Pan Wilk i spółka 2

Zazwyczaj sequele są traktowane jako łatwy, prosty i nawet bezczelny skok na kasę. Bardzo rzadko udaje się kontynuacja na poziomie poprzednika. Taki jest właśnie przypadek „Pana Wilka i spółki 2” – jednego z najlepszych heist movies ostatnich lat oraz najlepszej odsłony „Szybkich i wściekłych”.

Nasza szalona paczka bandziorów próbują przejść na dobrą stronę prawa. Jednak łatwo nie jest – o pracę jest bardzo ciężko, rachunki i czynsz stale rosną, co wywołuje silną frustrację. Jedynie Wąż sprawia wrażenie dziwnie zadowolonego: chodzi na jogę, trenuje i nie przejmuje się niczym. Co budzi pewne podejrzenia u pana Wilka. Ten zaczyna dostrzegać szansę na powrót. W okolicy szaleje złodziej zwany Widmowym Bandytą, który nie zostawia po sobie żadnego śladu. Schwytanie tego złodzieja wydawałoby się idealną szansą na rozpoczęcie nowego życia dla pana Wilka i spółki, więc planuje zasadzkę na ostatni cel – pas mistrza wrestlingu. Podejrzanym jest Wąż, ale na miejscu prawda okazuje się bardziej skomplikowana. Do tego ekipa Wilka zostaje wrobiona w kradzież, za którą stoi inny gang i zmusza grupkę do wspólnej akcji.

Reżyser Pierre Perifel wraca na stołek twórcy i od samego początku wskakujemy na szalone tory. Mamy fantastycznie zrobiony pierwszy skok z udziałem Włóczki (tarantula-hakerka) w Egipcie. Akcja jest bardzo intensywna, szalona, ze sporą ilością gwałtownych zbliżeń, masy kurzu i dymu (te efekty wyglądają niesamowicie) oraz slow-motion. Ekscytująca scena, która przeskakuje do – o wiele bardziej szarej – rzeczywistości. I film pokazuje jak bardzo niełatwo jest wyjść na prostą, zwłaszcza mając tak „sławną” przeszłość.

Sama intryga oraz główny plan jest poprowadzony w bardzo pomysłowy sposób. Nie tylko skala oraz stawka jest dużo większa, z kolei główna antagonistka (Kitty Kat) jest bardzo wyrazista, zadziorna oraz balansuje między sympatią a groźbą. Nadal siłą filmu pozostaje silna chemia między naszą paczką (anty)bohaterów, wizualne gagi oraz szalonymi twistami. Od próby zdobycia cennego zegarka po (dosłowny) lot w kosmos, gdzie Wilk ze spółką musi powstrzymać Kitty z kumpelami. Animacja wygląda bardzo imponująco, nawet jeśli nie jest to poziom przepięknego „Dzikiego robota”. Imponuje ilość detali (zwłaszcza w scenach kosmicznych), zmiany stylistyczne (krótkie przejście na ręcznie rysowaną kreskę) oraz zabawa chronologią czy szybkie cięcia montażowe. Trudno oderwać wzrok, zaś w tle gra jazzowo-elektroniczna muzyka Daniela Pembertona. W zasadzie trudno mi się tu w warstwie technicznej czy fabularnej przyczepić.

„Pan Wilk i spółka 2” jest pokazywany tylko z polskim dubbingiem, ale tutaj nie czuć dużego spadku jakości. Nadal za tłumaczenie odpowiada Bartosz Wierzbięta, zaś reżyserią zajęła się weteranka Joanna Węgrzynowska. Wraca obsada głosowa z poprzedniej części ze świetnym Szymonem Roszakiem na czele i nikt tutaj nie zawodzi. Nowością jest tu trio złodziejek, grane przez cholernie dobrą Annę Szymańczyk (Kitty Kat), zadziwiająco uroczą Olgę Szomańską (ptak Doom/Suzan) oraz Emilię Komornicką (hakerka Pigtail mówiąca z „rosyjskim” akcentem). Też czuć tutaj zgranie nowej ekipy, dodając troszkę więcej napięcia.

Chyba w ostatnich latach nie ma tak równego studia specjalizującego się w animacji jak DreamWorks, walące niemal hit za hitem („Pan Wilk i spółka”, „Kot w butach: Ostatnie życzenie”, „Dziki robot”, „Dog Man”). Nie inaczej jest z nową częścią przygód pana Wilka, dorównującej i nawet wręcz przebijającej pierwszą część, a zakończenie zostawia furtkę na ciąg dalszy. Nie wiem jak wy, ale na kolejną eskapadę eks-złodziei chętnie się wybiorę.

8/10

Radosław Ostrowski

Dog Man

Studio DreamWorks w ostatnich latach zaczyna odzyskiwać dawną formę. „Pan Wilk i spółka”, drugi „Kot w butach” czy zeszłoroczny „Dziki robot” spotkały się z bardzo pozytywnym odbiorem. Teraz pojawia się ich najnowsze dziecko, czyli „Dog Man”. Choć raczej będzie w cieniu w/w tytułów, to jednak nie jest w ogóle od nich gorszy.

Akcja toczy się w mieście OK City, które terroryzuje zły kot Pitey. W pościg za nim rusza policjant Nać i jego pies Gary. Pierwszy jest niezbyt lotnym pakerem, drugi wręcz przeciwnie: bardzo inteligentny kurdupel. Obaj padają ofiarą bomby, lecz lekarze dokonują szalonego cudu: głowa psa zostaje sklejona z ciałem policjanta. Wskutek tego połączenia powstanie Dog Man, czyli super-gliniarz, który mógłby być nieślubnym synem RoboCopa i Nicholasa Angela z „Hot Fuzz”. Innymi słowy, jest bardzo skuteczny, zna sztuki walki, przestępczość przy nim wynosi 0% i ciągle spada. Pitey wydaje się nie mieć z nim szans, ale skubaniec cały czas ucieka z więzienia. Pani burmistrz jest tak wkurzona sytuacją, że Dog Man… zostaje odsunięty od sprawy. Tymczasem Pitey szykuje kolejny szalony plan pozbycia się Dog Mana przy pomocy swojego klona.

Jeśli stylistyka wydaje wam się dziwnie znajoma, to nie jest to kwestia przypadku. „Dog Man” oparty jest na cyklu komiksów Dava Pilkeya, którego inne dzieło już zostało przeniesione przez rysowników z DreamWorks. Chodzi rzecz jasna o… „Kapitana Majtasa”, którego „Dog Man” jest spin-offem. Dlatego obydwa te tytuły są utrzymane w podobnej, lekko komiksowej estetyce. Reżyser Peter Hastings, który wcześniej pracował m. in. przy serialach „Animaniacy”, „Pinky i Mózg” czy „Wielkie przygody Kapitana Majtasa” odnajduje się w tym szalonym świecie. Z jednej strony film jest bardzo przerysowaną parodią kina superbohaterskiego, bawiącą się schematami antagonistów. Z drugiej to historia… familijna, o szukaniu swojego miejsca i sprawach ważniejszych niż praca. Wszystko z powodu niejakiego Kocio-Pecio, który mocno namiesza zarówno w życiu Dog Mana, jak i Piteya.

Sama animacja jest taka, jak w przypadku „Kapitana Majtasa”. Nie brakuje komiksowych onomatopei, łamania kadru (rozmowa między burmistrzynią a komendantem), a wszystko wygląda jakby rysowana przez dziecko. Wszystko polane jest masa absurdalnego humoru: od psiego zachowania Dog Mana (ślinienie wszystkiego, aportowanie zmemłanej gazety, gonienie wiewiórek) przez bardzo widoczną kryjówkę Piteya, odwołania popkulturalne (finałowa rozpierducha niczym w „Godzilli”, jest nawet… „Czas Apokalipsy”) po tak głupawe teksty jak możecie sobie wyobrazić („Masz go złapać, nawet jeśli ma to zająć cały montaż”) czy infolinia informująca, że… „Życie nie ma sensu”. Parskałem ze śmiechu więcej razy niż się spodziewałem, ale jednocześnie jest to zdumiewająco poruszające dzieło.

Swoje robi też polski dubbing (film jest u nas tylko w tej wersji), za który odpowiadał TRANSPERFECT MEDIA POLAND oraz reżyser Michał Podsiadło. Głosy są dobrane świetnie (absolutnie błyszczy Michał Piela jako szef policji i Monika Pikuła jako dziennikarka Sara), tłumaczenie nie wywołuje zgrzytów ani żenady. I w ogóle nie byłem zainteresowany oryginalną wersją językową.

„Dog Man” to dziecięca wersja „RoboCopa”, którą mogłoby nakręcić trio Zucker-Abrahams-Zucker, tylko bardziej szalona i absurdalna. Dzieciaki na pewno będą się bawić rewelacyjnie, co do dorosłych – nie wszystkim podejdzie to tempo czy humor. Mnie trafiło, zaskakiwało i wyszedłem z seansu w dobrym samopoczuciu. Kolejna mocna pozycja w katalogu DreamWorks.

8/10

Radosław Ostrowski

Trolle 2

Jak każde studio DreamWorks ma swoje wielkie hity oraz tytuły bardziej rozczarowujące. Do tego drugiego grona wpisują się „Trolle” z fajnym pomysłem na świat oraz stylową animacją, ale kompletnie nijaką historią. Po prostu obejrzałem i zapomniałem, nawet ignorując sequel w chwili premiery. Czyli trzy lata po oryginale, więc co można było dodać do historii?

trolle2-2

A więc wracamy do naszych pozytywnie zakręconych trolli, co lubią popową muzykę i prowadzi ich królowa Poppy. Jak się dowiadujemy razem z nią jej lud NIE JEST jedynymi trollami na tym świecie. Bo dawno, dawno temu żyło kilka różnych królestw Trolli, co grały różną muzykę (country, pop, hard rock, funk, techno i klasyka), której źródłem była harfa ze strunami. Każda struna przynależała do konkretnego gatunku, jednak doszło do rozłamu. Harmonię zastąpiła izolacja i przekonanie o wyższości swojej muzyki. Albo życie w swojej bańce, które pewnie każdemu byłoby na rękę. Do czasu, gdy królowa rocka Barb chce zebrać wszystkie struny i zamienić trolle w jednorodną grupę rockowych zombie.

trolle2-1

Dwójka niejako podbija stawkę całej eskapady i rozszerza cały świat Trolli, co zdecydowanie jest ogromną zaletą. Nadal napędzane jest to przez muzykę zawierającą znajome hity (popowe numery nawet w formie sklejek po parę w jednym) w wykonaniu obsady, ale to tylko jeden element. Każdy z królestw ma swój własny styl – w sensie wyglądu miejsca, jak i samych Trolli, ich strojów – czyniąc historię o wiele atrakcyjniejszą wizualnie. Bo o czym są „Trolle 2”? O braniu odpowiedzialności za swoje decyzje, akceptowaniu inności, liczeniu się z głosem innych oraz sile muzyki. Bez względu na to czy dany gatunek (lub podgatunek) lubi czy niekoniecznie. Po drodze jeszcze będzie parę pobocznych kwestii jak zderzenie charakterów królowej Poppy i Mruka (ona bardzo pozytywnie nastawiona i pogodna, on bardziej zdystansowany i nieufny) czy poszukującego swoich żyrafowaty Kufer. Nic tu nie sprawia poczucia zbędnego dodatku, serwując parę niespodzianek jak łowcy nagród czy poznacie prawdziwej przyczyny rozłamu, prowadząc do niesamowitego – także wizualnie – finału.

trolle2-3

Wizualnie „Trolle 2” trzymają poziom do jakiego przyzwyczaił DreamWorks, tutaj nawet idąc jeszcze dalej. Bo miejscami klimat robi się westernowy (Królestwo Country Trolli – a jakże by inaczej), przy paru ujęciach zmniejszono klatkaż, a miejscami (Królestwo Funku) jest wręcz psychodelicznie. To zdecydowanie jedna z ładniejszych produkcji tego studia. Równie dobra jest zróżnicowana muzyka, gdzie wszystkie style: od popu i rocka aż po smooth jazz, reggaeton do techno oraz… jodłowania. Tak, jest jodłowanie a’la Focus. A to wszystko zasługa producenckiego duetu Justin Tmberlake/Ludwig Goransson.

trolle2-4

Do tego jeszcze cudownie dobrane role głosowe. Film oglądałem z oryginalną ścieżką dźwiękową, więc było parę niespodzianek w postaci cameo artystów muzyki jak Anderson .Paak, George Clinton czy sam… Ozzy Osbourne (a jak!!). Timberlake więcej niż dobrze odnajduje się w roli nieufnego Mruka – szorstki, wycofany, bardziej stąpający po ziemi. A jednocześnie strasznie zabujany w Poppy. Ale czy można się nie zakochać w głosie Anny Kendrick? Świetnie pokazuje jej ewolucję od przesadnie optymistycznej i zbyt ufnej w swoje siły władczyni do dojrzalszej, uważnej oraz otwartej. Z nowych postaci wybija się zdecydowanie kowbojski Orzech z cudnym głosem Sama Rockwella oraz zadziorna Rachel Broom jako punkowa królowa Barb.

Drugie „Trolle” okazały się dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem, które zostanie w głowie dłużej niż poprzednik. O wiele ciekawsza historia, zróżnicowana muzyka, kolorowa animacja oraz świetny dubbing, do tego z mądrym przesłaniem – jak tu się nie bawić dobrze?

7/10

Radosław Ostrowski

Kot w butach: Ostatnie życzenie

Jam Puszek Okruszek – tak się przedstawił po raz pierwszy w drugim „Shreku”. Ładne buty, kapelusz, szpada oraz waleczność. Skradł cały ekran dla siebie i powracał w kolejnych częściach, wreszcie dostał nawet swój własny film. To było jednak w 2011 roku, zaś o samym filmie mało kto pamiętał. Teraz jednak nasz heros powraca, choć nikt go nie potrzebował. A może jednak był nam potrzebny, tylko o nim zapomnieliśmy?

Więc co robi nasz Puszek – el gato, el mitos, la leyenda? Nic się nie zmienił, czyli zgrywa twardziela, oszukuje przeznaczenie oraz walczy choćby z takim obudzonym monstrum. Oczywiście robi to w sposób widowiskowy, z szaloną muzyką w tle i brawurą jaką tylko On posiada. Ale wszystko kończy się nagle uderzeniem dzwonu. Ktoś mógłby powiedzieć, że koty mają przecież dziewięć żyć i nasz futrzasty heros odrodzi się. Jest jednak pewien problem – zostało mu tylko jedno życie. Czyżby to był koniec Kota w Butach i jego heroicznych czynów? Zwłaszcza jak w barze pojawia się wilk w kapturze, który wydaje się być nie do pokonania. Choć ma przy sobie tylko dwa sierpy i walka kończy się ucieczką.

Czy może być gorzej? Emerytura w kociej rezydencji, gdzie musi przyzwyczaić się do nudnej egzystencji, jedzenia kocimiętki oraz załatwiania się w kuwecie. Przy tym lobotomia wydaje się lepszym rozwiązaniem. Jest jednak rozwiązanie: gwiazdka z nieba, co spełnia każde życzenie. Trzeba ją tylko znaleźć w Czarnym Lesie. Problem: mapę do miejsca jej lokalizacji posiada właściciel dużego przedsiębiorstwa Jacek Placek, a chce ją zajumać Złotowłosa z trzema Misiami. Plus jeszcze jest dawna znajoma Puszka, Kitty Kociłapka. Kto wygra ten wyścig?

„Ostatnie życzenie” zaskakuje wizualnie, mocno czerpiąc z estetyki znanej ze „Spider-Man: Uniwersum”. Czyli w scenach akcji zmniejsza się klatkaż, przez co wyglądają one w bardzo komiksowym stylu. Choć ja mam wrażenie, że tła i szczegóły wyglądają jakby zostały… namalowane. Najbardziej odczuwalne jest w Czarnym Lesie przy krajobrazach. Te w zależności od tego, kto używa mapy zmieniają się (bo mapa buduje świat na podstawie życiowych doświadczeń) i robi to piorunujące wrażenie. Stylistyka bardzo wyróżnia się wobec poprzednich produkcji DreamWorks, który zaczyna odzyskiwać siły oraz pokazuje, że jest w stanie stanowić konkurencję dla Pixara, Disneya czy Sony Animated. Jednocześnie bardzo zaskakuje to jak film traktuje temat strachu przed śmiercią (niemal każde spotkanie Kota z Kostuchą kończy się ucieczką i może przypominać sceny z horroru) i rozwiązuje to bez wygłupów oraz śmieszkowania. Może sama droga oraz rozwiązanie nie zaskakuje, to jednak nie ma tu miejsca na nudę. Akcja pędzi na złamanie karku, sceny pościgów oraz walk oszałamiają, zaś twórcy nie biorą jeńców. Zdecydowanie produkcja nie dla bardzo młodego widza.

Pochwalić za to muszę polską wersję językową, za którą odpowiada Bartosz Wierzbięta. Jeśli spodziewacie się walenia odniesieniami do naszej popkultury, nie macie się czego bać. I samo tłumaczenie brzmi w porządku, same imiona też nie wywołują zgrzytów, choć zdarza się parę momentów zapikanych (ciekawe czy w oryginale też jest taka sytuacja). Do roli Kota wraca Wojciech Malajkat i robi to z taką łatwością przekazują tą energię, pewność siebie jak też bardziej poważniejsze momenty. Kapitalna robota, tak samo jak wracającej do Kitty Izabeli Bukowskiej. Chemia między nimi jest po prostu cudna. Z nowych postaci trzeba wyróżnić Sebastiana Machalskiego, czyli (optymistycznie nastawiony pies Perro), Monikę Dryl (Złotowłosa) oraz Roberta Jarocińskiego (Bardzo Zły Wilk). Trudno mi się do kogokolwiek przyczepić, ale z ciekawości sprawdziłbym wersję oryginalną.

„Kot w butach: Ostatnie życzenie” jest szalonym, dynamicznym filmem łotrzykowsko-przygodowym zmieszanym z klimatem spaghetti westernu. I to w świecie baśni, co powinno być absurdalnym miksem. Fantastycznie zrealizowana, pełna akcji, humoru oraz oczopląsu. A jednocześnie potrafi być dojrzałą, miejscami mroczną opowieścią o szukaniu szczęścia, które niekoniecznie musi być tym, czym nam się wydaje. Ogromna niespodzianka na początek roku.

8/10

Radosław Ostrowski

Mustang z Dzikiej Doliny: Droga do wolności

Nie spodziewałem się, że doczekam się kontynuacji (poniekąd) „Mustanga z Dzikiej Doliny” po 20 latach. Bo co nowego można opowiedzieć w historii o dzikim mustangu na Dzikim Zachodzie? I czemu zdecydowano się na kontynuację po tylu latach? „Droga do wolności” w zasadzie opiera się na serialu Netflixa niż na animacji DreamWorksa i to chyba wyjaśnia czemu mnie to rozczarowało.

Główną bohaterką jest Lucky Prescott, która jest wnuczką biznesmena, aspirującego do urzędu gubernatora. Jej matką była mistrzyni rodeo, jednak zginęła podczas jednego z występów. Dziewczyna była wtedy dzieckiem, więc nic nie pamięta, ale mieszka u dziadka zamiast ojca. Problem w tym, że Lucky nie potrafi odnaleźć się w świecie wyższych sfer i wywołuje spory ferment. Nawet ciotka Cora nie jest w stanie ujarzmić jej temperamentu. Dlatego po kolejnej wpadce dziewczynka zostaje odesłana na wakacje do ojca, którego w zasadzie nie zna. Jak się tam odnajdzie?

Fabuła jest banalna i oparta na prostych kontrastach postaci: niepokorna Lucky, sztywna ciotka Cora, przygnębiony ojciec Jim, twardzi kowboje, empatyczny ranczer. Niestety, każda z postaci jest płaska, szablonowa oraz nieszczególnie interesująca. Nawet zatrudnieni do ich zagrania aktorzy (i to nie byle jacy, bo są m.in. Julianne Moore, Jake Gyllenhaal czy Walton Goggins) nie mają pola do manewru. Lucky zaprzyjaźnia się z innymi dwoma dziewuchami – jedna to czarnoskóra córka ranczera, druga to blondwłosa twardzielka, co ma brata-naciągacza oraz fałszuje okrutnie. Cała ta trójka od razu ma na pieńku z przybyłymi kowbojami, którzy mają tylko jeden cel: ujarzmić dzikie konie i sprzedać je. A jednym z tych koni jest mustang, bardzo podobny do tego z oryginału. Ale ich lider uważnie przygląda się jak dziewczyna próbuje się do niego zbliżyć w mniej siłowy sposób. Co z tego wyniknie? Wiadomo, bo tu wszystko widać jak na dłoni. Tutaj dzieci są o wiele sprytniejsze i mądrzejsze od dorosłych (nawet od bandytów, których inteligencja jest gdzieś na poziomie bohaterów Looney Tunes).

Sama kreska też jest najwyżej przeciętna, pozbawiona detali i jakby skrojona pod produkcję telewizyjną. Niby jest płynna, ale szału nie robi. Nawet poprzednie produkcje DreamWorks wyglądały o wiele lepiej pod tym względem. Humoru jest bardzo na lekarstwo i jako dorosły nie miałem żadnej przyjemności. Nawet sceny galopu koni czy jazdy na nich wyzwalały we mnie tylko obojętność, a to jest najgorsze uczucie jakie może trafić się podczas seansu.

Nie mogę potraktować tego filmu inaczej niż w kategorii bezczelnego skoku na kasę i to jeszcze niskim kosztem. Reżyserzy bez doświadczenia, słaba historia, nieciekawi bohaterowie oraz archaiczna animacja – nie bardzo wiem, komu można polecić taką miernotę.

4/10

Radosław Ostrowski

Pan Wilk i spółka

Kto jeszcze pamięta czasy, gdy studio DreamWorks było trzecią siłą w kwestii tworzenia amerykańskich filmów animowanych (po Disneyu i Pixarze). Teraz jednak czują oddech konkurencji w postaci choćby Sony, które ostatnio jest na wznoszącej fali. Potrafili parę razy zaskoczyć „Strażnikami marzeń”, „Krudami”, „Kapitanem Majtasem” czy „Trollami”, przeplatając to z rozczarowaniami w rodzaju „Dzieciaka rządzi” czy sequelami „Jak wytresować smoka”. Ale kreatywność i poczucie frajdy wróciło do starej ferajny.

„Pan Wilk i spółka” jest heist movie, gdzie nasi bohaterowie oraz najważniejsze osoby w mieście są… zwierzętami. Ale to nie jest „Zwierzogród”, bo reszta obywateli to ludzie, więc zrzynki nie ma. Spółka pana Wilka to paczka złodziei z różnymi umiejętnościami – pan Wilk to kieszonkowiec, pan Wąż włamywaczem, pani Tarantula pseudo Włóczka hakerką, pan Rekin mistrzem przebieranek, zaś pan Pirania narwanym mięśniakiem, co pod wpływem nerwów pierdzi. Musicie wiedzieć, że smród jego zabójczy jest niczym gaz bojowy. Ferajnę poznajemy jak robi napad na bank i brawurowo ucieka policji, więc decydują się na ambitniejszy skok – kradzież złotej statuetki podczas Gali Dobroczynnej, którą ma otrzymać profesor Marmalade. Czyli najinteligentniejsza osoba, czyniąca dobro w skali kosmicznej, będąca… świnką morską. Co może pójść nie tak?

Jak się okazuje, organizatorzy z panią burmistrz Foxington (tak, jest lisem) byli na to przygotowani i gang wpada w ręce policji. Jednak profesor – pod wpływem perswazji Wilka – chce przeprowadzić eksperyment na kryminalistach, by zaprowadzić ich na ścieżkę dobra. Ale jak się okazuje, na tym polega plan pana Wilka, by… udawać przemianę i dokończyć spartaczoną robotę, będąc poza podejrzeniem. Ale nie wszystko udało się przewidzieć naszym banditos i wpakują się w jeszcze większe tarapaty.

DreamWorks zaskoczyło mnie i to w paru aspektach. Za „Pana Wilka” odpowiada debiutujący reżyser – Pierre Perifel, który do tej pory pracował jako animator w DreamWorks (m.in. przy „Kung Fu Panda”) oraz scenarzysta Etan Cohen (m.in. „Jaja w tropikach”, „Madagaskar 2” czy „Faceci w czerni 3”). Fabuła czerpie garściami z konwencji heist movie (lub jak Amerykanie mówią caper movie) w stylu choćby „Ocean’s Eleven”. Czyli mamy ekipę, jest plan, masa komplikacji, zakrętów, twistów i niespodzianek. A jednocześnie jest to komedia, gdzie nie brakuje docinków, ironii oraz wariackich gagów (choćby podczas brawurowego pościgu na początku filmu). By było jeszcze ciekawiej, jest tu – jak to u DreamWorks – parę odniesień do popkultury dla dorosłych (pierwsza scena niemal żywcem wzięta z „Pulp Fiction”, przeskoki czasowe jak u Guya Ritchie), więc nikt się nie nudzi. Dialogi są świetne, sceny akcji i włamań mogłyby spokojnie trafił na kolejną część przygód Danny’ego Oceana, a w tle gra idealnie dopasowana jazzowa muza mistrza Pembertona.

Sama animacja też była dla mnie sporą niespodzianką, pod względem stylistyki. I nie chodzi mi o płynność, bo to bardzo wysoki standard. Trójwymiarowe postacie wyglądają dobrze, zmieszane z elementami dwuwymiarowymi (m.in. dym palonej gumy), ale także czuć wpływy japońskich animacji (zwróćcie uwagę na twarz policjantów – szczególnie pani Komendant oraz jej ekspresję i wygląd), tworząc koktajl Mołotowa. Jasne, że budżet nie był duży, a szczegółowość nie jest imponująca, lecz nadrabia to stylówką, troszkę przypominając niektóre sceny ze… „Spider-Man: Uniwersum” (może trochę przesadzam).

Widziałem polską wersję językową, za którą odpowiadał Bartosz Wierzbięta i brzmiała naprawdę przyzwoicie. Co mnie zaskoczyło, to był brak odniesień do naszej popkultury (jeśli chodzi o tłumaczenie), czego raczej po tym twórcy się nie spodziewałem. Aktorzy też są dobrani dobrze, choć w większości były to głosy mniej mi znanych aktorów dubbingowych (poza Izabellą Bukowską jako pani burmistrz). Czy chciałbym zobaczyć wersję oryginalną? Z tamtejszą obsadą, gdzie mamy m.in. Sama Rockwella, Richarda Ayoade, Zazie Beats i Awkwafinę – jak najbardziej.

Troszkę szkoda, że „Pan Wilk i spółka” ma premierę w tym samym czasie, co nowy „Top Gun”, bo nie będzie miał zbyt wielkiej szansy na przebicie się do szerszej widowni. A szkoda, bo jest to powrót DreamWorks do formy. Nie jest to może najlepsza animacja tego roku, lecz jeśli szukacie tytułu czysto rozrywkowego, z inteligentnie napisanym scenariuszem oraz wielką frajdą, idźcie śmiało. Wasze dzieci będą się świetnie bawić, a wy nawet jeszcze lepiej. Wilk syty i owca cała.

8/10

Radosław Ostrowski

O Yeti!

Yeti – mityczne zwierzęta mieszkające na szczycie Himalajów. Podobno, bo nikt ich na oczy nie widział. Czemu o tym mówię? Bo cała historia zaczyna się od ucieczki takiego stwora. Jednak nie z macierzystych gór, lecz z pewnej podziemnej kryjówki pewnego podróżnika oraz poszukiwacza egzotycznych zwierząt. Stworek trafia na dach w jednym z chińskich miast, gdzie przebywa niejaka Yi. Młoda dziewczyna ciągle jest zapracowana i niepogodzona ze śmiercią ojca. To właśnie ona przypadkowo trafia na yeti, który zostaje nazwany Everest. W końcu decyduje się zaprowadzić zwierzę do domu, w czym pomaga chłopak pragnący zostać koszykarzem i jego kuzyn.

o yeti1

„O Yeti” to najnowsze dzieło od studia DreamWorks, które jest jednym z silniejszych konkurentów Pixara. Ale o dziwo, po premierze filmu szum wokół niego gwałtownie ucichł. Czemu się tak stało? Mam pewne podejrzenia, lecz nie rozpędzajmy się. Sama historia jest bardzo prościutka i w ma wszystko, co klasyczne kino drogi. Trójka bohaterów oraz nasz yeti o mentalności dziecka wyruszają w podróż, która zmusza ich do weryfikacji swoich przekonań. Oddalająca się od rodziny Yi po mistrzowsko grająca skrzypcami i niepogodzona ze śmiercią ojca, Peng jest uzależniony od telefonu, social mediów, a także stanu posiadania, zaś Jin bardzo chce być koszykarzem, lecz nie ma znajomych. Co się wydarzy po drodze, jesteście w stanie łatwo przewidzieć. Dla mnie jednak największym problemem jest brak stawki oraz poczucia zagrożenia. Ponieważ nasz yeti, choć ciągle ma mentalność dzieciaka, działa tutaj na zasadzie deus ex machina. Kiedy wydaje się, że bohaterowie są w potrzasku, nasz Everest posiada moce. I wychodzą niemal ze wszystkiego bez szwanku. Nawet pod koniec drogi, gdzie dochodzi do działań prawdziwych antagonistów.

o yeti2

Choć film jest po angielsku, to osadzenie całości w Chinach wydaje się tutaj bezczelnym skokiem na kasę. „O Yeti” jest celowane w azjatycki rynek, ale – co mnie najbardziej zadziwiło – tego chińskiego kolorytu nie czuć tak bardzo. Może poza sceną fajerwerków czy przepięknie wyglądającymi krajobrazami. W ogóle animacja jest tutaj cudowna, pełna szczegółów (futerko yeti) oraz wręcz zapiera dech w piersiach. Również postacie są bardzo wyraziste, poruszają się bardzo płynnie, a w tle gra cudna muzyka (solówki na skrzypcach – poezja).

o yeti3

DreamWorks to studio, którego produkcje są nierówne. „O Yeti!” nie jest koszmarnie złe, ale to ich najlepszych dokonań ostatnich lat pokroju „Strażników marzeń” czy serii „Jak wytresować smoka” sporo brakuje. Schematyczność oraz skrótowa forma narracji działa na niekorzyść, choć potrafi wyglądać przepięknie. Propozycja zdecydowanie dla młodszego widza.

6/10

Radosław Ostrowski

Kapitan Majtas: Pierwszy wielki film

Animowane kino superbohaterskie nie jest niczym nowym, co pokazali choćby „Młodzi Tytani”. Ten film jednak przeoczyłem z powodu chłodnego odbioru oraz dość dziwacznego zwiastuna. No i tytuł brzmiący niczym z jakiejś bajki dla bardzo młodego widza. Czyżbym był już za stary na pewne rzeczy? Ale po kolei.

Głównymi bohaterami oraz narratorami są George i Harold – dwaj kumple chodzący do podstawówki. Są pozytywnie zakręconymi kawalarzami, tworzą komiks o tytułowym superbohaterze (jego geneza to w zasadzie parodia „Supermana”). I w zasadzie byłoby dobrze, gdyby nie to, że szkoła do jakiej uczęszczają to połączenie kostnicy z obozem, gdzie cały czas jest stypa. Do tego dyrektor, pan Krapp, jest prawdziwym wrzodem na dupie, zaś każda oznaka radości doprowadza go do szału. Kiedy chłopaki podczas dnia, gdzie są prezentowane nowe wynalazki prymusa, wycinają kawał i za karę mają zostać rozdzieleni. Z desperacji wpadają na szalony pomysł, by… zahipnotyzować dyrektora plastikowym pierścieniem, co udaje się. I tak dyrektor zostaje Kapitanem Majtasem, czyli gościem w majtach z niezbyt rozwiniętym IQ. A heros jest potrzebny, bo w szkole pojawia się zagrożenie w postaci nowego matematyka/szalonego naukowca.

kapitan majtas1

Fabuła animacji od DreamWorks zrobiona przez Davida Sorena (reżyser) oraz Nicholasa Stollera (scenariusz) wydaje się brzmieć bardzo prosto i nieskomplikowanie. Akcja w podstawówce, więc raczej należy się spodziewać humoru skierowanego dla zaczynającego swoją przygodę z kinem dziecka. Mamy pierdy, masę slapsticku (głównie zderzenie Majtasa z rzeczywistością – i to bawi), ale jednocześnie jest to pastisz kina superbohaterskiego. Największą siła tego filmu jest zabawa formą, gdzie mamy zarówno sceny ręcznie rysowane (komiksowy wstęp), łamanie czwartej ściany, stopklatki, mocne i pstrokate kolory (wjazd do szkoły w rytm „Oh Yeah”), podzielony ekran niczym komiksowe kadry czy surrealistyczne wstawki (rozmowa dwóch „mózgów”). A i tak nie wymieniłem wszystkiego.

kapitan majtas2

Sama animacja pozornie wydaje się być bardzo uproszczona, troszkę przypominająca mi kinowe „Fistaszki” (sylwetki ludzi) czy „Bociany” (też od Stollera), ale to wszystko tworzy bardzo specyficzny klimat. Troszkę ocierając się o komiks, z bardzo heroiczną muzyką (bardzo pastiszową) w tle – prawie jak „Superman” czy „Indiana Jones” od Johna Williamsa.

kapitan majtas3

Dzieje się tu sporo, nie ma miejsca na nudę, zaś ilość żartów dla dzieci i dorosłych utrzymuje się na poziomie pół na pół. Nawet jeśli wszystko wydaje się przerysowane, głupawe i niedorzeczne (motywacja głównego złola, zachowanie Kapitana Majtasa), jest to absolutnie świadomy zabieg. Może przeszkadzać pewna powtarzalność gagów (hipnotyzowanie i odczarowywanie dyrektora – pstrykniecie i woda), niemniej to wszystko ma masę uroku oraz nawet niegłupi morał, pokazując siłę przyjaźni i wyobraźni. A także bardzo satyrycznie pokazuje szkołę oraz system edukacji, który zmienia uczniów u pozbawionych radości samotników.

kapitan majtas4

Swoją robotę robi też polski dubbing w reżyserii legendarnego Jarosława Boberka. Tym razem jednak zostali obsadzeni mniej znani aktorzy głosowi, co dodaje pewnej świeżości. Jedyny rozpoznawalny głos należy do Jakuba Szydłowskiego, który zagrał profesora Pofajdanka, będącego demonicznym złolem z absurdalną motywacją. Sympatię budzą nasi postrzeleni protagoniści, grani przez Mateusza Narlocha oraz Mateusza Webera, dodając luzu oraz dystansu. Dla mnie jednak odkryciem był Filip Przybylski: z jednej strony wściekły i nabuzowany dyrektor Krapp, z drugiej nie za mądry, pełen optymizmu Kapitan Majtas. W obydwu rolach pozostaje wiarygodny, zaś przejście z jednej w drugą dzieło się niczym za pomocą magicznego przycisku.

Po „Kapitanie Majtasie” spodziewałem się bajki skierowanej głównie dla najmłodszego widza, ale sam film okazał się zaskakująco zabawną, zakręconą opowieścią o sile wyobraźni. Ale jak z każdą siłą, łączy się wielka odpowiedzialność, więc trzeba uważać. Mam nadzieję, że powstanie ciąg dalszy, w końcu to pierwszy wielki film tego herosa.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mustang z Dzikiej Doliny

Mustang – dziki koń, będący symbolem nieskrępowanej wolności oraz Dzikiego Zachodu. To niemy bohater XIX-wiecznych przemian w USA, o którym postanowili opowiedzieć animatorzy z DreamWorks. Kiedy poznajemy naszego bohatera dopiero przychodzi na świat, który jest dla niego kompletnie nieznany i tajemniczy. Powoli zaczyna dojrzewać, aż staje się dorosłym koniem oraz wodzem swojego stada, hasającego po nieokiełznanych jeszcze przez człowieka terenach. Jednak nasz koń popełnia błąd i zbliża się do śpiących ludzi, który go schwytali i próbowali go złamać. Tak zaczyna się odyseja naszego bohatera.

mustang1

W dniu premiery „Mustang” robił bardzo duże wrażenie swoich technicznym wykonaniem, zgrabnie łącząc klasyczną animację z trójwymiarowymi wstawkami, co było mocno obecne na początku XXI wieku. Ale dzisiaj takie detale już kłują po oczach jak w scenie ucieczki podczas przewożenia lokomotywy, gdzie nawet eksplozje wyglądają bardzo sztucznie. Z drugiej strony sama animacja nadal wygląda ładnie (nawet bardzo), ze szczególnym uwzględnieniem krajobrazów godnych westernów – od kanionów, pustyni, lasów aż po jesienne błoto. Owszem, jest jedna lekko kiczowata scenka w lesie podczas „pływania” (wygląda wręcz prześlicznie), ale nigdy nie udaje się twórcom przekroczyć granicy przesłodzenia. A perspektywa zwierzęcia na wydarzenia związane z Dzikim Zachodem (próba złamania i ujarzmienia go przez kawalerzystów, pomoc przy budowie kolei) dodaje sporo świeżości do tej prostej opowieści o osiągnięciu wolności. Dialogów jest tu niewiele (zwierzaki odzywają się „swoim” językiem, a ludzie swoim), co jest dość nieoczywistym zabiegiem jak na animację, jednak dodaje to realizmu, zaś wiele scen akcji (w tym finałowa z przeskokiem przez przepaść) nadal imponuje tempem oraz wykonaniem.

mustang2

Jedynym mocnym zgrzytem całości jest muzyka Hansa Zimmera. Nie zrozumcie mnie źle, swoje zadanie na ekranie wykonuje solidnie, jednak mocno kłuje w uszy swoją prostotą, a nawet prostackim brzmieniem, bardziej nadającym się do radia. Za to przygrywane piosenki w tle (w oryginale śpiewane przez Bryana Adamsa) brzmią całkiem nieźle i dobrze komentują stan emocjonalny naszego bohatera.

mustang3

A jak sobie radzi polski dubbing? Tutaj postacie pełnią rolę tła dla naszego Mustanga nazwanego Duchem, ale słucha się ich z niemałą frajdę. Na tym polu najbardziej wybija się Wojciech Machnicki (bardzo twardy pułkownik) oraz Jacek Kopczyński (Wartki Potok), tworząc bardzo wyrazistych bohaterów. Jednak najważniejszy jest Mustang, tutaj mówiący głosem Macieja Balcara, bardziej znanego jako wokalista Dżemu. I daje radę swoim bardzo spokojnym głosem jako nasz bohater, mówiący cały czas z offu, zaś w partiach wokalnych wypada bardzo solidnie.

Z dzisiejszej perspektywy „Mustang” prezentuje się dobrze, a klimat Dzikiego Zachodu jest dobrze zachowany. A i sama historia potrafi wciągnąć, bo o wolności oraz życiu według własnych zasad dla wielu jest wartością identyfikowaną przez masę ludzi. Wiec dajcie się ponieść tej historii, nie będziecie żałować.

7/10

Radosław Ostrowski

Dzieciak rządzi

Tim to 7-letni chłopiec, mieszkający razem z rodzicami, którzy pracują dla firmy odpowiedzialnych za szczeniaczkami. Ale pewnego spokojnego dnia, pojawia się jego nowy braciszek. Niby nic dziwnego, tylko że on wygląda jak szef jakiejś korporacji, ma neseser, zegarek. Ale tylko nasz chłopak to dostrzega, bo dla rodziców tak wyglądają dzieci. Nasz bobas jest pracownikiem korporacji Bobas, odpowiedzialnej za… dostarczenia dzieci. Ale los firmy jest zagrożony z powodu szefa firmy Szczeniaczek oraz jego nowego produktu.

dzieciak_rzadzi2

Kolejne nowe dzieło ze studia DreamWorks to historia tak wariacka, jak to tylko możliwe. Tym razem jest to wizja strachu bycia starszym bratem, a że nasz bohater ma tak dziką wyobraźnię, jakiej można sobie pozazdrościć. Problem w tym, że „Dzieciak rządzi” przez pierwsze pół godziny jest bardziej infantylny oraz skierowany do bardzo młodego odbiorcy. Humor jest głównie slapstikowy, ale cała intryga potrafi zaskoczyć. Wielkie wrażenie robią sceny pokazujące jak nasz bohater widzi świat (rzeczywistość zmienia się czy to w statek, w rampę cyrkową albo próbujący działać jako ninja), kompletnie zmieniając stylistykę, co jest ogromną zaletą. Niektóre sceny akcji są zrobione w sposób bardzo imponujący (ucieczka Tima przed resztą bobasów z muzą a’la lata 70.), a odniesienia do popkultury z Indianą Jonesem na czele, zawsze na propsie. Ale to wszystko jest oparte na wręcz absurdalnym poczuciu humoru, co czasami może wprawić w konsternację, a korporacyjne żarty trafiają do dużo starszego widza. Tempo jest dość nierówne, przez co potrafi miejscami znudzić.

dzieciak_rzadzi1

Sama animacja wygląda naprawdę porządnie, a niektóre surrealistyczne scenki wyglądają wręcz fenomenalnie (scenka ninja czy podczas napisów końcowych – perełka), przez co ogląda się to z wielką frajdą. Także polski dubbing zasługuje na wyróżnienie, ze szczególnym wskazaniem na fenomenalnego Krzysztofa Banaszyka (Szef Bobas) oraz Wojciecha Paszkowskiego (szef Szczeniaczka, Francis Francis), co wnosi ten film na troszkę lepszy poziom.

dzieciak_rzadzi3

„Dzieciak rządzi” jest dość dziwnym eksperymentem DreamWorks, który próbuje znaleźć swój własny styl. Próbuje być zarówno dla dzieci, jak i troszkę starszych, ale te elementy nie chcą się w żaden sposób się połączyć w całość. Niemniej wyszła całkiem przyzwoita produkcja, ale to studio stać na więcej.

6,5/10

Radosław Ostrowski