Amadeusz

Nawet jak się nie jest koneserem czy fanem muzyki klasycznej, nazwisko Wolfganga Amadeusza Mozarta jest pewnie bardziej znane niż wielu się może wydawać. Utwory bardzo chwytliwe, rozpoznawalne, nawet jeśli nie jest się w stanie nazwać czy wskazać skąd pochodzą. Nic dziwnego, że musiał w końcu powstać o nim film. Oparty na sztuce teatralnej Petera Schaffera „Amadeusz” był dla mnie jednym z największych kinowych doświadczeń, jakie miałem od dawna.

Akcja dzieła Milosa Formana toczy się w Wiedniu na początku XIX wieku, gdzie przebywa podstarzały i zapomniany kompozytor Antonio Salieri (F. Murray Abraham). Po nieudanej próbie samobójczej, trafia do szpitala dla obłąkanych i tam w obecności księdza opowiada swoją historię. Opowieść o pełnym młodym i bardzo utalentowanym kompozytorze, którego poznał na dworze cesarza Józefa II (Jeffrey Jones) – Wolfgangu Amadeuszu Mozarcie (Tom Hulce). Włoch był wtedy nadwornym twórcą muzyki dla Kaisera, ale już wtedy mówiło się o nieprzeciętnym talencie protegowanego księcia Salzburga. Jednak pierwsze spotkanie wywołuje ogromną konsternację – geniusz jest młodocianym dzieciakiem, przekonanym o swoim geniuszu i manierach najbardziej prostackich jak się da. Innymi słowy, nie pasuje do dworu cesarskiego. Tak zaczęła się wrogość (skryta) wobec Mozarta przez Salieriego, planującego zniszczenie oraz zabicie Austriaka.

Pierwsze, co mnie złapało w trakcie oglądania „Amadeusza” to bardzo precyzyjnie napisany scenariusz, pełen soczystych dialogów oraz wyrazistych postaci. W samym centrum mamy Mozarta i Salieriego, którzy są tak różni jak tylko jest to możliwe. Włoch gra zgodnie z konwencjami, ale jest kompletnie nudny, zaś Amadeusz to zupełnie inna bestia: przełamujący schematy zgodne z ówczesnymi trendami muzycznymi, napędzany przez wszelkie żądze, prowadzący mocno hulaszczy tryb życia. Jest wręcz buntownikiem, przypominającym swoim podejściem gwiazdę rocka (nawet jedna z jego peruk jest bardziej różowa niż biała), napędzanego przez proces tworzenia. To zderzenie postaw jest w centrum tej opowieści.

Jeśli ktoś spodziewa się nudnego kostiumowego filmu edukacyjnego, popełnia błąd ogromny. Forman prowadzi historię niczym doświadczony kompozytor, grając na odpowiednich nutach. Całość jest jednocześnie bardzo kameralna i jednocześnie imponująca skalą oraz przepychem. To najbardziej widać zarówno w scenach grania opery na scenie czy podczas zabaw, gdzie scenografia z kostiumami rzucają nas w samą epokę. A wszystko kręcone w naturalnym oświetleniu, co bardzo wizualnie przypominało innego klasyka kina kostiumowego, czyli „Barry’ego Lyndona” Kubricka. I jeszcze jak tu genialnie jest użyta muzyka samego Mozarta, będąca dodatkowym bohaterem filmu. W zależności od sceny może wywołać grozę (pojawienie się ojca kompozytora w domu czy przy pokazie „Don Giovanniego”), zachwyt (Salieri przeglądający nuty Mozarta i słyszący te dźwięki) czy smutek (finał z „Requiem” w tle).

To także wciąga dzięki fenomenalnemu aktorstwu. F. Murray Abraham jest genialny w roli Salieriego, będący człowiekiem z jednej strony pełnym pasji wobec muzyki i potrafiącym docenić jej nieprzeciętność. Ale z drugiej poczucie zazdrości (wręcz odrzucenia przez Boga) wywołuje w nim mocno tłumioną nienawiść i wrogość, o której nie wie nikt. Nawet ucharakteryzowany opowiada z pasją godną młodzieńca. Ta rola zasłużenie zdobyła masę nagród. Równie imponujący jest Hulce w roli Mozarta, będącego tutaj nieujarzmioną siłą kreatywności, geniuszu zmieszanego z wulgarnością, prostactwem i niemal dziką energią. Pewnym symbolem tej postawy jest jego śmiech, wywołujący zażenowanie oraz niesmak. Ale to tylko jedna z warstw, bo potrafi on być także wyciszony, oddany swojej żonie oraz nie potrafiący się uwolnić spod wpływu ojca. Wspólne sceny obydwu aktorów jeszcze bardziej elektryzują, zapadając mocno w pamięć. Warto też wspomnieć o kilku drugoplanowych rolach, jakie zostały ze mną: świetny Jeffrey Jones jako cesarz Józef II, co o sztuce nie miał żadnego pojęcia i w niczym mu nie przeszkadzało to w wyrażaniu opinii, cudowna Elizabeth Berridge w roli Konstancji, bardzo surowy Roy Dotrice jako ojciec Mozarta czy wnoszący lekkości Simon Callow wcielający się w aktora wodewilowego.

Absolutnie zdumiewający jest fakt, że po ponad 40 latach „Amadeusz” nie tylko przetrwał próbę czasu, ale jest równie żywotny oraz pociągający jak sama muzyka Mozarta. Może pod koniec ma drobne problemy z tempem, nie przeszkadza to jednak filmowi Formana stać wśród wielkich arcydzieł kina. Ta rozprawa o sztuce, Bogu i tworzeniu pozostanie na długie lata aktualna, tak jak długo będą żyć geniusze oraz miernoty.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Fenicki układ

Jakie są filmy Wesa Andersona, każdy widzi. Styl wizualny jest bardzo charakterystyczny i rozpoznawalny od pierwszych kadrów, co czyni go jednym z najciekawszych autorów kina. Jednak treściowo jest za każdym razem inaczej, choć najczęściej mamy do czynienia z dysfunkcyjnymi rodzinami. I tak też jest z „Fenickim układem”, mieszanką komedii, filmu szpiegowskiego (to coś nowego) oraz dramatu.

Tym razem jesteśmy w latach 50., zaś bohaterem jest potentat finansowy Zsa Zsa Korda (Benicio Del Toro). Ma masę wrogów, którzy chcą go zabić (lecz są w tym kompletnie nieudolni), sprawia wrażenie bardzo zdecydowanego i chytrego, że nawet rządy chcą go udupić. W sensie zinfiltrować firmę i zabrać całą kasę. Jednak Korda ma plan na potężną inwestycję w Fenicji, która ustawiłaby go oraz jego wspólników na 150 lat. Postanawia wtajemniczyć do swojego planu jedyną córkę, przyszłą zakonnicę Liesl (Mia Threapletone) zamiast jej dziewięciu (!!!) braci. Może dlatego iż są jeszcze bardzo młodzi i niepełnoletni. Dwójce towarzyszy jeszcze nauczyciel, specjalista od owadów, profesor Bjorn Lund (Michael Cera). Jednak od samego początku Kordę prześladuje pech (manipulacja rynkiem) i dość ryzykowne przedsięwzięcie może okazać się katastrofą.

„Fenicki układ” pozornie jest taki sam jak zawsze. Nadal mamy mocne, pastelowe kolory, symetryczne kadry i specyficzną pracę kamery czy bogatą w detale scenografię. Jednak tutaj Anderson nie wali wątkami jak szalony, nie tworzy opowieści w opowieści, tylko w całości skupia się na trójce postaci oraz ich dynamice. A jednocześnie mamy całą tą kombinację związaną z tytułowym układem oraz „Wyrwą”, czyli dołożeniem troszkę piniądzorów do tej inwestycji. Próby negocjacji, gdzie tak naprawdę sporo zależy od szczęścia i zbiegów okoliczności potrafią rozbawić, zaskoczyć, a nawet zadziwić kreatywnością (jak rozwiązanie sporu przez… grę w koszykówkę czy nagłe wkroczenie grupy terrorystycznej). Jednak tak naprawdę mamy zderzenie dwóch światów: religijnej, głęboko wierzącej, idealistycznej Liesl z bezwzględnym, wyrachowanym kapitalistą Kordą. Jeszcze bardziej widać tą konfrontację w czarno-białych, surrealistycznych scenach osadzonych w zaświatach. Więc czy wygra interes czy może więzy rodzinne?

Realizacyjnie jest jak zawsze, ale jednocześnie czuć pewne drobne szczególiki. Nadal mamy tu mocne kolory, imponującą scenografią i kostiumy oraz skupienie na detalach. O zadziwiających rekwizytach w postaci zminiaturyzowanego wykrywacza kłamstw i wersji zdalnego telefonu nie mówiąc. Jednak parę razy kamera bawi się ujęciami (uderzenia z liścia pokazane z oczu czy pogoń za postaciami w finałowej konfrontacji), muzyka pojawia się o wiele rzadziej, zaś humor kilkukrotnie łapie z zaskoczenia.

A wszystko działa dzięki (jak zawsze imponującej) obsadzie, choć najważniejsze jest tutaj trio: Del Toro/Threapletone/Cera. Pierwszy jest absolutnie charyzmatyczny, sprytnie lawirujący między różnymi siłami/potencjalnymi sojusznikami oraz szorstki, wręcz pozbawiony jakichkolwiek emocji (co wynika z dość trudnego życia rodzinnego). Jednak coś powoli zaczyna się w nim zmieniać, choć nie jest to widoczne na pierwszy rzut oka. Prawdziwym odkryciem jest Theapletone, czyli głęboko wierząca przyszła zakonnica. Pozornie jest naiwna, mocno oderwana od rzeczywistości, jednak okazuje się być o wiele sprytniejsza niż się wydaje. Ich wspólne wymiany zdań, docinki to dla mnie prawdziwe serce tego filmu. Jednak całość kradnie Michael Cera i jest to dziwne, że dopiero teraz pojawia się w filmach Andersona. Od rozbrajającego akcentu aż po niemal obsesję na punkcie owadów potrafią zaserwować sporą ilość zabawnych dialogów. Jak zawsze mamy na drugim planie masę znajomych twarzy: od Toma Hanksa i Bryana Cranstona przez Mathieu Amalrica aż po Jeffreya Wrighta oraz Benedicta Cumberbatcha z dziwaczną bródką.

„Fenicki układ” nie jest rewolucją czy gruntowną zmianą w plastycznym świecie Wesa Andersona, jednak inaczej rozkłada akcenty, co wnosi o wiele więcej świeżości niż się można było spodziewać. Wracamy do rodzinnej opowieści, która potrafi zaskakująco trzymać w napięciu, oszołomić wizualnie i (w nieoczywistym finale) nawet wzruszyć. Czego takiego u tego reżysera nie czułem od czasu „Grand Budapest Hotel”, pokazując jak wiele mogą zmienić drobiazgi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bohater ostatniej akcji

John McTiernan – na przełomie lat 80. i 90. był jednym z najbardziej interesujących reżyserów kina akcji, realizując trzy fantastyczne filmy jeden po drugim: „Predatora”, „Szklaną pułapkę” i „Polowanie na Czerwony Październik”. Później już żaden film nie wywołał takiego fermentu jak w/w święta trójca, jednak rzadko schodził poniżej pewnego poziomu. Jeśli jednak miałbym wskazać najbardziej niedoceniony film w dorobku Amerykanina, byłby to „Bohater ostatniej akcji”.

bohater ostatniej akcji1

Punkt wyjścia jest aż zadziwiający i genialny w swojej prostocie. Bohaterem jest młody chłopak o imieniu Danny (debiutant Austin O’Brien), co kino kocha nad życie, bo życie jest szare, nudne i do dupy. Dlatego zamiast chodzić do szkoły, urywa się do kina na ulubione filmy akcji o najtrwardszym twardzielu policji LA – Jacku Slaterze (Arnold Schwarzenegger). Chłopiec dzięki przyjaźni ze starszym bileterze (Robert Prosky) dostaje podobno magiczny bilet od samego Houdiniego. Dzięki niemu nasz bohater wpada w sam środek… nowej części przygód Jacka Slatera.

bohater ostatniej akcji2

W założeniu ten film miał być parodią kina akcji w stylu scenariuszy pisanych przez Shane’a Blacka. Innymi słowy akcja jest bombastyczna, przerysowana i kompletnie przegięta, zaś barwny, wręcz komiksowy świat filmu kieruje się własnymi regułami oraz zasadami. Klisze oraz nielogiczności są (może zbyt topornie) komentowane przez Danny’ego, który może je wykorzystać. Fakt, że nikt poza nim nie jest świadomy tych schematów, powinien działać na jego korzyść. A jakie to szablony? Slater jako superglina, który przeżywa najbardziej wariackie eskapady, rzuca sucharami troszkę lepszymi od „Familiady”, uzbrojony po zęby. Przeciwnicy z umiejętnościami strzeleckimi godnymi szturmowców Imperium, każdy pościg kończy się eksplozją samochodów stojących sobie w tle, w mieście są same kobiety o urodzie top-modelek, niedopasowani partnerzy na komendzie (niejako z automatu) czy kompletnie uwalone ubranie w kolejnej scenie staje się czyste niczym prosto z pralki.

bohater ostatniej akcji3

Absolutna kpina i jazda bez trzymanki, bawiąca się konwencją kina. Dopóki jesteśmy w świecie Slatera zabawa jest na całego, a Schwarzenegger tworzy swoją najlepszą rolę komediową w karierze. Drugi plan tutaj też błyszczy ze wskazaniem na absolutnie rewelacyjnego Charlesa Dance’a jako pana Benedicta – świetnego strzelca wyborowego, z potężnym pistoletem (trochę mi się kojarzył ze spluwą Jokera z „Batmana” Tima Burtona) i przewyższającego inteligencją swojego pryncypała, mafiozo Tony’ego Vivaldiego. ALE jest też parę skaz. Nie mam problemu z tym, że film nie traktuje się zbyt poważnie i puszcza oko, rzucając czasem niespodziewane cameo (nie wszystkie są trafione jak Tina Turner w roli burmistrza czy animowany glina-kot Whisker). Sceny dziejące się w „naszym” świecie, czyli Nowym Jorku są – celowo – w kontraście do świata filmowego. Jest szaro, buro, brudno, deszczowo i pewne poważniejsze momenty (włamanie do domu Danny’ego) sprawiają wrażenie wyrwanych z innego filmu. Nawet próby dodania większego ciężaru bardziej działają pod koniec, gdy Slater trafia do naszego świata i tu doznaje szoku. Jednak nawet wtedy czuć napięcie, a finał łapie za gardło.

bohater ostatniej akcji4

Jako komedia się sprawdza świetnie, jednak czułem pewien niedosyt w kwestii scen akcji, które – choć wyglądają imponująco i jednocześnie absurdalnie – to jest ich za mało. Z takim tytułem chciałoby się więcej strzelanin, pościgów oraz więcej czasu w świecie filmu. McTiernan mógłby bardziej docisnąć gazu, zaś balans między akcją, komedią i dramatem bardziej zachować. Efekty specjalne (komputerowe) też nie powalają, w przeciwieństwie do pracy kaskaderów i pirotechników. Film wyprzedził swoje lata, a widzowie nie byli gotowi na taką zgrywę oraz autoironiczne oblicze Arniego.

8/10

Radosław Ostrowski

Mutant

Nowy Jork był atakowany przez tajemnicza epidemię, która doprowadzała do zarażenia oraz zgonów dzieci. O pomoc w rozwiązaniu problemu poproszono etymolog dr Susan Tyler oraz Petera Manna z Centrum Kontroli Epidemii. Wskutek eksperymentów genetycznych tworzą Judasza – zmutowanego owada, który ma wykończyć źródło epidemii, czyli karaluchy. Operacja kończy się sukcesem, ale trzy lata później zostają przypadkowo odkryte zmutowane wersje Judaszy w kanałach pod metrem.

mutant1

Guillermo del Toro kojarzy się przede wszystkim z mrocznym kinem grozy, co widać choćby w największym jego dziele – „Labiryncie Fauna”. Jego pierwszy film nakręcony w USA idzie w stronę rasowego horroru, a pomysł wydaje się dość oczywisty. Wszystko idzie dość oczywistymi tropami – wymykający się spod kontroli eksperyment i grupka ludzi w starciu ze zmutowanymi owadami, które zaczęły imitować ludzi (dwoje jajogłowych, strażnik metra, policjant, pucybut i jego autystyczny syn). Z góry wiadomo kto przeżyje i ta przewidywalność fabuły jest najsłabszym ogniwem. Sposób straszenia też jest staroświeckim sposobem – dźwiękiem, pojawieniem się stwora za plecami, brakiem światła. Mroczne zdjęcia i szybki montaż w scenach eksterminacji to za mało, bo film zwyczajnie nie straszy.

mutant2

W dodatku całość jest tak poważna, że aż irytuje. Wiadomo, że stawka jest tutaj duża, ale gra aktorska jest jak dla mnie sztuczna i przerysowana – najbardziej wkurzał Charles S. Dutton jako krzyczący, narwany strażnik Leonard, z kolei jajogłowi (Mira Sorvino i Jeremy Northam) są mdli i mało interesujący. Pewną lekkość wnosił tutaj Josh Brolin jako policjant Josh, ale szybko nas opuszcza.

mutant3

Powiem krótko, del Toro miał lepsze filmy, a „Mutant” zapewnił mu sukces kasowy. Zobaczyć można, ale są lepsze horrory.

5/10

Radosław Ostrowski

Jej wysokość Afrodyta

Lenny i Amanda są małżeństwem. On pisze o sporcie, ona chce prowadzić własną galerię. Oboje nie mogą mieć dziecka, choć się starają. W końcu oboje się decydują na adopcję. I tak trafia im się chłopiec Max – błyskotliwy i inteligentny. Lenny chce poznać biologicznych rodziców chłopca. Podstępem odkrywa, że jego matka Linda jest aktorką porno i prostytutką. Mężczyzna stara się zmienić jej życie.

afrodyta1

Woody Allen o tym co zawsze. Ale jest jedna pewna różnica – bo tutaj reżyser wplótł chór z greckiego teatru, który komentuje wydarzenia na ekranie. Gry słowne i aluzje do greckiej mitologii są pewnymi smaczkami wobec fabuły, która nie jest ani zaskakująca, ani wciągająca. Owszem, wtórność zawsze była pewnym znakiem rozpoznawczym Allena, ale przychodzi taki moment, że zaczyna być poważnym problemem i po raz pierwszy od pewnego czasu, zaczyna robić się nudno. Relacje z kobietami, rozstania, przewrotność ludzkiego losu – to już było wcześniej i to w lepszej formie. Humor częściowo ratuje sytuację (grecki chór śpiewający pod koniec „When You’re Smiling” czy próba kontaktu z Zeusem), ale tylko częściowo. Schemat zaczyna przeszkadzać i żadne urozmaicenia nie są w stanie tego uratować.

afrodyta2

Aktorsko jest tutaj dość nierówno. Allen grający główną rolę (jak prawie zawsze) wypada całkiem nieźle i ma parę zabawnych ripost, ale partnerująca mu Helena Bohnam Carter jako Amanda nie ma tu nic do zagrania i sprawia wrażenie zmęczonej. Za to objawieniem jest nagrodzona Oscarem Mira Sorvino w roli Lindy – sympatycznej, ambitnej, ale niezbyt mądrej kobiety oraz F. Murray Abraham w roli koryfeusza, zaś w epizodach pojawiają się m.in. David Ogden Stiers (Lajos), Olympia Dukakis (Jokasta) i Danielle Ferland (Kasandra).

Ten film to lekka zniżka formy, ale poniżej pewnego poziomu Allen nie schodzi i w paru miejscach rozbraja.

6/10

Radosław Ostrowski