Wyatt Earp

Kiedy wydawało się, że w latach 70. western został ostatecznie pogrzebany, na początku lat 90. gatunek przeżył renesans. Najpierw „Tańczący z Wilkami” Kevina Costnera, a następnie „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda przyniosły masę nagród (w tym Oscary za najlepszy film) oraz przywróciły zainteresowanie opowieściami z Dzikiego Zachodu. Ale tak się dziwnie złożyło, że niemal w tym samym powstały dwie produkcje o najsłynniejszym stróżu prawa – Wyacie Earpie: „Tombstone” z Kurtem Russellem i Valem Kilmerem oraz „Wyatt Earp” z Costnerem. Pierwszy przykuł większą uwagę, podbijając box office, a drugi pojawił się pół roku później i został zapomniany. Ale czy zasłużył na takie traktowanie?

Film Lawrence’a Kasdana opowiada o wiele szerszą i dłuższą opowieść od filmu Cosmatosa. Poznajemy Wyatta jeszcze jak był dzieckiem, co mieszkał w sporym majątku. Ojciec (Gene Hackman) był prawnikiem, zaś rodzina często się przenosiła – szukając prosperity i dobrobytu. Kiedy poznaje Urillę (Annabeth Gish), wydaje się, że wszystko idzie ku lepszemu. Wtedy pojawia się niespodziewana śmierć wskutek tyfusu, zabierając żonę oraz nienarodzone dziecko. Wyatt zaczyna się staczać, pali swój dom, w końcu sprzedaje kradzionego konia. Jednak dzięki pomocy ojca ucieka, zaczynając nowe życie.

A to dopiero początek długiej epopei, która obejmuje m. in. obdzieranie skór z bizonów, zastępcy szeryfa, posiadanie kasyna, wreszcie Earp jako szeryf w Dodge City oraz Tombstone. O przyjaźni z Dokiem Hollidayem (Dennis Quaid) nawet nie muszę wspominać. Ten trzygodzinny fresk pozwala sobie na wiele momentów wyciszenia oraz skupienia się na samym Wyacie i jego drodze do sławnego stróża prawa, co się nie cackał z nikim. Problem w tym, że cała ta opowieść strasznie się dłuży i ciągnie niczym rozgotowany makaron. Przewija się masa postaci na drugim planie, która pojawiają się i znikają (czasem na bardzo długo), samej akcji jest tu jak na lekarstwo oraz jest nie angażująca (może poza sekwencją z pociągiem). Zupełnie jakby Kasdanowi zabrakło skupienia i próbował upchnąć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Co by tłumaczyło dlaczego „Wyatt Earp” pierwotnie miał być 6-godzinnym miniserialem i w takiej formie prawdopodobnie by się sprawdził.

Co się zatem tutaj broni? Absolutnie piękne zdjęcia Owena Roizmana, z niesamowitymi krajobrazami i kilkoma długimi ujęciami (Earp rozbrajający bandytę w saloonie). Również scenografia oraz kostiumy są absolutnie bez zarzutu, pokazując jak spory budżet był w dyspozycji. Tak samo epicka jest muzyka mistrza Jamesa Newtona Howarda, mieszająca pełnoorkiestrową moc z bardziej „westernowymi” dźwiękami. Do tego bardzo imponująca jest tutaj obsada, która wyciska wszystko. I to byli tacy ludzie jak Gene Hackman (Nicholas Earp), Bill Pulman (Ed Masterson), Tom Sizemore (Bat Masterson), Michael Madsen (Virgil Earp) czy Jeff Fahey (Ike Clanton). A jak sobie poradził w tytułowej roli Kevin Costner? Jest bardzo solidny, choć strasznie stonowany i zaskakująco złożony. Od naiwnego, zagubionego chłopaka przez idącego na zatracenie pijaka po absolutnego twardziela. Chociaż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że jest to trochę na jedno kopyto.

Czy „Wyatt Earp” jest warty obejrzenia? Ciężko jednoznacznie powiedzieć, bo jest to zdecydowanie ambitna próba opowieści o ikonie Dzikiego Zachodu. O tym jak rodzą się mity i legendy, jak można stać się bandytą oraz stróżem prawa w jednym życiu. Tylko brakuje tutaj skupienia, kreatywności oraz… energii, która dałaby więcej życia w tym dziele. Chyba jednak serial byłby bardziej odpowiedni dla tej formy niż film.

6/10

Radosław Ostrowski

Substancja

Chyba wobec żadnego filmu nie miałem takich sprzecznych emocji jak w przypadku „Substancji”. Z jednej strony zdobyta Złota Palma za najlepszy scenariusz w Cannes, z drugiej jest to… body horror. Czyli należało spodziewać się deformacji, zniekształceń ciała i innego obrzydlistwa na widoku. Mimo to postanowiłem zaufać nowemu dziełu Coralie Fargeat.

„Substancja” dzieje się w Los Angeles – mieście bogactwa, prestiżu i wielkiej sławy, o której marzą wszyscy. To tutaj żyje Elisabeth Sparkle (wielki powrót Demi Moore) – kiedyś bardzo popularna aktorka, zdobywczyni Oscara i posiadaczka gwiazdy w Alei Sław. Obecnie pracuje w telewizji, pokazując… ćwiczenia aerobiku. Samo w sobie nie jest niczym złym, ale kobieta popełnia jeden niewybaczalny błąd w szołbiznesie: starzeje się. Jako 50-latka staje się dla telewizji balastem i zostaje zwolniona. Czy może być gorzej? Wypadek samochodowy i krótkie badanie lekarskie, ale od jednego z lekarzy otrzymuje pendrive z wiadomością: „To odmieniło moje życie”. A na samym nośniku jest reklama tytułowej substancji, pozwalającej stworzyć młodszą wersję samej siebie. Cały myk polega na tym, że obie wersje muszą „zamieniać się” przez tydzień, podtrzymując i karmiąc tą drugą (Margaret Qualley). W końcu „obie są jednością” i by tak trwało, muszą zachować równowagę. Co może pójść nie tak?

Fargeat inspiruje się wieloma rzeczami, ale tworzy z nich własną rzecz. Punkt wyjścia może budzić skojarzenia z „Portretem Doriana Graya” czy „Doktora Jekylla i pana Hyde’a”, mieszając konwencję i style. Z jednej strony to body horror (horror cielesny), mocno inspirujący się dorobkiem Davida Cronenberga. Z drugiej jest to ostra satyra na szołbiznes, zdominowany przez kult młodości i „szczucie cycem”. Starość jest traktowana tutaj niczym trąd, chowana z dala od widoku wszystkich i nieakceptowana przez „środowisko”. To także zaczyna odbijać się na innych, doprowadzając do niechęci wobec samej siebie. I to wszystko reżyserka pokazuje to bez zbędnych ozdobników, niejako waląc prosto w twarz oraz szokując.

Bo jest tu sporo nagości oraz krwawej makabry, a sama transformacja (pierwszy raz) pokazana jest w bardzo bezpośredni sposób. Z masą zbliżeń, bardzo dynamicznym, wręcz pulsującym montażem i świdrującym dźwiękiem. Fargeat też fantastycznie operuje kontrastem: sama Elisabeth pokazywana jest pod prostymi kątami (głównie zza pleców), nie specjalnie zwracając uwagę. Ale jej młodsza wersja Sue fotografowana jest bardzo blisko, niemal czyniąc z niej seksualną fantazję (nawet przy scenach aerobiku). Tylko nie wywołuje to podniecenia, lecz dyskomfort. Bardzo graficzne i krwawe obrazy przeplatają się z bardzo sterylnymi przestrzeniami jak łazienka, korytarze czy kryjówka z paczkomatem. Zaś finał to jest taka jazda bez trzymanki oraz jatka niczym z „Carrie”, że wywołało to we mnie gwałtowny śmiech. Czy dlatego, że to było zabawne, czy to była moja reakcja na to szaleństwo.

Chciałbym wam mocno polecić „Substancję”, ale to nie jest film dla wszystkich. Bezkompromisowa wizja, która albo wprawi was w ekstazę, albo odrzuci swoją bezpośredniością. Jeszcze nigdy Hollywood nie było tak obrzydliwe w swoim pięknie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Pełne koło

Nie ma chyba bardziej specyficznego reżysera od Stevena Soderbergha. Filmowiec cały czas bawi się formą, nawet realizując kino bardziej mainstreamowe, czuć autorski sznyt. Nie inaczej było też w przypadku reżyserowanych przez niego seriali jak „The Knick” czy „Mosaic”. Teraz wraca z nowym mini-serialem dla Max (kiedyś HBO Max) do spółki ze scenarzystą Edem Solomonem. I jest to kryminalno-obyczajowa opowieść.

Akcja skupia się na nowojorskiej rodzinie Browne – Sam (Claire Danes), Dereku (Timothy Olyphant) oraz ich synu Jaredzie (Ethan Stoddard). Familia jest znana głównie dzięki dziadkowi, czyli mistrzowi kuchni chefowi Jeffowi (Dennis Quaid), co przyniosło im spory majątek. Ale to tak naprawdę tylko jedna warstwa całej tej układanki, której prawdziwą centralą jest szefowa mafii karaibskiej, Savitri Mahabir (CCH Pounder). Zostaje zamordowany jej mąż Quincy i to staje się impulsem do wykonania zemsty na wrogach. ALE kobieta jednocześnie chce wykorzystać tą śmierć jako okazję do zdjęcia rodzinnej klątwy. By tego dokonać wymaga on przeprowadzenia skomplikowanego rytuału i planu, gdzie każdy członek realizujący plan ma tylko część informacji. Do tego całego tygla zostaje wplątana rodzina Browne, której syn Jared ma zostać porwany; dwójka młodych imigrantów z Gujany, co została ściągnięta do Nowego Jorku oraz inspektor policji pocztowej Melody Harmony (Zazie Beats), która tak bardzo szuka szansy na awans, iż może się do wielu rzeczy posunąć.

Od razu to wyjaśnię: „Pełne koło” Soderbergha i Solomona to bardzo skomplikowana układanka z wieloma graczami, co mocno odbija się na wszystkie inne elementy. Już sam pierwszy odcinek wymaga wiele cierpliwości oraz uwagi. Bo postacie, wątki i zdarzenia są tak gęsto oraz szybko rzucane, że bardzo łatwo zgubić się w gąszczu informacji, detalach oraz wydarzeniach. Co wiele osób może odrzucić, chociaż pod koniec drugiego odcinka dochodzi do mocnego uderzenia. I w tym momencie serial zaczyna się rozkręcać, zaś cała sytuacja tak się dynamizuje, że dopiero w finale rozplątują się wszystkie sznurki. Poznajemy rodzinne tajemnice, nielegalnych imigrantów zmuszonych do brudnej roboty w zamian za „spłatę dojazdu”, mafijną walkę, zdeterminowaną policjantkę z zaburzeniem borderline, zamieszanego w coś jej szefa – można od tego wszystkiego dostać bólu głowy.

A jednak Soderbergh z Solomonem bardzo zgrabnie i cierpliwie prowadzi tą całą kombinację, nitki powiązań, znajomości, gdzie nawet członkowie familii mają swoje własne motywacje. Reżyser filmuje w bardzo typowy dla siebie sposób: masa nietypowej perspektywy, dużo mroku, kamera w wielu miejscach blisko twarzy, długie kadry. To bardzo pomaga w budowaniu napięcia, poczuciu zagrożenia oraz kryminalnej intrygi. Do tego jeszcze klimat buduje bardzo klimatyczna, niemal „hitchcockowa” w duchu muzyka oraz solidny montaż.

„Pełne koło” też jest podparte bardzo mocne aktorstwo. Mocnym paliwem emocjonalnym dla mnie była para Claire Denis/Timothy Olyphant, który zostają wplątani w pokręconą sytuację. On jest zadziwiająco wycofany i coś ukrywa, ona bardziej opanowana, wręcz zadaniowa. Skontrastowana para, która zaczyna pokazywać inne oblicze oraz kolejne tajemnice. Równie świetny jest Jharrel Jerome jako młody, trochę rwany Aked – niby chce być władczy, silny oraz szanowany, a także Phaldut Sharma w roli Garmana Harry’ego. Ten ma tu siłę, władzę oraz przywiązany do kwestii lojalności, o wiele przebieglejszy niż prawdziwa szefowa (mocna CCH Pounder), co większą wagę przykłada do religii oraz nadnaturalnych zjawisk. Młoda krew w postaci Sheyi Cole’a (obrotny Xavier), Geralda Jonesa (naiwny Louis) i Adii (Natalia) równie wypada bardzo przyzwoicie oraz wiarygodnie. Nie mogę jednak w pełni przekonać się do Zazie Beats, czyli inspektor Harmony. Ja rozumiem, że ona ma być osobą z obsesją, determinacją za wszelką cenę oraz balansującą na granicy prawa. Ale jest tak antypatyczna, iż nie byłem w stanie za nią podążać i chętnie bym się jej pozbył.

Wszelkie pogłoski o słabej formie Soderbergha są absolutnie przedwczesne, bo „Pełne koło” to bardzo solidny kawałek kryminału/thrillera. Początek potrafi zniechęcić swoją niezbyt dużą przystępnością, ale po dwóch odcinkach wszystko zaczyna nabierać barw oraz trzyma w napięciu. Warto dać szansę i wskoczyć w tą krótką (6 odcinków) historię zemsty, gdzie głównym graczem jest… przypadek.

7/10

Radosław Ostrowski

Był sobie pies

Jaki jest pies, każdy widzi. Wiele powstało filmów o tych czworonogach uważanych za najlepszych przyjaciół dwunożnych istot zwanych ludźmi. I poznajemy takiego jednego pieseła, który z każdą śmiercią przechodzi do ciała kolejnego pieska, spotykając po drodze nowych właścicieli.

byl_sobie_pies1

Lasse Hallstrom i pies to połączenie już znane w kinie, co pokazał „Mój przyjaciel Hachiko”. „Był sobie pies” ma wydaje się podobny cel, czyli pokazanie jak silne więzi może stworzyć człowiek z psem. Cały myk polega na tym, że wszystko poznajemy z perspektywy… psa. Psa, który tak jak każda istota, próbuje rozgryźć o co w tym całym życiu tak naprawdę chodzi. Brzmi banalnie? Może i tak, ale reżyser potrafi poruszyć, nawet jeśli historia wydaje się mało zaskakująca. Początek to ucieczka oraz pierwsze wcielenie – rudy retriever nazwany Bailey, spotykający na swojej drodze Ethana, młodego chłopca. I przez większą część filmu twórcy skupiają się na tej relacji: przez dzieciaka aż po okres liceum, by w finale wrócić do tej postaci już jako dorosłego, dojrzałego mężczyzny.

byl_sobie_pies2

Ale jednocześnie Hallstrom nie boi się pokazywać mroku oraz ludzkiej podłości, bo relacja ze zwierzęciem zależy w dużej części od samego człowieka, jego nastawienia, tego jak traktuje oraz czego wymaga. Po drodze będzie zarówno wiele zabawy i frajdy (wyciągnięcie połkniętej monety), ale i znacznie poważniejszych kwestii: rozstań, śmierci, przemijaniu oraz pustki. Choć kolejne wcielenia nie są aż tak rozbudowane, to potrafią poruszyć – czy to relacja z policjantem Carlosem, zakończona dramatycznym pościgiem za porywaczem lub z bardzo samotną Mayą, która dzięki zwierzakowi poznaje… męża. A nasz psiak próbuje nas zrozumieć oraz znaleźć sens życia.

byl_sobie_pies3

Zrealizowane jest to solidnie, bez jakiegoś wielkiego błysku, ale chyba nie o to chodziło. Hallstrom jest szczery, a niektóre refleksje naszego narratora (fantastyczny Josh Gad, w polskiej wersji – Marcin Dorociński) potrafią rozbawić jak z całowaniem (że niby pan naszego psa szukał w niej… pożywienia, a im bardziej się starał, tym bardziej nie znajdował) czy próba nauczenia kota bycia psem. W tle towarzyszy bardzo liryczna muzyka Rachel Portman, zdjęcia też wyglądają ładnie, a i aktorzy grają całkiem nieźle.

byl_sobie_pies4

„Był sobie pies” to proste, wzruszające kino familijne, adresowane do zdecydowanie młodego odbiorcy, który być może będzie chciał mieć swojego czworonoga. Ciepły, refleksyjny, ale w żaden sposób naiwny czy infantylny.

7/10

Radosław Ostrowski

Pocztówki znad krawędzi

Suzanne Vale jest aktorką, tak jak kiedyś jej matka. Jednak kariera kobiety w średnim wieku przechodzi załamanie z powodu nadużywania narkotyków. Po trafieniu na odwyk, próbuje wrócić do pracy, ale ceną za to jest powrót do matki, a relacje z nią nie należą do najłatwiejszych.

pocztowki1

Kolejna obyczajowa opowieść o walce ze swoimi demonami oraz próbą powrotu na szczyt. Mike Nichols tym razem posłużył się autobiograficzną powieścią Carrie Fisher (tak, to księżniczka Leia), która także napisała scenariusz. Nie mam zarzutu co to tematyki, ale sama realizacja jest dość bezpieczna, by nie rzec obojętna. Bo dzieje się tu sporo – odwyk, powrót do pracy, gdzie nikt jej nie ufa (producenci i firma ubezpieczeniowa), a koleżanki i koledzy obgadują ją za plecami, nowy mężczyzna i życie w cieniu swojej sławnej matki, która lubi wypić i po cichu marzy o powrocie. Problem w tym wszystkim, że ogląda się to z kompletną obojętnością, niemal chłodem (tylko relacje z matką wydają się najciekawsze), idąc wszelkimi możliwymi kliszami (o dialogach nawet nie wspominam – miejscami mocno ocierają się o banał). W dodatku wydaje się to takie powierzchowne, jakby twórcy ślizgali się po temacie, nie wykorzystując potencjału oraz siły emocjonalnej (może poza zakończeniem).

pocztowki2

Aktorsko prezentuje się to całkiem nieźle, choć nie brakuje tutaj znanych twarzy. Przyzwoicie sobie radzi Meryl Streep jako pogubiona, próbująca się pozbierać aktorka, ale lepsza jest Shirley MacLaine, mająca czar i urok, jakby nie zdająca sobie sprawy, że niszczy swoją córkę swoim gadulstwem i wtrącaniem się. Poza tym duetem warto wyróżnić Dennisa Quida (uwodziciel Jack Faulkner) oraz epizody Gene’a Hackmana (reżyser Lowell Kolchek) oraz Richarda Dreyfussa (dr Frankenthal).

Nie będę krył rozczarowania „Pocztówkami…”, gdyż tej krawędzi głównej bohaterki zwyczajnie nie poczułem. To tylko potwierdzenie, że nie można być ciągle w dobrej formie. Po prostu takich opowieści było tysiące, a ta się niespecjalnie wyróżnia od reszty.

5/10

Radosław Ostrowski