Cinema Paradiso

Kino przez wiele dekad było miejscem centralizującym małe społeczności. Źródłem jedynej (poza radiem) rozrywki, mającym ogromną siłę oddziaływania na widzach. Podobno w niektórych miejscowościach nadal tak potrafi rezonować. A przynajmniej tak słyszałem. O takiej sile kina opowiada wracający do kin „Cinema Paradiso” – włosko-francuska koprodukcja z 1988 roku.

Tytułowe kino znajduje się w małym miasteczku Giancaldo na Sycylii i jest jedynym kinem w okolicy. Prowadzi je kinooperator Alfredo (Philippe Noiret), zaś akcja zaczyna się po zakończeniu II wojny światowej. Innym odwiedzającym kino jest niejaki Salvatore Di Vita (Salvatore Cascio jako dziecko; Marco Leonardi w wieku nastoletnim oraz Jacques Perrin w wersji dorosłej) zwany Toto – wychowywany przez matkę, gdyż ojciec wyruszył walczyć za kraj. Z czasem chłopiec staje się pomocnikiem i uczy się obsługiwać projektor, wzmacniając miłość dzieciaka do kina. Ale podczas jednego z seansu taśma filmu się spala, doprowadzając do pożaru, wskutek którego kino zostaje zniszczone, zaś Alfredo traci wzrok.

„Cinema Paradiso” to był drugi film w dorobku Tornatore. Po debiutanckim gangsterskim „Kamoryście” nie można się było spodziewać się większego zwrotu o 180 stopni. Jest to pełen ogromnej dawki nostalgii, ciepła oraz humoru portret świata, którego już nie ma. Świata, gdzie lokalne kino było oknem na świat oraz miejscem łączącym całą społeczność. I jest to prawdziwa zbieranina ekscentrycznych postaci: od takich, co zatracają się całkowicie w ekran przez takich, co chodzą na seans… zdrzemnąć się czy miejscem na romantyczną schadzkę. Jest też jeszcze lokalny proboszcz, będący cenzorem, co widzi każdy film przed seansem i każe wyciąć „gorszące” momenty pocałunku. Bo tak naprawdę jest tu kilka opowieści w jednym. Z jednej strony o sile ruchowym obrazów i ich wpływie na widzów, z drugiej to inicjacyjna opowieść o dojrzewaniu i przyjaźni, z trzeciej historia zauroczenia oraz miłości do wobec ślicznej Eleny (przeurocza Agnese Nano).

Można byłoby się spodziewać, że Tornatore tutaj jest bardziej sentymentalny czy wręcz ckliwy (z paroma kliszami w rodzaju pocałunku młodych w deszczu). Ale reżyser przemyca do tej mieszanki nutki goryczy i smutku. Najdobitniej to czuć w trzecim akcie, kiedy już dorosły Salvatore (ceniony i znany reżyser) wraca do miasteczka na pogrzeb Alfreda. Miejsce zmienia się nie do poznania, zaś samo kino idzie do rozbiórki. Sam widok miejsca pełnego pajęczyn, zrujnowanego kina zapada bardzo mocno w pamięć. Tak jak finał z oglądanymi ścinkami przez Salvatore – taki przepięknych scen tu więcej. Wszystko okraszone przepiękną muzyką mistrza Morricone (to była pierwsza współpraca z Tornatore, która trwała aż do śmierci kompozytora w 2020 roku), tworzącymi niezwykłą atmosferę zdjęciami oraz rewelacyjnym aktorstwem z Philippem Noiretem na czele.

Rozumiem skąd bierze się fenomen „Kina Paradiso” i dlaczego jest aż tak uwielbianym filmem w na świecie. Tornatore odtwarza dawny świat, kiedy lokalne kina było centrum kulturalnym. Wszystko w czasach przed telewizją, kasetami video oraz platformami streamingowymi. Melancholijne, słodko-gorzkie oraz zadziwiająco poruszające kino, z niezapomnianymi dialogami oraz scenami.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Misja na Marsa

Brian De Palma wielokrotnie pokazywał jak łatwo odnajdował się w każdej konwencji gatunkowej: od thrillera przez kryminał po kino akcji. Ale w 2000 roku postanowił zaryzykować i zrealizować film SF z relatywnie sporym budżetem (100 milionów dolców), znanymi twarzami oraz sporymi ambicjami. Jednak efekt jest co najmniej… dziwaczny oraz trudny do rozgryzienia.

„Misja na Marsa” zaczyna się w roku 2020, kiedy ma zostać wysłana pierwsza misja kosmiczna na Marsa pod dowództwem Luke’a Grahama (Don Cheadle). Udaje się zbudować stację oraz podjąć próby eksploracji planety. Zespół trafia na dziwną konstrukcję, mogącą potencjalnie zawierać wodę. Okazuje się jednak, że za nią znajduje się… coś metalicznego, odkryte przez radar. Jednak większe nasilenie dźwięku maszyny doprowadza do burzy piaskowej, doprowadzając do zabicia trójki astronautów, zaś los czwartego pozostaje tajemnicą. NASA decyduje się wysłać ekipę ratunkową, by zbadać co się stało. Grupę tworzą przyjaciele Luke’a: dowódca Woody Blake (Tim Robbins), jego żona Terri (Connie Nielsen), cierpiący po śmierci żony Jim McConnell (Gary Sinise) oraz technik Phil Ohlmyer (Jerry O’Connell).

Sam punkt wyjścia był bardzo obiecujący. De Palma mocno tutaj czerpie z „2001: Odysei kosmicznej” na poziomie designu statków kosmicznych, ale także próbując głębiej sięgnąć. Problem jednak w tym, że scenariusz wydaje się niby mądry i sprytny, lecz tylko udaje głębię. Jak to u De Palmy, nie brakuje tutaj długich ujęć (początkowa impreza w domu, moment odpalenia statku przed Marsem) oraz budowania napięcia (dotarcie załogi do statku z zapasami czy pierwsze uderzenie burzy piaskowej). Jeszcze bardziej uderza tu tempo – zadziwiająco wolne i spokojne, nawet w scenach opartych na napięciu, by w trzecim akcie lekko przyspieszyć, zostawiając po sobie masę pytań oraz ogromną konsternację. To miało być jak „2001: Odyseja kosmiczna”, a skończyło się jak wariacka teoria Daenickena. I sam nie do końca wiem, co o tym myśleć.

Jest to nawet solidnie zagrane. Najwięcej emocjonalnego ciężaru wręcz Gary Sinise jako McConnell, będący mieszanką opanowania i inteligencji. Co najbardziej widać w momencie, gdy na statku zaczyna spadać ciśnienie, a on decyduje się… nie zakładać hełmu ani butli z tlenem. Nie wiem, czy to miało pokazać jego poświęcenie albo silną wolę, ale mnie to uderzyło. Swoje robi też trzymający klasę Tim Robbins oraz w mniejszej rólce Don Cheadle. Za comic relifa (niezbyt dobrego) wciśnięty jest Jerry O’Connell, jednak on najmniej zapada w pamięć.

„Misja na Marsa” była filmem, po którym kariera Briana De Palmy mocno się posypała i nigdy nie odzyskała swojego blasku. Spory budżet, efekty specjalne oraz świetna strona wizualna nie są w stanie przykryć poszatkowanego, dziwacznego scenariusza. Do oglądania na własną odpowiedzialność.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Ennio

To już dwa lata odkąd wśród nas nie ma Ennio Morricone. Dla kinomanów oraz fanów muzyki filmowej był to synonim tego, co w niej najlepsze, najoryginalniejsze oraz angażujące emocjonalnie. Autor muzyki do ponad 500 (!!!) filmów, znany z nieprawdopodobnej energii, pracowitości oraz skromności. Czy można wybrać lepszego bohatera do filmu dokumentalnego? Tak uznał reżyser Giuseppe Tornatore, który współpracował z kompozytorem przy swoich wszystkich filmach. Spodziewacie się laurki oraz wazeliny na cześć mistrza? Ja też się tego obawiałem, ale reżyser jest chyba zbyt inteligentny, by karmić tylko banalnymi tekstami, że „Morricone wielkim kompozytorem jest i basta”.

ennio2

Jeśli chodzi o samą formułę, „Ennio” jest zrobionym po bożemu dokumentem ze sprawdzonymi chwytami: masą archiwaliów, gadającymi głowami oraz przede wszystkim samego Morricone. Jak to możliwe? Udało się reżyserowi przeprowadzić rozmowę z mistrzem i… jest tu czego słuchać. To sam Ennio jest w centrum wydarzeń oraz jego opowieść stanowi kręgosłup dokumentu. Od razu jednak mówię, że twórcy nie skupiają się na prywatnym życiu kompozytora (chyba że sam o tym wspomni), lecz działalności artystycznej. Od czasu, gdy ojciec niejako zdecydował o jego przyszłości (zamiast lekarzem, został trębaczem) przez naukę w konserwatorium i tworzenie najpierw aranżacji do piosenek dla wytwórni RCA po pisanie do filmów.

ennio1

Poza samym zainteresowanym wypowiadają się zarówno współpracujący z Morricone muzycy (m.in. Alessandro Alessandroni), ale też inni kompozytorzy (Hans Zimmer, Mychael Danna), reżyserzy (Quentin Tarantino, Bernardo Bertolucci, Dario Argento czy sam Tornatore), muzycy popularni (Bruce Springsteen, Pat Metheny) czy koledzy z branży. Początkowo może się wydawać, że zbyt wielu jest tutaj twórców z Włoch, jednak dla mnie nie był to żaden problem. Film płynnie przechodzi do kolejnych etapów kariery maestro, nie tylko skupiając się na muzyce filmowej, lecz na aranżacjach do piosenek w latach 60. (jak wspomina jeden z wokalistów: „Wcześniej piosenki nie miały aranżacji, tylko akompaniament”), działalności w awangardowej grupie improwizacyjnej Nouva Constnza aż po muzykę symfoniczną. W każdym z tych aspektów Morricone zawsze starał się dodawać coś nowego, sięgając po nieoczywiste dźwięki i szukając inspiracji w najmniej oczekiwanych miejscach (uderzenia bębnów podczas manifestacji przed domem kompozytora czy dźwięk towarzyszący przenoszeniu drabiny).

ennio3

Wszystko to miało jednak miejsce w czasach (lata 60.), gdy klasycznie wykształceni muzycy – jak mentor Morricone, Giuseppe Petrassi – uważali pisanie muzyki filmowej czy aranżowanie piosenek za pewien rodzaj prostytuowania się. Że jest to poniżej godności, a sam zainteresowany dopiero z czasem zaczął doceniać ten aspekt swojej twórczości. Nie brakuje też momentów, gdzie Ennio opowiada o stosowanych technikach (tworzenie kontrapunktów i mieszanie ze sobą dwóch tematów) oraz momentach spięć z reżyserami. Morricone niejako narzuca swój sposób myślenia i niejako to on jest jedyną osobą decydującą nad brzmieniem muzyki. Bez kopiowania samego siebie czy aranżowaniu już napisanych utworów z innych filmów. Jednak samo znalezienie muzyki i stylu, który będzie pasował idealnie do sceny jest karkołomnym zadaniem, wymagającym przede wszystkim intuicji.

ennio4

Ale najbardziej w „Ennio” zapadają w pamięć nie tylko sama opowieść Ennio, lecz fantastycznie zmontowane chwile symbiozy muzyki z kadrami filmów zmieszane z fragmentami koncertów Morricone. To pokazuje jej wielką siłę oddziaływania, chwytliwość oraz jak potrafi sięgnąć głębiej emocjonalnie. Dzięki temu też ten seans (film trwa dwie i pół godziny) mija jak z bicza strzelił.

Sam „Ennio” jest jednocześnie spotkaniem z przyjacielem oraz koncertem z niezapomnianymi melodiami, której popularność dawno przekroczyła salę kinową. Dla kino- i melomanów jest to propozycja nie do odrzucenia, która jest hołdem dla twórczości Morricone, bez tworzenia marmurowego pomnika.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Klan Sycylijczyków

Europejskie kino sensacyjno-gangsterskie bardzo odbiega stylem od amerykańskiego stylu. Stylu pełnego blichtru, bogactwa oraz honorowego kodeksu zasad. Właśnie ten inny kierunek reprezentuje choćby francuski “Klan Sycylijczyków” w reżyserii Henri Verneuila z 1969 roku.

Bohaterem jest Robert Sartet (Alain Delon) – bandyta z Korsyki, specjalizujący się w kradzieży biżuterii. Gdy go poznajemy, jest już w rękach policji, ale nie na długo. Udaje mu się zbiec z policyjnego wozu, w czym pomaga mu włoska mafia Malanese. Nie robią tego jednak bezinteresownie, albowiem Sartet w celi poznał pewnego inżyniera. Mężczyzna siedział za zabójstwo w afekcie, a wcześniej instalował zabezpieczenia w chronionym obiekcie z cenną biżuterią. Razem przygotowują plan skoku, ale pojawiają się komplikacje. I nie chodzi tylko o ścigającego gangstera inspektora policji Le Goffa.

Reżyser bardzo powoli przedstawia wszystkie element układanki, a jednocześnie mimo oszczędności trzyma w napięciu. Dialogów jest niewiele, strzelania i pościgów też jak na lekarstwo. Bo i nie o to tu chodzi. Verneuil pokazuje przede wszystkim relacje między półświatkiem a policją. Tu jest bezwzględna walka, gdzie wszelkie środki są dozwolone. Podsłuchy, inwigilacja, wymuszanie zeznań, zdrada – policja jest równie bezwzględna i brutalna jak przestępcy. Tutaj takie wartości jak lojalność I zaufanie są bardzo mocno ograniczone, a każdy prowadzi swoją grę. A kto kogo wykiwa? Kto zdobędzie łup? Nie brakuje zarówno imponujących momentów jak porwanie samolotu czy nalot na fotografa. Nie ma tu miejsca na nude, tempo cały czas jest zachowane, zaś napięcie potrafi wybuchnąć. Atmosferę jeszcze podkreśla świetna muzyka Ennio Morricone, z niezapomnianym tematem przewodnim.

A wszystko jest rewelacyjnie rozpisane na trzech aktorów. Alain Delon jako Sartet jest jednocześnie czarujący, pociągający, jak i wyrachowany, bardzo chłodny. Ta zbitka tworzy połączenie przestępcy energicznego, a także lekkomyślnego ryzykanta. Kontrastem dla niego jest fantastyczny Jean Gabin w roli ojca chrzestnego, zachowującego opanowanie oraz przewidującego kilka kroków do przodu. Pośrodku nich jest inspector Le Goff o aparycji Lino Ventury – prawdziwy twardziel walczący nie tylko z przestępcami, ale też z paleniem papierosów. Najbardziej szorstki, działający na granicy prawa, wydaje się niczym nie różnić od tych, których ściga. Ten pojedynek wciąga niczym kosiarka trawę.

Klasycznie zrobiony, pozbawiony efekciarstwa kryminał gangsterski, gdzie czuć europejski dotyk. Większe jest skupienie na psychologii I intrydze niż na pościgach czy strzelaninach, nie wywołując w ogóle znużenia.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Diabolik

Tytułowy Diabolik to nieuchwytny kryminalista, nie robiący sobie nic z kolejnych policyjnych zasadzek, dopuszczając się coraz bardziej bezczelnych kradzieży. A wspiera go w tym Eva – wspólniczka i kochanka. Jednak prowadzący sprawę inspektor Genko jest zdeterminowany i by dopaść przestępcę postanawia zawrzeć układ z szefem mafii.

diabolik1

Film Mario Bavy z 1968 roku, tym razem wspartego przez producenta Dino De Laurentiisa, zmierzył się z popularnym w swoim kraju komiksem. I jest to w jakimś stopniu kino superbohaterskie, ale troszkę inne niż zwykle, bo Diabolika trudno nazwać bohaterem. Owszem, ma kryjówkę pod ziemią, ma sporo gadżetów i lateksowe wdzianko niczym Batman, jednak to (anty)bohater, mający tylko jeden cel: spełnić zachcianki swojej kobiety. Pozornie historia wydaje się bardzo prosta, jednak reżyser idzie z duchem epoki, czyli lat 60. Z jednej strony bardzo psychodeliczna wizja, z bardzo szybkim montażem (czołówka), skupieniem na detalach oraz dość ciekawych kadrach, z dość nietypowymi kątami jak w scenach z kryjówki naszego protagonisty czy podczas scen akcji. Z drugiej jest to bardzo kampowy, lekko kiczowaty koktajl, przesiąknięty erotyzmem oraz pomysłami tak szalonymi jak przetopienie pieniędzy w jedną ogromną sztabę złota. Więc jest wywrotowo, zmysłowo, z szaloną muzyką Ennio Morricone oraz bardzo pomysłowymi inscenizacjami (zasadzka przy pomocy mafii, każda ucieczka oraz nowy gadżet czy finał), nawet jeśli troszkę maskują kwestie budżetowe (akcja z pociągiem). Intryga potrafi chwycić, realizacja wygląda imponująco (poza scenami jazdy, gdzie mamy przyklejone tło), pojawia się kilka niespodzianek i wolt, zaś finał wprawia w pewne zakłopotanie.

diabolik2

Bava świetnie się bawi formą, a i aktorami (mimo pewnego przerysowania i umowności) zajmuje się bardzo dobrze. Największe wrażenie robią tutaj Michel Piccoli (inspektor Genko) oraz Adolfo Casi (gangster Valmont), którzy zwyczajnie bawią się na planie przednio. Podobnie jak pojawiający się w epizodzie Terry Thomas (minister), dodający troszkę humoru. Z kolei sam Diabolik w wykonaniu Johna Martina Lawa to bardzo małomówny facet, nastawiony na czyny z aparycją przypominającą troszkę Alaina Delona. Ale gdy się odezwie jest zaledwie znośny. W przeciwieństwie do pociągającej Marisy Mell, z którą nasz zbrodniarz ma bardzo silną chemię.

diabolik3

„Diabolik” to bardziej komercyjny film Bavy, jednak nie należy tego traktować jako wady. Reżyser po swojemu zmierzył się z nieznaną sobie konwencją, naznaczył swoim piętnem i dorzucił luz. Dla mnie była to przyjemną wyprawa, dająca dużo zabawy.

7/10

Radosław Ostrowski

nadrabiambave1024x3071


White Dog

Wyobraźcie sobie taką sytuację, że nocą przejeżdżacie psa. Duży, biały owczarek niemiecki. Tak się zdarzyło Julie – aktorce marzącej o wielkiej sławie, ale pojawiającej się w małych epizodach. W końcu jest młoda i jeszcze może coś osiągnąć. Psiak zostaje przygarnięty przez nią, a kobieta robi, co może. Tylko zwierzę ma pewną mroczną tajemnicą – jest tzw. białym psem. Nie, nie chodzi o kolor jego sierści, ale fakt, iż był on szkolony w gryzieniu oraz zabijaniu czarnych ludzi. Julie decyduje się znaleźć kogoś, kto mógłby „wykorzenić” te nawyki.

biay_pies1

Samuel Fuller w 1982 roku zrobił film, który nie trafił do szerokiej dystrybucji, co ze względu na tematykę nie dziwi. Kwestia rasizmu zawsze należała do drażliwych problemów dla Jankesów, ale symbolem tej nienawiści jest biały pies. Pies przygotowany przez swojego pana, co wprawia w przygnębienie. Reżyser podpuszcza i ciągle myli tropy, bo tajemnicę naszego zwierzaka poznajemy bardzo powoli (scena ataku jak z rasowego thrillera), ale i tak szybciej niż nasza bohaterka. I ciągle rodzą się pytania: czy jest możliwe wyzbycie się zakorzenionych nawyków? Czy czarna skóra przestanie być dla niego wrogością? Na jej widok od razu jego oczy i pysk uruchamiają się automatycznie, co samo w sobie jest podstawą budowania napięcia w takich prostych scenach jak karmienie ręką. Bo nigdy nie wiesz, jak to duże bydle zareaguje. I sceny „prania mózgu” najmocniej trzymają za gardło i budzą niepewność, bo jak mówi sam treser „nigdy nie wiadomo, co może wywołać kolejny atak agresji”, co pokazuje bardzo gorzki finał.

biay_pies2

To poczucie niepokoju potęgowana jest przez melancholijną muzykę Ennio Morricone, trafnie pokazującą stan psychiczny naszego psa. Nasz pieseł (imię nie pada nigdy) robi wrażenie samymi oczami, a postura też sprawia, że nie można go zignorować. Reszta bohaterów, czyli ludzie są tak naprawdę zepchnięci na dalszy plan, ale potrafią skupić uwagę. Tak jest w przypadku tresera Keysa (Paul Winfield), który uparcie i konsekwentnie próbuje przestawić mentalność białego psa.

biay_pies3

„White Dog” wkurzył wielu, ale tylko nieliczni rozgryźli o co tak naprawdę chodziło. Bo łatwo jest naszpikować istotę (nieważne, czy to zwierzę, czy człowiek) fałszywymi przekonaniami, wrogością, nienawiścią i nietolerancją, ale odkręcenie tego w drugą stronę może być trudne, nawet niemożliwe. Ale czy to znaczy, że należy sobie odpuścić i po prostu wyeliminować ich z otoczenia? Sami odpowiedzcie.

8/10

Radosław Ostrowski

Samuel_Fuller

Śledztwo w sprawie obywatela poza wszelkim podejrzeniem

Włoski komisarz wydziału zabójstw zostaje przeniesiony do służb specjalnych. Ale w dniu zmiany wakatu dokonuje morderstwa swojej kochanki, Augusty Terzi. Dlaczego to robi? Kobieta go upokorzyła? Zazdrość? Odtrącenie? Nie. Zabił, bo chciał zabić i by sprawdzić czy znalazłby się jako osoba poza wszelkim podejrzeniem. Dlatego też zostawia wszelkie tropy, by skierowano na niego podejrzenia.

sledztwo1

Kryminał z poza mainstreamowego nurtu, dodatkowo zaangażowany politycznie – to niebezpieczna mieszanka. Zwłaszcza, że jest to produkcja sprzed ponad 45 lat przez zapomnianego w naszym kraju Elio Petri. Sama intryga jest prosta jak konstrukcja cepa, a samo morderstwo dostajemy na dzień dobry. Celowo zostawiane odciski palców, dzwonienie po zabójstwie, wreszcie świadek – można odnieść wrażenie, że nasz komisarz oszalał. To wszystko jest jednak celowym i konsekwentnym działaniem, o czym zaczynają przypominać nam wplecione w całość retrospekcje, pokazujące relacje komisarza z denatką. Kobieta nie ukrywała zainteresowania osobami przy władzy, prowokowała i była zafascynowana pracą naszego bohatera, dlatego chce „być przesłuchiwana” i fotografuje się do póz denatek z śledztw. Atmosfera wydaje się być bardzo spokojna, ale robi się tutaj gęsto – wszelkie tropy oraz próby zwrócenia swojej uwagi (podrzucenie paczki do znajomego dziennikarza, namówienie przechodnia do kupienia tych samych krawatów) intrygują, prowokują do myślenia, prowadząc do przewrotnego i zaskakującego finału.

sledztwo2

Jednocześnie Petri oskarża oraz trafnie portretuje czasy, w których toczy się akcja. Są to czasy, gdy w młodych osobach z poglądami na lewo krzyczały i upominały się o podstawowe prawa obywatelskie. Czasy, gdy policja i tajne służby bezkarnie podsłuchiwały, brutalnie przesłuchiwały (psychologiczny terror) oraz przejmowały korespondencję – tą skierowaną do Stalina, Mao i innych komunistów. bezkarność i brutalność służb wydaje się jedynym sposobem utrzymywania porządku w państwie. A jednocześnie jest tutaj ciągle mowa o obywatelach, tym co mogą i nie mogą. Nie wiem, jak wy, ale dostrzegłem to, że dzisiaj też się o tym słyszy? Prawda?

sledztwo3

Można na początku odczuć lekką dezorientację, jednak surowa reżyseria Petriego oraz dociekliwy scenariusz wynagradzają te zaległości. Plus jeszcze wielki Gian Maria Volante w roli komisarza. Postać tak trudna i skomplikowana, że nie wiadomo co powinno się wobec niej czuć. Pogardę? Współczucie? Zdumienie? Podziw? To człowiek kochający władzę i lubiący czerpać z niej swoją siłę, ale widać, że coś z nim jest nie tak. Motywacja jego zbrodni może wydawać się mętna, ale trudno nie oprzeć się wrażeniu, że praca i poczucie bezkarności naznaczyły jego charakter. Uwielbia być w centrum uwagi, jest powściągliwy, jeśli chodzi o emocje, by potem wybuchnąć niczym odrzucone dziecko, w dodatku manipulator. Cała reszta obsady też jest bardzo wyrazista, ale to Volante kradnie ten film wszystkim.

sledztwo4

„Śledztwo…” mimo upływu lat pozostaje mocnym oskarżeniem na bezkarność policji oraz ludzi władzy, upojonych nią, nie potrafiących bez niej oddychać. Dodatkowo z ironiczną muzyką Ennio Morricone oraz płynną pracą kamery, broni się godnie przed upływem czasu. Bo takich komisarzy jest wielu i nie odeszli wraz z systemem totalitarnym.

8/10

Radosław Ostrowski

Nienawistna ósemka

Zima, śnieżyca – takiego śniegu nawet za oknem u mnie nie widać. Jedzie powóz, by się schronić przed zamiecią, a w nim łowca nagród John Ruth zwany „Wisielcem” oraz idąca na szafot Daisy Domergue, której głowa jest warta 10 tysięcy dolarów, a ich finałowym przystankiem jest Red Rock. Po drodze, choć nie bez oporów, do powozu dołącza czarnoskóry major Marquis oraz nowy szeryf Red Rock, Chris Mannix. W końcu zatrzymują się w sklepiku prowadzonym przez Minnie, gdzie na miejscu są nowi goście. Jak wiadomo, im większy tłok, tym spora szansa na trupy oraz wzięcie Daisy jako łupu.

nienawistna_osemka1

Znowu western made by Quentin Tarantino, gdzie jest wydestylowany styl pokręconego Amerykanina. Czyli błyskotliwe, zaprawione czarnym humorem, krwawymi strzelaninami i… wyczekiwaniem na dalszy rozwój wypadków, zaskakujących wolt. Dodatkowo okraszona trzymającą w napięciu muzyką Ennio Morricone (po raz pierwszy zatrudniony), podziałem na rozdziały oraz przewrotnym finałem. Niemniej film dzielił się w moich oczach na dwie części. Pierwsza to dojazd do sklepiku i pierwszy trup, a druga to coś w rodzaju dochodzenia i ustalenia, co jest nie tak. Kolejne elementy układanki zaczynają się sklejać, sam dałem się wciągnąć w tą grę, jednak poczułem pewne rozczarowanie.

nienawistna_osemka2

Z czego to wynika? Na pewno nie z postaci, pięknie sfotografowanych plenerów (te góry) czy dialogów. Początek obiecywał wiele, ale zdarzały się momenty zbędnego postoju – żart z zamykaniem drzwi przez wbijanie desek za drugim razem nie śmieszy, czołówka z krzyżem czy częste bicie Daisy przez Rutha. Ale w połowie atmosfera gęstnieje, trudno przewidzieć wypadki (z wyjątkiem przedostatniego rozdziału), retrospekcje nakręcają całą akcję. Wtedy opowieść o nienawiści i rasizmie a’la Sergio Leone uderza mocnymi ciosami, zaskakuje obserwacjami oraz wiarygodną psychologią bohaterów.

nienawistna_osemka3

No i tutaj mamy koncertowe aktorstwo, gdzie każdy z bohaterów błyszczy. Nie ważne czy to Kurt Russell jako brutalny i troszkę prymitywny John Ruth (i jeszcze te wąsy!!!), wyborny Samuel L. Jackson (cwany i przewidujący major Marquis), małomówna Jennifer Jason Leigh czy brawurowy Walton Goggins w roli zgrywającego chojraka szeryfa Mannixa. Jeszcze są dawno nie widziani u Tarantina Tim Roth w stroju zakoszonym Christophowi Waltzowi z „Django” (kat Oswaldo Mobray) i Michael Madsen (tajemniczy Joe Gage), wracający do świetnej dyspozycji. I jeszcze zaskakuje pozytywnie Channing Tatum (Jody).

nienawistna_osemka4

Powiedzmy to sobie wprost – Tarantino stał się marką samą w sobie, realizującą filmy na pułapie nieosiągalnym dla zwykłych wyrobników. „Nienawistna ósemka” mimo pewnych wad, to Tarantino z wysokiej półki, gdzie większość klocków stoi równo. No i ten śnieg, taka zima – niekoniecznie z silnym mrozem, czy można chcieć więcej?

8/10

Radosław Ostrowski

Tragedia człowieka śmiesznego

Primo Spagharri jest właścicielem fabryki sera, która przynosi całkiem niezły dochód. W urodziny od swojego syna dostaje czapkę kapitana oraz lornetkę. Podczas obserwowania okolicy, widzi jak auto jego syna jest ścigane przez drugi samochód i po krótkim pościgu, chłopak zostaje porwany. Policja zaczyna prowadzić śledztwo, jednak podejrzewa, że porwanie mogło być sfingowane. Dlaczego? Bo firma przeżywa kryzys i okup mógłby pomóc załatać dziurę finansową. Primo dostaje list z żądaniem okupu.

smieszny1

Bernardo Bertolucci lata 80. zaczyna od dziwnego miksu kryminału (właściwie thrillera) z dramatem psychologicznym, próbującym wejść w umysł człowieka śmiesznego, jakim jest nazywany Primo. Jednak samo rozwiązanie intrygi związanej z porwaniem schodzi na dalszy plan, jak w „Kostusze” i jest tylko pretekstem do portretu głównego bohatera. A kim on jest? Kapitalistą, który przywiązał się do przedmiotów, syn się go wstydzi i coraz bardziej oddala się od innych ludzi. Jego próby dojścia do prawdy są problematyczne i narracja z offu, gdzie poznajemy jego myśli, domysły wywołuje mętlik i zaczyna nużyć, doprowadzając do kompletnego pogubienia się w dalszej części filmu. Spotkanie z osobami mającymi kontakt z porywaczami (Laura – dziewczyna Giovanniego oraz jego przyjaciel Adolfo), próba oszustwa, zbieranie pieniędzy przez żonę – pozornie dzieje się wiele, jednak brakuje napięcia i mimo dobrych zdjęć, za które odpowiadał Carlo Di Palma oraz montażu, było mi obojętne to, czy było porwanie czy nie.

smieszny2

Scenariusz nie wciąga, reżyseria średnia, a z aktorów najbardziej błyszczy Ugo Tognazzi w roli głównej. Owszem jest to film lepszy od „Kostuchy” czy poprzedniego „Księżyca”, ale to Bertolucci w co najwyżej niezłej dyspozycji.  Jednak to miało się wkrótce zmienić.

 

smieszny3

6/10

Radosław Ostrowski

nadrabiam_Bertolucciego

Księżyc

Caterina Silveri jest cenioną śpiewaczką operową. Mieszka w Stanach z mężem i jej agentem Douglasem oraz nastoletnim synem Joe. Spokojne i w miarę szczęśliwe życie kończy się, gdy Douglas dostaje zawału podczas jazdy samochodem. Matka razem z synem, wbrew jego woli przenosi się do Włoch. Ona dalej śpiewa, on razem z kolegami z towarzystwa zaczyna ćpać, co musi doprowadzić do poważnych decyzji.

ksiezyc_1

Tym razem Bertolucci nakręcił dramat za amerykańskie dolary i przez to czuć, że nie jest to w pełni jego dzieło. Pojawiają się pewne stałe elementy – włoska opera w tle, brak ojca, rodzinne tajemnice – jednak całość nie porywa. Wątek narkotykowy zwyczajnie śmieszy – nie widać specjalnie różnicy w charakterze Joego (syna Cataliny), a „głód” ogranicza się do stękania i mówienia o bólu. Rezygnacja z kariery scenicznej, by zająć się synem też nie przekonuje, bo kobieta niby chce próbuje ogarnąć problem, jednak sobie odpuszcza i daje wejść chłopakowi na głowę, a nawet wchodzi w relację kazirodczą (że co?), co jeszcze bardziej drażni. Logika zachowań bohaterów dziwi (matka idzie do dilera i dostaje od niego narkotyki), fabuła jest dziurawa i pomieszana, przez co kompletnie nie obchodzą losy bohaterów. Broni się tak naprawdę tylko strona wizualna – Vittorio Storaro potwierdza swoją klasę jako operator (zwłaszcza widoki księżyca robią ogromne wrażenie) i dobrze próbująca sobie radzić Jill Clayburgh w roli Cataliny.

ksiezyc_2

Wiadomo było, że po latach tłustych, muszą pojawić się lata chude. I to dotyczy każdego reżysera, nawet Bertolucciego, który tutaj próbuje operować nastrojem i symboliką, ale robi to nieudolnie. „Księżyc” jest artystyczną porażką, która próbuje wiele wcisnąć do jednego worka, ale efekt może być tylko rozczarowujący. Jedynie debiut zawodził bardziej.

5/10

Radosław Ostrowski

nadrabiam_Bertolucciego