Zawsze pojawiają się takie filmy, które wydają się bardzo kameralne, spokojnie, gdzie praktycznie nic się nie dzieje. Ale tak naprawdę dzieje się wszystko, choć nie zawsze można to zauważyć od razu. Takie były dla mnie „Małe kobietki” według powieści Louisy May Alcott. Zanim jednak rzucę się na nową wersję, którą przygotowała Greta Gerwig, przypomnę adaptację dokonaną przez Gillian Armstrong w Roku Pańskim 1994.
Sama historia osadzona jest w latach 60. XIX wieku i skupia się na rodzinie Marchów ze stanu Massachusetts. Nadal trwa wojna secesyjna, przez co w domostwie znajdują się same kobiety: matka z czterema córkami. Każda z nich powoli zaczyna wchodzić w dorosłe życie, przeżywać pierwsze miłości i zacząć znajdować swoje miejsce na ziemi. Matka wydaje się być – jak na tamte czasy – bardzo nowoczesna, ucząca swoje córki niezależności i wolności, ale każda z córek jest różna od siebie jak pory roku. Najstarsza Meg ma przekonania bardzo konserwatywne, Jo zaś posiada talenty artystyczne (pisanie, teatr) i ani myśli o ożenku, Beth skupia się na pomaganiu innym ludziom, zaś najmłodsza z grona Amy to niepoprawna romantyczka. Lecz mimo tych różnić, więź między nimi jest bardzo silna.
Można w zasadzie odnieść wrażenie, że historia tutaj po prostu płynie, skupiając się na uchwyceniu drobnych zdarzeń oraz losów tytułowych kobietek. A wszystko w czasach, gdy przedstawicielki płci pięknej nie mogły głosować, ich naukę w szkole traktowano za niepotrzebną (chyba że uczysz się samemu), zaś one same nie mogły do końca o sobie decydować. Reżyserce, mimo pozornie luźnej konstrukcji, udaje się zbalansować między bardziej dramatycznymi momentami (wątek Beth oraz jej choroby) a tymi lżejszymi, pełnymi ciepła (wspólne „spektakle” i zabawy).
I to wszystko tworzy taki bardzo wyjątkowy klimat, mieszając powagę z radością życia, wręcz pozytywną energią. Mimo bardzo dramatycznych wydarzeń, poczucia samotności, smutki i zagubienia. O takich filmach ciężko się mówi, bo powinno się je zwyczajnie obejrzeć. Ta magia, atmosfera oraz powoli jest nie do opisania. Wrażenie robi absolutnie przepiękna muzyka Thomasa Newmana, wiernie odtworzone kostiumy z epoki oraz cudna scenografia, podnosząc całość na wyższy poziom.
I jest jeszcze coś, czyli absolutnie fantastyczne aktorstwo. Film absolutnie kradnie i czyni swoim kapitalna Winona Ryder w roli Josephine. Jak sama się określa jest „dzikusem”, który sam chce być sobie statkiem, żaglem i okrętem. Wydaje się twardo dążyć do jasno określonego celu, a jednocześnie jest bardzo delikatna, zagubiona. Sprzeczności te są pokazane przez aktorkę bezbłędnie. Z panów największe wrażenie robi Christian Bale, czyli sąsiad Laurie. Pełen empatii, początkowo traktujący nasze bohaterki jak siostry i czuć chemię między nim a Jo oraz resztą rodziny. Swoje pięć minut ma także debiutująca Claire Danes (Beth), bardzo subtelna Trini Alverado (Meg) oraz wcielające się w postać Amy Kirsten Dunst i Samantha Mathis. Chemia między siostrami dosłownie kipi z ekranu i można nią obdzielić kilka filmów. Jest też Susan Sarandon, czyli matka – bardzo stonowana, spokojna, sprawiająca wrażenie niezłomnego monolitu.
„Małe kobietki” to jest ten typ kina, który idealnie się sprawdza, kiedy ma się chandrę albo ogólnie jest się w dołku. Krzepi i poprawia samopoczucie, ale nie jest pustym poprawiaczem nastroju, po obejrzeniu którego wymazujemy go z pamięci. To poruszający, bardzo ciepły film o rodzinnych więziach, które są silniejsze niż cokolwiek innego i pozwalają przeżyć najtrudniejsze chwile.
8/10
Radosław Ostrowski