Passenger – The Boy Who Cried Wolf

TheBoyWhoCriedWolf

Michael David Rosenberg zwyczajnie nie odpuszcza i ostatnio, niczym Woody Allen wydaje jedną płytę w roku. Po “Young As a Morning Old As a Sea” przyszła kolej na kolejne dzieło Brytyjczyka. Tytuł znowu jest intrygujący, czyli “The Boy Who Cried Wolf”. Cóż za wilk, po którym trzeba płakać? Sprawdźmy.

Początek gitarowo-mandolinowy w postaci “Simple Song” pokazuje, że niewiele się zmieniło od poprzednika. Nadal to granie folkowe, zdominowane przez gitarę akustyczną, co nie znaczy obecności nudy oraz braku energii. Przyjemna “Sweet Louise” okraszona gitarą elektryczna, a także staroświecko brzmiącymi klawiszami. Tytułowa kompozycja zaczyna się szybko, niczym pędzący wiatr, ale jednocześnie zachowuje swój wręcz intymny charakter. Jednak, by nie było cały czas tak spokojnie wchodzą organowe „Walls”, pełne ciepła, kojących dźwięków fortepianu oraz gitary. To jest takie pastelowe, że już bardziej się nie da, a niespieszny „Setting Suns” utrzymuje klimat całości. Ale dla mnie największym problemem jest monotonia – tutaj piosenki (w przeciwieństwie do poprzednika) są mniej urozmaicone. Czasem pojawi się perkusja, gitara też próbuje być inna niż cała reszta, nawet skręcić w stronę country („Someday” ze steel guitar), odezwie się fortepian, ale to się tutaj zdarza zbyt rzadko. Ważniejszy jest tutaj tekst oraz ten ciepły wokal Passengera.

„The Boy Who Cried Wolf” jest dla mnie, niestety, pozbawionym różnorodności smętem dla najwytrwalszych fanów folku. Trudno odmówić spójności, klimatu czy ładnego brzmienia, ale kompletnie się o nim zapomina. Nie warto płakać nad tym wilkiem.

6/10

Radosław Ostrowski

Passenger – Young as the Morning, Old as the Sea

Young-as-the-Mountain-Old-as-the-Sea-Passenger

Ostatnio pojawia się wielu facetów grających na akustycznej gitarze niby smętne, ale ciekawe utwory. Glen Hansard, Damien Rice, a ostatnio niejaki Michael David Rosenberg aka Passenger. Ten facet wypłynął jakieś sześć lat temu dzięki hitowi “Let Her Go” z czwartej płyty. Ale ja opowiem o albumie numer siedem pod bardzo długim tytułem “Młoda jak poranek, stara jak morze”. Intrygująco brzmi, prawda?

Spodziewamy się dominacji gitary, ewentualnie wspieranej przez fortepian, może jeszcze perkusję. I w zasadzie to dostajemy w otwierającym całość “Everything”, gdzie jeszcze dostajemy smyczki w tle. Bardziej skoczny jest “If You Go” z gitarą elektryczną mającą więcej do powiedzenia i jest bardziej przyjemna. Na podobnym tonie, delikatnego rocka gra też “When We Were Young” oraz dynamicznym “Anywhere” (tam grają też trąbki). Troszkę mroczniej oraz bardziej oniryczne gra “Somebody’s Love” z organowym wstępem, płynną gitarą elektryczną, fletami, a także skocznym fortepianem. Także utwór tytułowy pędzi, choć gra tylko gitara akustyczna, by wyciszyć się oraz popatrzeć na “Beautiful Birds” z gościnnym udziałem Birdy. Mógłbym wymienić następne utwory, ale to się mija z celem, bo są (niestety) podobne do siebie, jeśli chodzi o klimat. Pod koniec coraz bardziej daje o sobie znać akustyczne brzmienie.

Pomaga też bardzo ciepły wokal Passengera, który sprawia wrażenie nigdzie się nie spieszącego, bardzo spokojnie frazującego każde słowo. Fani mogą się także kupić w wersję deluxe z kilkoma utworami w wersji akustycznej. Na krajobraz przed oknem będzie się słuchać idealnie.

7/10

Radosław Ostrowski

Steven Tyler – We’re All Somebody from Somewhere

Steven_Tyler_We%27re_All_Somebody_from_Somewhere

Czy jest jakiś fan muzyki rockowej, który nie znałby Stevena Tylera? Frontman bardzo popularnej formacji Aerosmith, posiadający ogromną charyzmę oraz bardzo mocno podniszczoną przez życie twarz, dopiero w zeszłym roku zdecydował się na solowy debiut. Jednak fani rockowego grania, przeżyli ogromny zawód, gdyż był to album w stylu country. Czy to oznaczało porażkę?

Za realizację odpowiadał sztab producentów kierowany przez T-Bone’a Burnetta, więc wydawać się mogło, ze będzie dobrze. I początek jest bardzo obiecujący w postaci wyciszonego, ale bogatego aranżacyjnie „My Own Worst Enemy”. Tam, poza ładną gitarą akustyczną, mamy starobrzmiący fortepian, akordeon oraz minimalistyczną perkusję. Ale pod koniec (półtorej minuty) dochodzi do eksplozji dźwięków oraz mocnego uderzenia. Dopiero wtedy pojawia się utwór tytułowy, gdzie swoje zaczyna robić ostrzejsza perkusja z gitarą elektryczną. A nawet swoje pięć minut ma trąbka. Nawet jeśli pojawiają się pewne udziwnienia (przesterowany wokal w brudnym „Hold On”) czy bardziej festynowy charakter (drażniące uszy „It Ain’t Easy” z obowiązkowymi smyczkami i steel guitar), to zawsze można wyłowić coś interesującego. Nawet w takim „patatającym” „Love Is Your Name”, gdzie ładnie śpiewa żeński głos, ale całość brzmi tandetnie czy w klaskanym „I Make My Own Sunshine” z mandoliną. Ale wtedy całość staje się znośna tylko dla fanów country i pstrokacizny muzycznej.

Nawet jeśli pojawia się fragment ostrzejszego łojenia jak w „Only Heaven” czy singlowego „Red, White & You”, to wszystko jest tak polane nudnymi i ogranymi dźwiękami country, że wywołuje ono bardzo silne znużenie. Także troszkę zużyty i miejscami bardzo wycofany wokal Tylera, sprawia wrażenie zmęczonego. I nie pomaga ani mroczniejszy cover „Janie’s Got a Gun” czy rozbudowany „Piece of My Heart”. Absolutnie średnie dzieło, pozbawione jakiejkolwiek pasji.

5/10

Radosław Ostrowski

Dylan.pl – Niepotrzebna pogodynka, żeby znać kierunek wiatru

dylan-pl-niepotrzebna-pogodynka-zeby-znac-kierunek-wiatru-b-iext48063031

Kto ze znawców muzyki nie słyszał o Bobie Dylanie – zeszłorocznym nobliście, wokaliście, autorze tekstów i gitarzyście. Bard ten był także śpiewany w naszym kraju i po polsku, m.in. przez Marylę Rodowicz czy Martynę Jakubowicz. Teraz zadanie podjęła się specjalnie powołana grupa Dylan.pl. Jej głównym mózgiem jest tłumacz, gitarzysta i wokalista Zespołu Reprezentacyjnego, Filip Łobodziński. Poza nim dołączyli gitarzysta Jacek Wąsowski (Elektryczne Gitary), basista Marek Wojtczak (Zespół Reprezentacyjny), perkusista Krzysztof Poliński (Urszula) oraz grający na wszelkich innych instrumentach typu puzon, akordeon i harmonia elektryczna Tomasz Hernik (Zespół Reprezentacyjny). Pozapraszano jeszcze paru gości i tak nagrano debiutancki, dwupłytowy album „Niepotrzebna pogodynka, żeby znać kierunek wiatru”.

Całość brzmi jakby grała to uliczna kapela w sposób bezczelny, niemal łobuzerski. Tak zaczyna się „Tęskny jazz o podziemiu”, gdzie nie brakuje szybkiego tempa oraz skocznego akordeonu. Czasem pojawi się lekki skręt w reggae („Adam dał imiona zwierzętom”), sporo zrobią nawarstwiające gitary („Czasy nadchodzą nowe”) czy pedzące banjo („Firma Ziuty”) czy szantowy akordeon (11-minutowa „Burza” z ostatniej autorskiej płyty „Tempest” z 2013 roku). Także harmonijka daje o sobie znać („Odpowiedź unosi wiatr”) czy znacznie mocniejsza perkusja („Mistrz wojennych gier”), nawet nie bojąc się mroku (westernowy „Arlekin”). Słychać, że to robią profesjonaliści, nawet jeśli można odnieść wrażenie grania na jedno kopyto.

Poza dobrym Łobodzińskim śpiewają tutaj m.in. Organek, Pablopavo, Muniek, Maria Sadowska czy Martyna Jakubowicz, co zawsze jest przyjemnym dodatkiem. Dodatkowo trzeba pochwalić teksty, w których Dylan przygląda się światu, dotykając kwestii przemijania, lenistwa, portretuje półświatek, opisuje zatopienie Titanica czy stworzenie świata. Czasami jednak wizje te bywają pesymistyczne („Bez słowa”), pełne gorzkiej miłości i odrobiny humoru. Ci, którzy chcą zacząć przygodę z noblistą powinni sięgnąć po ten album.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ryley Walker – Golden Sings That Have Been Sung

a1950601767_10

Amerykański muzyka folkowy Ryley Walker nie jest zbyt popularny w naszym kraju, gdyż i folk nie należy do zbyt lubianych gatunków muzycznych. Zresztą było przecież wielu chłopaków i mężczyzn z gitarami, więc dlaczego należałoby sobie nim głowę zawracać? Czwarty album wydany w zeszłym roku miał mi dać odpowiedź na to nurtujące pytanie.

Pierwsze, co się rzuca w przypadku „Golden Sings That Have Been Sung” jest bardzo ładna, ręcznie rysowana okładka oraz zawartość – tylko osiem piosenek. Początek jednak intryguje, gdyż „The Halfwit In Me” ma delikatne wejście gitary, ale wspierają ją przyjemne flety oraz bardziej dynamiczna perkusja płynąca razem z elektrykiem, by dać się zanurzyć. Płynnie przechodzimy do „A Chior Apart”, gdzie swoje robi rytmiczna, oszczędna perkusja oraz szybka gitara elektryczna. Buja to jak diabli!! By potem wyciszyć się w refleksyjnym „Funny Thing She Said”, gdzie wybija się na pierwszy plan fortepian ze smyczkami (odzywają się mocniej pod koniec). Bardziej to delikatny jazz (perkusja), ale i tak jest bardzo rozmarzone. Podobnie jak bardzo ciepłe, gitarowe „Sullen Mind” z psychodelicznym środkiem oraz sitarem pod koniec. Jedyne smęcący „You Ask Me Twice” wypadł szybko z pamięci, ale klimat zostaje zachowany. Znaczcie ciekawszy jest wybrany na singla „Roundaout”, gdzie wraca fortepian. Walker bywa troszkę powolny, ale nie usypia, by pod koniec uderzyć 8-minutowym „Age Old Tale”, gdzie nie brakuje psychodelii (dziwaczne dźwięki na samym początku, pojawiająca się harfa) oraz klimatu niesamowitości.

Do tego dostajemy bardzo stonowany wokal, idealnie pasujący do klimatu całości. Albumu bardziej jesiennego czy zimowego niż do zbliżającej się wiosny. Rozmarzona, delikatna, ale i bardzo ciepła. Warto dać szansę tym dźwiękom.

8/10

Radosław Ostrowski

The Gloaming – 2

the gloaming - 2

Irlandia zawsze kojarzy się z pięknymi krajobrazami oraz bardzo etniczną muzyką. Enya, The Fishtanks, Clannad – to najbardziej znane grupy z tej zielonej wyspy. Teraz do tego grona dołącza The Gloaming, działający od 6 lat. Tworzą go muzycy: Martin Hayes, Iarla O Lionaird, Caoimhin o Raghallaigh, Dennis Cahill oraz grający na fortepianie producent Thomas „Doveman” Bartlett. Zamiast jednak na początkach ich ścieżki, skupię się na drugim albumie wydanym w zeszłym roku pod prostym tytułem „2”.

Zaczyna się od wyciszonego, ale trzymającego za gardło „The Pilgrim’s Song”, gdzie w tle łagodnie przygrywa fortepian, któremu towarzyszą skrzypce. Instrumenty dominują całkowicie nad wokalem śpiewającym w gaelicku. Nie brakuje bardziej skocznych fragmentów (pozornie melancholijny „Fainleog” i „The Booley House”), ale i bardziej refleksyjnych (instrumentalny „The Hare” czy gitarowy „Oisin’s Song”). Trudno nie odmówić spójnego klimatu, wylewającego się z każdego dźwięku oraz instrumentu. Trudno wyróżnić jakiś poszczególny utwór czy kompozycję, co dla wielu może być sporą wadą. Nie brakuje w tym wszystkim emocji i charakteru, ale nie zapada to zbyt mocno w pamięć.

„2” brzmi jak Irlandia w całej swojej krasie – piękna, ciepła i potrafiąca poruszyć nawet najbardziej twarde serduszka. Trudno wybrać jakiś wyrazisty fragment, po prostu należy tą płytę wchłaniać w całości niczym potrawę. Wtedy da ona wiele satysfakcji.

7/10

Radosław Ostrowski

Witek Muzyk Ulicy – Gram dla was

gram-dla-was

Raz na jakiś czas pojawi się taki artysta, który wziął się znikąd i robi furorę na cały kraj (lub świat). Kimś takim jest niejaki Adam Bodnarowski, bardziej znany jako Witek Muzyk Ulicy. Wsparty przez PolakPotrafi.pl i grając na akordeonie (na ulicy, rzecz jasna), wydał swój debiutancki album. I jak tytuł mówi, nagrane jest z myślą dla odbiorcy.

„Gram dla was” jest albumem z ulicznym, surowym stylem, ale nie pozbawionym melodyjności oraz aranżacji. Słychać to już w singlowym „Sercu wolności”, gdzie jeszcze mamy chwytające za gardło solo skrzypiec oraz dęciaki jakby pożyczone od Gorana Bregovica. Czarujący (i melancholijny) na początku jest „Manifest dziecięcy”, który pod koniec nabiera tak mocnego ładunku emocjonalnego (oraz silniejszego wejścia gitary ze skrzypcami) – nie tylko dzięki śpiewającym dzieciom. Troszkę szybszy jest „Hop, słoiczku” z przyspieszoną perkusją oraz sprawiającą wrażenie zapętlonej gitary, by rozkręcić się za pomocą szybkich skrzypiec. Równie skoczne jest „Rzucę Ciebie, rzucę nas” oraz „Param, param”.

Nawet pozornie surowe i ostrzejsze numery, mają w sobie melancholijny klimat oraz melodyjność, jak w przypadku „Tęsknię za Tobą” czy trzymającego za serce „Mamo, mamo”. Także liryczny „Ogród rozkoszy” może bardzo zaskoczyć.

Poraża silna dawka emocji oraz zaangażowany wokal Bodnarowskiego, chociaż jest on surowy. Szczerość jest najmocniejszym atutem „Gram dla was”, tak jak teksty mówiące o emigracji, walce o zachowanie „dziecięcego” spojrzenia na świat, wierność sobie, trudnych relacjach damsko-męskich, tęsknocie za najbliższymi. I to szczere podejście, bez pretensji i wielkich ambicji spowodowało taką popularność Witka. Absolutnie zasłużoną, bo przecież gra dla nas, prawda?

8/10

Radosław Ostrowski

Suzanne Vega – Lover, Beloved: Songs from an Evening with Carson McCullers

Lover%2C_Beloved

Muzyka potrafi zainspirować się wszystkim. Nie inaczej jest z nowym wydawnictwem Suzanne Vega – popularnej w latach 80. amerykańskiej wokalistki folkowo-popowej. Nowe wydawnictwo zrealizowane po dwuletniej przerwie oparte jest na sztuce teatralnej „Carson McCullers Talks About Love”, napisanej przez samą Vegę oraz Duncana Shaika, inspirowanej życiorysem amerykańskiej pisarki Carson McCullers, której najbardziej rozpoznawalną powieścią był debiut „Serce to samotny myśliwy” z 1940 roku.

Produkcją zajął się Gerry Leonard, znany dzięki współpracy z Davidem Bowie, jednak czuć tutaj ducha Vega, która miesza folk z bluesem. I to ostatnie jest wyczuwalne choćby w otwierającym całość „Carson’s Blues”, gdzie słychać zgrabnie wpleciony akordeon, fortepian, puzon. Nie znaczy to jednak, że jest to muzyka spokojna. Płynnie, wręcz taneczny „New York Is My Destination”, wybrany na singla skoczny „We of Me” czy żwawy jazz w stylu nowoorleańskim w „Harper Lee” potrafią zachwycić, ale i trzymać mocno za gardło. Sama Vega nie boi się sięgać po mrok w „Annemarie”, gdzie obok świetnego fortepianu w tle przewijają się niepokojące dźwięki saksofonu, niczym trzaski podłogi czy w pozornie spokojnym „12 Mortal Men”, gdzie wokalistka szepce, a w tle przewijają się pojedyncze dźwięki gitary, mandoliny, fortepianu tworząc klimat jakiego nie powstydziłby się sam Nick Cave.

Tytułowa piosenka to melancholijna ballada zagrana na fortepian i gitarę, tworząca przygnębiającą aurę. Bardziej żywiołowa i swobodniejsza jest „The Ballad of Miss Amelia” z żywiołowym fortepianem zmieszanym z akordeonem. I to wszystko jest tylko drobną przygrywką przed mocnym finałem, czyli „Carson’s Last Supper” – melancholijnym, ale niepozbawionym melodii oraz silnych emocji kompozycji.

Album jest tak różnorodny brzmieniowo oraz treściowo, że chce się do niego wielokrotnie wracać. Spina to wszystko sama Vega oraz opowieść o McCullers – jej sukcesach, samotności, pasji. Wokalistka brzmi dość dziewczęco, ale też bywa delikatna („Carson’s Last Supper”). Ta mieszanka działa czasami kojąco, ale bardziej jest tu refleksyjnie i spójnie. Warto dać szansę temu skromnemu i niepozornemu albumowi.

8/10

Radosław Ostrowski

Bob Dylan – Bob Dylan (remastered)

Bob_Dylan_-_Bob_Dylan

Wczoraj doszło do sensacyjnego wydarzenia bez precedensu. Wybitny wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów Bob Dylan otrzymał Literacką Nagrodę Nobla. Z tej okazji postanowił przesłuchać niedawno schwytany przeze mnie debiutancką płytę, wydaną w 1962 roku.

Za produkcję odpowiadał John H. Hammond, znany także z silnego wspierania ruchów społecznych oraz pracy krytyka muzycznego. Była to tak ważna postać, że od jego nazwiska pochodzi nazwa klawiszy. Ale wracając do Dylana, jest to płyta stricte folkowa z domieszką bluesa, gdzie jest tylko on, gitara i harmonijka ustna. Zaczyna się od szybkiego „You’re No Good”, który brzmi po prostu tak czadersko, na ile pozwala sprzęt. W podobnym tempie utrzymany jest „Talkin’ New York”, gdzie opisuje swoje dni w Nowym Jorku, rządzącym przez pieniądz. „In My Time of Dyin’” to już bardziej bluesisko, gdzie gitara gra mocniej i ostrzej, przyspieszając między zwrotkami w „Man of Constant Sorrow” oraz w całym „Fixin’ To Die”. I ta mieszanka szybkiego folku z zadziornym bluesem dominuje przez całość płyty, broniąc ją przed zębem czasu. I mógłbym wymieniać takie tytuły jak „Baby, Let Me Fellow You Down” czy znany z wykonania zespołu The Animals „House of The Rising Sun”, ale to mija się z celem.

Sam Dylan czasami bardziej podnosi glos niż śpiewa i robi to miejscami dość nieczysto (czytaj: fałszuje), ale jak zawsze w tego typo produkcja najważniejszy był tekst. A w nich opowiada o Nowym Jorku, niespełnionej miłości, samotności oraz hołd dla folkowej legendy, Woody’ego Guthrie.

Ponieważ jest to remastering, to dostajemy jeszcze dodatkowy album z nową zawartością. I jest nią umieszczony na stronie B singiel „Mixed-Up Confussion” zagrany z zespołem (jest jeszcze perkusja i fortepian) oraz wersje live ze studia, gdzie słyszymy pierwsze wersje takich utworów jak „Roll On John” czy „Blowin’ In the Wind”.

Debiut był zapowiedzią nowego talentu i chociaż następne wydawnictwa przyniosły wielkie przeboje, to bez tego debiutu nie byłoby o tym mowy. Jakość samych dodatków też nie zawsze jest najlepsza (są szumy, słychać dźwięk igły), ale to tylko dodaje smaczku do tego wydawnictwa. Świetna płyta, od której można zacząć spotkanie z noblistą Dylanem (nadal nie mogę się przyzwyczaić do wymówienia tego).

8/10

Radosław Ostrowski

Laura Gibson – Empire Builder

4d41cfc5

Muzyka folkowa wydaje się mało ciekawa, gdyż co można zrobić mając do dyspozycji gitarę akustyczną oraz swój głos? Tacy wykonawcy jak Bob Dylan, Damien Rice czy Glen hansard pokazywali, że można oczarować, wspierając się także innymi instrumentami. Do tego grona próbuje też dołączyć amerykańska wokalistka Laura Gibson, która wydała właśnie czwarty album.

Już otwierający wydawnictwo „The Chase” pokazuje, że jest to mieszanka folku z delikatnym popem. W tle jest gitara elektryczna, ale tak łagodniutka, że nie zwróci się na nie uwagi. Ciekawa jest tutaj perkusja oraz pasaże smyczkowe w refrenie. „Damm Sure” brzmi jak typowa melodia folkowa z gitara monotonnie grającą w tle, ale… w tle podczas refrenu jest świetny chór brzmiący niczym ze starej płyty. Bardziej rockowo jest przy „Not Harmless” z metaliczną perkusją oraz basem. Tytułowa, ponad 5-minutowa kompozycja czaruje minimalistyczną perkusją, płynącą w tle gitarą elektryczną, przestrzennym wokalem, a tykanie perkusji w przejmującym „Five and Thirty”. Równie przyjemne jest „The Search for Dark Lake” przypominającym kompozycje z lat 70. (te smyczki i hawajska perkusja) czy ciepłe „Two Kids”. Tylko jeden utwór mocno odstaje od reszty, czyli „Louis” oraz utrzymany w stylistyce retro „The Last One”.

Sama Laura ma bardzo ciepły i przyjemny głos, a aranżacje proste i skuteczne. Sama muzyka jest zwiewna, urocza, fajna, przez co dobrze pasuje do jesiennego tła. Jeszcze letnie, chociaż bez rewelacji.

7/10

Radosław Ostrowski