Bękart

Duński film kostiumowy może nie brzmieć jak coś zachęcającego. Jednak gdy główną rolę gra sam Mads Mikkelsen, sprawa staje się bardzo interesująca. Do tego jeśli współscenarzystą jest absolutnie szalony Anders Thomas Jensen (reżyser m.in. „Jabłek Adama” czy „Jeźdźców sprawiedliwości”), seans „Bękarta” dla mnie stał się wręcz obowiązkową. Ale o co tu naprawdę chodzi?

Jest druga połowa XVIII wieku i jesteśmy w Kopenhadze, gdzie poznajemy weterana wojennego, kapitana Ludwiga Kahlena (Mikkelsen). Mężczyzna postanawia podjąć się szalonej misji, czyli osiedlenia Jutlandii w zamian za otrzymanie tytułu szlacheckiego. W czym jest problem? Po pierwsze, Jutlandia to wrzosowiska i ta ziemia nie nadaje się do uprawy czegokolwiek. Po drugie, na terenie krążą różne bandy. I po trzecie, najważniejsze, okolicę zamieszkuje lokalny magnat, baron de Schinkel (Simon Bennebjerg), który traktuje tą ziemię jako własną. I robi wszystko, by Kahlena wykurzyć z tamtej ziemi. Konfrontacja wydaje się nieunikniona.

Reżyser Nikolaj Arcel pozornie wydaje się kinem kostiumowym, bo osadzony jest w przeszłości. Tylko że większość czasu spędzamy na tych nieurodzajnych wrzosowiskach, gdzie Kahlen ma przeciwko sobie wszystko i wszystkich. Naturę, wędrownych Cyganów, przekonanego o swojej sile barona, deszcz, śnieg, wilki jakieś. Aż chce się zadać pytanie: czy w ogóle warto podjąć to zadanie? Po swojej stronie nasz bohater ma tylko pastora (Gustav Lindh), zbiegłego z majątku barona zarządcy Johannesa (Morten Hee Andersen) i jego żonę, Ann Barbarę (Amanda Collin). Szanse nie są zbyt wyrównane, ale nasz bohater ma swoją wunderwaffe. Jaką? To jednak zostaje zdradzone dopiero w połowie filmu, a ja wam nie chcę tego psuć. Wszystko jest takie powolne, a jednocześnie bardzo namacalne, brutalne i bezwzględne, jakby Kahlen cały czas był poddawany próbom. Zmuszony jest do podejmowania decyzji, co najmniej wątpliwych moralnie, zmuszając do najważniejszych pytań o to, co jest w życiu najważniejsze. Odpowiedź nie jest jednak rzucona wprost, zaś finał okazał się dla mnie ogromną i satysfakcjonującą niespodzianką.

Wizualnie „Bękart” wygląda pięknie. Imponujące wizualnie krajobrazy umieszczają film Arcela jako… western. Choć scen zbiorowych jest tutaj jak na lekarstwo, a scenografia i kostiumy nie wydają się być najważniejszym elementem, reżyser nie robi tutaj taniego teatrzyku. Wszystko wygląda wiarygodnie, budując realia epoki. Jednak zaskakujący jest fakt, że historia „Bękarta” wydaje się o wiele bardziej uniwersalna niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

Do tego jest to świetnie napisane oraz zagrane. Mads Mikkelsen kolejny raz potwierdza jak wiele jest w stanie pokazać samą mimiką: od pogardy, nienawiści i gniewu po wręcz ośli upór oraz… zaskakujące momenty wrażliwości. Na zewnątrz szorstki, bardziej pragmatyczny, jednak w środku gotuje się masa skrajnych emocji. Kolejna fenomenalna kreacja warta uwagi. Równie znakomita jest Amanda Collin, też operująca na sprzecznych emocjach co Mikkelsen. Jej Ann Barbara też potrafi być szorstką, twardą kobietą, co życie dobrze zna i bardziej pragmatyczna. Razem tworzą zadziwiająco mocny duet, pełen silnej chemii. W kontrze do nich stoi balansujący na granicy przerysowania Simon Bennebjerg jako pyszałkowaty baron de Schinkel. Rozkapryszony, pełen władzy i jednocześnie sadystycznych bydlak, którego będziecie nienawidzić z całego serca, chcąc od niego brutalnej kary. Tylko to są takie czasy, że tacy ludzie decydowali o życiu i śmierci wszystkich, sami wychodząc bez żadnego zadrapania. Reszta mniej znanych twarzy wypada bardzo solidnie, ze szczególnym wskazaniem na Laurę Bilgrau Eskild-Jensen w roli cygańskiej dziewczyny, Anmai Mus.

„Bękart” kolejny raz potwierdza, że kino skandynawskie w Europie jest najbardziej interesujące do obserwowania i potrafiące cały czas zaskoczyć. Idziesz na film kostiumowy, a dostajesz western z pełnokrwistymi postaciami, charyzmatycznym Mikkelsenem na czele oraz pięknymi zdjęciami. Nie dziwię się, że Dania wystawiła ten film do wyścigu po Oscara za film międzynarodowy.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Strefa interesów

Czy potrzebujemy kolejnego filmu o Holocauście? Widzieliśmy już tyle historii we wszystkich możliwych formach, że temat ten może wydawać się eksploatowany do granicy możliwości: od perspektywy ofiar, osób próbujących im pomóc aż po samych katów. Można tu wspomnieć takie tytuły jak „Pasażerka”, „Lista Schindlera”, „Wybór Zofii”, „Życie jest piękne” czy „Chłopiec w pasiastej piżamie”. Więc pytanie o sensowność kolejnej historii z Zagładą w tle wydawało się bardzo istotne. Co takiego nowego postanowił zrobić brytyjski reżyser Jonathan Glazer?

„Strefa interesów” oparta jest (dość luźno) na powieści Martina Amisa i już sam początek ustawia całą atmosferę. Tytuł filmu bardzo powoli zanurza się w ciemności i przez parę minut jest mrok, okraszony jedynie dźwiękami oraz muzyką. A potem mamy zwykły obrazek: rodzinę nad rzeką, która spędza ze sobą czas. Dzieci się bawią, pływają, matka zajmuje się świeżo urodzonym dzieckiem, po wszystkim wracają do domu i wieczorem wszyscy kładą się spać. Następna dnia są urodziny głowy rodziny, Rudolfa (Christian Friedel). Dom jest spory, wiele rzeczy robi służba, zaś żona Hedwig (Sandra Huller) wszystko nadzoruje. Przy domku jest ogródek, mocno zadbany i pełen roślinności, otoczony sporym murkiem z drutami kolczastymi na górze. Tylko czemu nad nim widać jakieś budynki, wieżę strażniczą i czasem pojawia się jakiś dym?

Na to ostatnie pytanie odpowiedź jest zaskakująco prosta. Bo wiecie, gdzie jesteśmy i kim jest nasza rodzinka? Proszę Państwa, jesteśmy w roku 1943, rodzina nazywa się Hoss, zaś za murkiem znajduje się… Auschwitz – obóz koncentracyjny, gdzie pan Hoss pracuje jako komendant. Czujecie się… dziwnie? To dobrze, bo tak ma być. Reżyser podchodzi do tego tematu niczym naukowiec obserwujący pod mikroskopem owada czy jakiegoś innego insekta. I ta „normalność” dnia codziennego, ze zwykłymi pogaduszkami, wycieczkami dookoła pięknego lasu i rzeki (gdzie czasem przepływają ludzkie szczątki, co wymusza bardzo dokładną kąpiel) czy wizytą mamusi wydaje się czymś nierealnym. Jak był patrzył na kogoś imitującego człowieka, bardziej przypominającego pozbawioną emocji maszynę. Zupełnie jakby cała ta tragedia za murem, która nigdy nie zostaje nam pokazana, ale co jakiś czas przebija się dźwiękowo (strzał z broni, krzyki, wrzaski) lub pod bardziej schowanymi obrazkami (dym zbliżającego się pociągu czy widoczny nocą ogień z pieca).

Te ostatnie pojawiają się niezbyt często, jednak cały czas wszystko wydaje się takie niebezpiecznie namacalne, bez jakiegokolwiek wentylu bezpieczeństwa. Glazer najbardziej efektywnie na mnie działał, kiedy obraz i dźwięk rozjeżdżają się ze sobą. Gdzie proste czynności skontrastowane są z niepokojącymi odgłosami, gdzie opowiadana dzieciom na dobranoc bajka o Jasiu i Małgosi ilustruje sceny z dziewczynką, co przemyka się do obozu z owocami (ujęcia te kręcono z noktowizorem). Wszystko po to, by przypomnieć prawdę, jaką od dawna wypieramy ze swojej pamięci: ludzkiej strony zła. Bo ci naziści nie byli żadnymi kosmitami, nie wzięli się z powietrza, nie byli jakimś wytworem tajnych eksperymentów naukowych. Byli ludźmi takimi samymi jak my, co w żaden sposób nie uspokaja i jeszcze bardziej szokuje. Tak jak wrzucona pod koniec osadzona współcześnie sekwencja, tak wyrywająca z tego świata.

„Strefa interesów” zrobiła coś, czego nie czułem od bardzo dawna: takiego poczucia dyskomfortu i odrętwienia, że w momencie pojawienia się napisów końcowych NIE MOGŁEM wstać. A po wyjściu z sali nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Niby nic się nie dzieje, a fabuły jest tu jak na lekarstwo, ALE te obrazy, ujęcia i (przede wszystkim) dźwięki będą mnie jeszcze nawiedzać. Niemal dokumentalnie zrobiony horror, gdzie najbardziej przerażające rzeczy zostają ukryte.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

1670 – seria 1

Polskie seriale komediowe (te zabawne) wydają się być reliktem przeszłości. Niemniej w ostatnich latach coś ruszyło, głównie dzięki produkcjom Canal+ jak „The Office PL” i „Emigracja XD”. Obydwa te tytuły jeszcze przede mną, ale pojawiła się ogromna niespodzianka od Netflixa. Powiem szczerze, że byłem dość sceptycznie nastawiony do serialu „1670”. Bo jak to tak – zrobić serial komediowy, do tego jeszcze historyczny, w stylu mockumentary? Przypomina to sen jakiego wariata albo początkującego scenarzysty w trakcie eksperymentowania z narkotykami.

Akcja zaczyna się w roku 1670 we wsi Adamczycha gdzieś na terenie Rzeczypospolitej – największego mocarstwa swoich czasów. Naszym przewodnikiem po tej okolicy będzie Jan Paweł Adamczewski (Bartłomiej Topa) – pełnokrwisty Sarmata, którego życiowym celem jest zostanie najsłynniejszym Janem Pawłem w historii. Szlachcic przebywa w swoim majątku razem z żoną Zofią (Katarzyna Herman) oraz trojgiem dzieci: najstarszym Stanisławem (Michał Balicki), cwanym duchownym Jakubem (Michał Sikorski) i jedyną córką Anielą (Martyna Byczkowska). No i jest jeszcze ten sąsiad, Andrzej (Andrzej Kłak), będący dla bohatera prawdziwym wrzodem na zadzie.

Za ten krótki (8 odcinków po około 40 minut) serial odpowiadają scenarzysta Jakub Różyłło (drugi sezon „Sexify”) oraz reżyserski duet Maciej Buchwald/Kordian Kądziela. Pierwszy z nich to stand-uper oraz członek improwizowanego teatru Klancyk, drugi wcześniej zrobił dla Polsatu serial „Mental”. Każdy odcinek w zasadzie jest oddzielną opowieścią, gdzie Jan Paweł mierzy się z różnymi sytuacjami. A to szykuje się sejmik, gdzie ma dojść do podwyższenia podatków, a to najstarszy syn zaręczył się z mieszczką (tfu!!!) i trzeba poznać przyszłych teściów, a to ma się odbyć marsz innowierców czy ślub i chłopskie wesele. Dzieje się dużo, wielokrotnie łamana jest czwarta ściana, zaś masa dialogów mocno odnosi się do naszej rzeczywistości oraz naszych wad: pieniactwa, chciwości, hipokryzji, egoizmu, głupoty i upokarzania innych. Tu obrywa się wszystkim: szlachcie, chłopom, duchowieństwu oraz mieszczanom. Nawet jest parę dzisiejszych „gadżetów” („smartfon”, łódki jako ówczesny odpowiednik samolotu) czy odniesień w dialogach do współczesności (program wymiany studentów Erazmus lub trzy etapy bitew). Tutaj nawet postacie epizodyczne są bardzo wyraziste i zapadające w pamięć (od lat żyjący w trzeźwości chłop Jędrula, etatowa płaczka – pani Stasia, przesiąknięty francuską modą magnat Lubopolski czy śledczy koronny ojciec, ksiądz Żmija z Sandomierza). Zaś niektóre dowcipy i gagi bardzo mnie zaskoczyły niespodziewaną linijką dialogu czy wstawką muzyczną (XVII-wieczna wersja „The Final Countdown”), doprowadzając do nagłych ataków śmiechu. Nie mówiąc już o niektórych wizualnych żartach w rodzaju mierzenia sobie… kutasów (i nie jest to coś, o czym myślicie).

Do tego „1670” jest bardzo dobrze zrobione pod względem technicznym. Świetnie sfotografowane, z kapitalną muzyką imitującą epokę (absolutne brawa dla Jerzego Rogiewicza!!!!) i bardzo dobrym udźwiękowieniem. Dialogi są tak wyraźne, że nie trzeba oglądać tytułu z napisami. Równie imponująca jest scenografia i kostiumy, mimo pewnej kameralności całej fabuły. Czuć namacalnie to miejsce, bez poczucia takiej „sterylności” (błoto!!!) jaka była w wielu historycznych serialach. Pod tym względem serial bardzo przypominał mi… „Kosa” Pawła Maślony, choć tamten jest bardziej poważny w tonie.

Serial jeszcze jest absolutnie rewelacyjnie zagrany. Kapitalny jest Bartłomiej Topa w roli Jana Pawła Adamczewskiego, tworząc najbardziej wyrazistego szlachcica od dawna. W nim znajdują się wszystkie wady polskiego sarmatyzmy: przekonanie o własnej racji, narcyzm, poczucie wyższej wartości. Mocny jest tylko w gębie i ma więcej szczęścia niż rozumu, ale w dalszych odcinkach potrafi pokazać się z dobrej strony jak choćby odbierając poród. Tak samo znakomity jest Michał Sikorski w roli śliskiego księdza Jakuba. To najbardziej obłudny i diaboliczny członek rodziny, co bardziej skupia się na karierze oraz własnej sakiewce. Wiele zabawnych scen i dialogów pochodzi od niego. Zaskakuje też Katarzyna Herman, czyli dość osobliwa żona Jana Pawła. Bardzo wycofana, niemal non stop modląca się i nosząca czarny strój żałobny, ale nawet ona zostaje pogłębiona w zaskakujący sposób. Szoł wielokrotnie kradnie Martyna Byczkowska, której postać wydaje się bardziej pasować do naszych czasów niż XVII wieku. Najinteligentniejsza z całej rodziny, zbuntowana przeciw ówczesnym konwenansom, próbująca podążać swoją własną drogą i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Niech chcę nawet wspominać o kradnącym ekran Dobromirze Dymeckim (zaprawiony w boju Bogdan), bardzo uroczym Kiryle Pietruczuku (Litwin Maciej, pomocnik kowala) czy trochę zepchniętym do tła Andrzeju Kłaku (sąsiad Andrzej).

Nie wiedziałem czego oczekiwać, a dostałem najlepszy polski serial komediowy od lat. Choć muszę przyznać, że mocno absurdalny humor „1670” i jego satyryczne spojrzenie na historię nie wszystkim się spodoba. Ale to bardzo odświeżające doświadczenie, absolutnie kapitalnie zagrane, napisane i zrealizowane. Niby zakończenie jest zamknięte, ale bardzo chciałbym zobaczyć ciąg dalszy.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kos

Jakoś polscy filmowcy w kwestii produkcji historycznych wyrobili sobie pewien z góry określony schemat. Hektolitry patosu, bohaterowie historyczni pokazani w bardzo pomnikowy, wręcz jednowymiarowy, cierpiętnictwo, dramat, dramat i… nuda. Nie oznacza to, że nie próbowano podejść do tego tematu inaczej jak pokręcona (oraz bardzo ambitna) „Hiszpanka”, ubrany w sensacyjną konwencję „Piłsudski” czy komediowi „Niebezpieczni dżentelmeni”. Teraz do tego trendu dołącza nowe dzieło Pawła Maślony „Kos”.

Tytułowym bohaterem jest Tadeusz Kościuszko (Jacek Braciak), co w 1794 roku chciał rozkręcić powstanie po II rozbiorze Polski. Towarzyszy mu towarzysz z wojny o niepodległość USA – czarnoskóry Domingo (Jason Mitchell), który wydaje się bardziej stąpać po ziemi. I ma ku temu powody, bo może zapał do walki jest, ale szansę na walkę szlachty z chłopstwem ramię w ramie są żadne. Nie tylko z powodu wzajemnej wrogości między klasami społecznymi, ale kompletnego braku organizacji, broni oraz dewizy „szlachta na przedzie i jakoś to będzie”. Kos wyrusza na spotkanie z hetmanem w dworku u pułkownikowej Giżyńskiej (Agnieszka Grochowska).

To w rzeczywistości NIE JEST główny wątek opowieści, bo prawdziwym bohaterem tego filmu jest Ignac Sikora (Bartosz Bielenia) – bękarci syn szlachcica. Traktowany jak chłop, czyli jak niewolnik i nienawidzony przez resztę rodziny. Aczkolwiek jego ojciec, niejaki Duchnowski (Andrzej Seweryn z epickim wąsem) uwzględnia go w testamencie. Tylko, że powracający z Warszawy brat, Stanisław (Piotr Pacek ubrany na Francuza) nie jest z tego zadowolony. Ignacowi udaje się wykraść testament i musi ruszyć do krakowskiego sądu, by uprawomocnić zapis. Co może pójść nie tak? Trafia na Domingo oraz Kościuszkę, którzy biorą go ze sobą do dworu. Jakby było mało tarapatów, do dworu przybywa oddział Rosjan pod wodzą rotmistrza Iwana Dunina (Robert Więckiewicz) na nocną kwaterę. Co gorsza oficer próbuje schwytać „Kosa”, czyniąc sytuację bardzo nerwową.

Reżyser absolutnie nie tworzy filmowej wersji podręcznika do historii, za to ewidentnie bawi się gatunkami. „Kos” ma w sobie coś z westernu (sam początek z przepięknym krajobrazem), kina awanturniczo-przygodowego w mikro skali czy nawet dramatu. Jednak Maślona najmocniej tutaj inspiruje się… Quentinem Tarantino. I nie chodzi o czasem pojawiające się bluzgi, masę krwi czy sceny zbliżone klimatem do „Django”, „Nienawistnej ósemki” czy „Bękartów wojny”, lecz o mieszankę zabawy realiami historycznymi z poważnymi obserwacjami. Nawet jeśli przez większość czasu jesteśmy zamknięci w dworku z paroma postaciami (Kościuszko, Domingo, Giżyńska, Dunin) atmosfera z każdą minutą robi się coraz gęstsza i gęstsza. Szczególnie z pojawieniem się Dunina, którego bardzo ciężko jest rozgryźć. Czy rozpozna Kościuszkę podszywającego się jako… Tadeusz Bieda, tłumacz Domingo? Czy on wie i tylko czeka na odpowiednią chwilę? Czy zdąży przybyć odsiecz? Maślona bardzo precyzyjnie buduje napięcie, by w ostatnich kilkunastu minutach doprowadzić do mocarnej eksplozji oraz rozpierduchy.

Wszystko to z masą świetnych dialogów, które napisane są bardziej współczesnym językiem niż staropolszczyzną. I chyba dobrze, bo inaczej mogłoby być to dla nas niezrozumiałe. Ale nie brakuje tu zarówno brutalnej władzy panów szlachciców, mogący z chłopami robić praktycznie wszystko (mocna scena traktowania zbiegłego chłopa jak psa i próba powieszenia go), docinków w stronę pieniactwa, słomianego zapału czy – chyba najmocniejszy tekst – dlaczego Bóg i Honor są przed Ojczyzną. A wszystko jeszcze okraszone błotem, krwią, ogniem i mieczem. Widać też, że budżet był, bo kostiumy i scenografia są wykonane pierwszorzędnie.

Do tego aktorsko wszyscy tu błyszczą. Świetny jest Bielenia w roli bohatera mimo woli, co chce załatwić swoją prywatną sprawę. Tylko świat i okoliczności mają dla niego inny plan, przez co będzie musiał dokonać ważkiego wyboru. Zaskakująco stonowany jest Jacek Braciak jako Kościuszko, o wiele bardziej przyziemny, z każdą chwilą zderzony z niezbyt przyjazną rzeczywistością. Tworzy bardzo interesujący duet z Jasonem Mitchellem (Domingo), z którym rozumie się bardzo dobrze. Czuć tą silną więź zaprawioną w boju oraz przyjaźń. Drobne, choć wyraziste role tworzą niezawodni Andrzej Seweryn (Duchnowski) oraz Łukasz Simlat (Wąsowski). Ale prawdziwym złodziejem scen jest absolutnie genialny Robert Więckiewicz. Jego Dunin bardzo i to BARDZO przypomina Hansa Landę z „Bękartów wojny”. Bardzo opanowany, inteligentny, mogący pozornie sprawiać wrażenie dżentelmena. Jednocześnie kryje się tutaj pełen dumy, zdeterminowany brutal, czujący się jak u siebie. Tak wyrazistego antagonisty nie było u nas od czasu Dario ze „Ślepnąc od świateł”.

„Kos” kolejny raz pokazuje jak można robić u nas kino historyczno-kostiumowe, które nie jest zero-jedynkową wizją świata. Może Maślona miejscami aż za bardzo naśladuje Tarantino, jednak ze wszystkich polskich reżyserów robi to najlepiej. Soczyste dialogi, fantastyczne aktorstwo, surowy klimat oraz czysta zabawa, choć nie pozbawiona gorzkich refleksji na temat naszej mentalności.

8/10

Radosław Ostrowski

Hrabia

Jeszcze nie miałem okazji obejrzenia filmu z Chile, choć trafiłem na reżysera Pablo Larraina dzięki „Jackie”. Filmowiec z Ameryki Południowej w tym roku postanowił zmierzyć z historią swojego kraju w najbardziej nieoczywisty sposób. A można się o tym przekonać, oglądając „Hrabiego” na Netflixie. I jest to jeden z lepszych oryginalnych filmów platformy streamingowej.

hrabia1

Tytułowym hrabią jest mieszkający na odludziu… Augusto Pinochet (świetny Jaime Vadell), były dyktator Chile. Uznany za zmarłego przebywa gdzieś w domku na pustyni. I nie sam, bo z bardzo starą żoną (równie podłą jak on) oraz rosyjskim lokajem Fiodorem (Alfredo Castro). Otoczony starymi księgami, rekwizytami, unikając kontaktu ze światem zewnętrznym. Ale jakim cudem on jeszcze żyje? Bo jest… wampirem, żyjącym od ponad 250 lat i nie bardzo chce mu się żyć. Czy może być coś gorszego? Zjazd pięciorga dzieci, które nie są wampirami oraz bardzo czekają na śmierć, by położyć łapę na ogromnym majątku. Rzekomo gdzieś schowanymi w ukryciu. Dlatego zostaje wysłana księgowa Carmen (wielkooka Paula Lushsinger), by wyliczyć, zbadać i odnaleźć. Ale mało kto wie, że kobieta jest tak naprawdę… zakonnicą. A jej celem jest odprawienie egzorcyzmów na dyktatorze.

hrabia2

Co to za misz-masz gatunkowy? Niby mamy wampira, quasi-biografia, polana czarnym humorem oraz satyrą na dyktatorów i ich rządy. Co jest zasługą tajemniczej Narratorki, pozwalającej sobie zarówno na ironiczny komentarz, jak i poznania historii samego Pinocheta. Cały czas tutaj lawiruje gatunkami, gdzie humor, napięcie oraz powoli skrywana tajemnica. Niby wszystko toczy się bardzo powolnym, niespiesznym tempem, co może spolaryzować. Bo osoby czekające na krwawą jatkę i lejącą się posoką, będą rozczarowani.

hrabia3

„Hrabia” jest o wiele bardziej wyrafinowany formalnie – absolutnie świetne, czarno-białe Edwarda Lachmanna budują klimat jakiejś odrealnienia, pewnej niesamowitości. Gdzie fikcja miesza się z historią, zaś demonizm Pinocheta zmieszany jest ze znużeniem, groteską. Facetem nie dostrzegającym swoich wad, okrucieństw i podłości, co wywołało we mnie bardzo gorzki śmiech. Jeszcze jak dodamy do tego dzieci dyktatora, dla których celem jest przejęcie majątku (bo to same nieroby – jak na rodzinę dyktatora przystało), absurd osiąga wyżyny.

hrabia4

Reżyser pokazuje i ubiera w bardzo zgrabną metaforę długowieczność dyktatury oraz ogromny wpływ na całe otoczenie. Nie chodzi tu tylko o pasożytujące dzieci czy ciągle niezaspokojonej chuci żony, co chciałaby także być wampirem. Takim mocnym przypadkiem jest Fiodor – lokaj z Rosji, dawniej mordujący wszystkich komunistów. Napięty jak struna, przemieniony w wampira za lojalność staje się niejako gorszą kopią swojego pana. Larrain nie ogranicza się tylko do krytyki i szyderstwa z dyktatury, lecz zderza ją z Kościołem katolickim, reprezentowanym przez Carmen. Pozornie delikatna, naiwna i silna wiarą, ale to tak naprawdę fasada skrywająca mniej przyjemne oblicze. Jak to się wszystko skończy, nie zdradzę. Niemniej jest to bardzo satysfakcjonujący finał.

hrabia5

„Hrabia” to absolutnie szalona, ale i bardzo gorzka komedia, będąca rozliczeniem się z mroczną przeszłością Chile. Larrain ubiera w gatunkowy sztafaż horroru, polewając to groteską i absurdem, jednak to wszystko skrywa bardzo poważne ostrzeżenie przed władzą absolutną. Bez względu na to, czy nosi mundur czy habit.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Królestwo niebieskie – wersja reżyserska

Chyba nie ma większego speca od epickich produkcji niż Ridley Scott. Nie ważne, czy to kino SF, czy produkcja historyczna Anglik ma bardzo silny zmysł wizualny i tworzy produkcje zawsze atrakcyjne dla oka. Nie inaczej jest przypadku powstałego w 2005 roku „Królestwa niebieskiego”, choć reżyser odciął się od wersji pokazywanej w kinach. Dlatego jak tytuł trafił na nośniki fizyczne zawierał wersję reżyserską dłuższą o ponad 45 minut.

krolestwo niebieskie1

Akcja zaczyna się w roku 1184 we francuskiej wiosce, gdzie mieszka kowal Balian (Orlando Bloom), którego żona popełniła samobójstwo. A jak wiadomo w kulturze chrześcijańskiej dusze takich osób trafiają do piekła. W tym czasie przechodzą oddziały krzyżowców, by pomóc w obronie Jerozolimy. Uczestnikom takich wypraw gwarantowane było odkupienie win, a przy okazji można było zdobyć niemały majątek. Mocno do udziału zachęca jeden z rycerzy, Godfryd z Ibelin (Liam Neeson) oraz towarzyszący mu rycerz z zakonu szpitalników (David Thewlis). Wskutek pewnych okoliczności kowal dołącza do rycerzy, jednak droga jest dość wyboista. Wystarczy wspomnieć, że Godfryd umiera, statek Baliana rozbija się na morzu i tylko on przeżył.

krolestwo niebieskie2

W końcu udaje mu się trafić do Jerozolimy kierowanej przez trędowatego króla Baldwina (Edward Norton). Władca zawarł pokój z przywódcą saracenów, Saladynem zapewniając m. in. bezpieczeństwo karawan kupieckich. Niemniej wielu osobom takie porozumienie jest nie na rękę, szczególnie templariuszom pod wodzą Renalda z Chatilionu (Brendan Gleeson) oraz Gwidona z Lusignan (Marton Csokas), którego żona Sybilla (Eva Green) jest siostrą króla. Wkrótce nasz bohater mocno weryfikuje swoje przekonania co do wiary i nie tylko.

krolestwo niebieskie3

Scott tym razem opowiada o wyprawach krzyżowych, opierając się na prawdziwych wydarzeniach przeinaczając to i owo. W końcu to nie jest film dokumentalny, więc nie ma mowy o rekonstrukcji jeden do jeden. Ale reżyserowi udaje się pokazać podzielenie wśród obrońców Jerozolimy i różne frakcje oraz jak wykorzystywano walkę „w imię Boga” dla własnych korzyści (szczególnie templariusze, a także niektórzy hierarchowie Kościoła). To Renald i Gwidon są pokazani jako żądni krwi, zaś Saladyn jest o wiele bardziej analitycznym, opanowanym przywódcą. Choć on też ma w swoim gronie religijnych fanatyków, co wierzą w siłę wiary niż racjonalne podejście do wojny. Ta sprzeczność wybrzmiewa tutaj najmocniej.

krolestwo niebieskie4

Wrażenie robi warstwa techniczna, ale w przypadku Scotta to standard. Świetna scenografia oraz imponujące kostiumy budują klimat epoki, tak samo jak sakralno-orientalna muzyka Harry’ego Gregsona-Williamsa. Nie można też wiele odmówić scenom batalistycznym, choć jest ich zaskakująco niewiele. Widok wojsk krzyżowców z dużym, złotym krzyżem na przedzie wygląda imponująco. Tak samo oblężenie Jerozolimy i atak wojsk Saladyna są świetnie zmontowane, stanowiąc popis dla pirotechników oraz mistrzów od efektów specjalnych. Jest bardzo krwawo i brutalnie, bez żadnego certolenia. Wielu może zniechęcić powolne tempo, jednak pozwala to w bardziej złożony sposób pokazać całą historię.

krolestwo niebieskie5

Równie imponujące jest tutaj aktorstwo. Grający główną rolę Orlando Bloom jest całkiem niezły w roli kowala, co staje się rycerzem i podąża drogą honorowego wojownika. Problem w tym, że drugi plan jest o wiele bogatszy oraz bardziej interesujący niż sam protagonista. Bardzo wycofany, stonowany i oszczędnie grany pod koniec staje się charyzmatycznym liderem. Ale drugi plan robi imponujące wrażenie na mnie. Świetny Liam Neeson w dość krótkiej roli mentora Godfryda, równie wyrazisty jest Jeremy Irons jako doradca króla Tyberiasz z wieloma mocnymi zdaniami, choć chciałbym więcej scen z nim. Równie wyrazista jest nasza para antagonistów, czyli Brendan Gleeson i Martin Csokas – tak odpychający, żądni krwi, aroganccy fanatycy, gotowi na konfrontację.

krolestwo niebieskie6

Jeśli jednak miałbym wskazać najmocniejsze punkty obsady, to byłyby trzy kreacje. Pierwsza to zjawiskowa Eva Green, czyli Sybilla, siostra króla. Diabelnie inteligentna, świadoma swoich mocnych stron oraz próbująca wiele ugrać dla siebie. Jej relacja z Balianem początkowo wydaje się niejasna, lecz z czasem zaczyna nabierać ciekawych kolorów. Po drugie, a propos króla, fenomenalny Edward Norton jako Baldwin IV. Władca chorujący na trąd, dlatego cały czas jest w pokrywającym całe ciało kostiumie oraz masce. Mając do dyspozycje tylko mowę ciała i głos (zapewne przez tą maskę brzmi on trochę jak… Marlon Brando) tworzy bardzo przekonującą kreację uczciwego, honorowego monarchy, bardziej starającego się o pokój niż wojnę. No i trzecia, najbardziej enigmatyczna postać rycerza-mnicha opatrzonego twarzą Davida Thewlisa. Niewiele o nim wiemy, poza przyjaźnią z Godfreyem – nie jest fanatycznym zabijaką, choć walki nie unika, emanuje z niego o wiele większa mądrość (lub cynizm) niż się może wydawać oraz pokora.

krolestwo niebieskie7

„Królestwo niebieskie” w kinach poległo mocno, a widzowie i krytycy byli zawiedzeni. Wersja reżyserska robi piorunujące wrażenie, angażuje o wiele bardziej emocjonalnie niż się spodziewałem i unika prostego, zero-jedynkowego podziału na dobrych chrześcijan oraz żądnych krwi muzułmanów. Wielu zarzuci filmowi wolne tempo i polityczną poprawność, ale to jeden z najciekawszych blockbusterów historycznych XXI wieku.

8/10

Radosław Ostrowski

Kochanica króla Jeanne du Barry

Kino kostiumowe ostatnio dzięki „Faworycie” zaczęło nabierać nowego blasku i witalności. A teraz pojawił się kolejny film z tego gatunku, tym razem z Francji. A jak wskazuje sam tytuł to historia królewskiej faworyty. Ostatniej kochanki króla Ludwika XV.

Więc jesteśmy w XVIII-wiecznej Francji, gdzie towarzyszymy Jeanne Becu – nieślubna córka mnicha i krawcowej. Czyli dziewczyny z nizin społecznych, która nie ma zbyt wielkich perspektyw. Zwłaszcza w przypadku osoby niewykształconej, więc najpierw trafia do klasztoru, potem do kilku różnych możnych. Nigdzie nie jest jednak w stanie pozostać na dłużej, a wszystko z powodu dość szybko odkrytej seksualności i poznanej literaturze. Aż poznaje bardzo bogatego faceta, czyli hrabia du Berry. I dzięki temu zostaje zauważona przez samego króla. Mężczyzna czyni Jeanne swoją faworytą i umieszcza na swoim dworze, co bardzo wielu osobom się nie podoba.

jeanne du barry2

Za film odpowiada aktorka, reżyserka i współscenarzystka Maiwenn, która także obsadziła się w tytułowej roli. Sama historia poprowadzona jest klasyczne, z offowym narratorem, dopowiadającym wiele rzeczy nie pokazywanych na ekranie. Zaskakuje dość spokojny rytm i tempo, gdzie po dość rwanym pierwszym akcie trafiamy na sam dwór. W tym momencie „Kochanica króla…” dla mnie zaczęła nabierać barw, pokazując jej żywot w Wersalu. Gdzie zmuszona jest do zachowania reguł panującej etykiety. ALE ona zaczyna trochę wywracać znany porządek. I nie chodzi tylko o modę (ubierała się jak mężczyzna, nie nosiła peruki, makijażu), lecz także niektóre konwenanse. Te zderzenia iskrzyły, zaś reakcje oburzenia intrygowały, a ja czekałem na rozwój wypadków.

jeanne du barry1

Tylko, że z chwilą pojawienia się Marii Antoniny nagle tempo wyraźnie zwalnia i bardzo rzadko podnosi się na wyższy poziom. Nie do końca kupiłem też związku Jeanne z królem, gdzie więcej się mówi o tej miłości niż ją się widzi. Tej chemii nie było widać. Także lekko rozczarowujące było zakończenie, opowiedziane przez narratora o wydarzeniach po opuszczeniu Wersalu. Wydawało mi się zbyt dużą drogą na łatwiznę.

jeanne du barry3

Za to wielkie wrażenie zrobiła na mnie warstwa wizualna. Scenografia i kostiumy są bardzo barwne oraz wystawne. Kompozycja kadrów też wydaje się przemyślana, krajobrazy wyglądają imponująco, zaś w tle gra bardzo stylizowana muzyka na epokę. Jeśli jednak chodzi o zdjęcia, muszę wspomnieć o bardzo istotnej kwestii. Mianowicie sceny nocne są – albo przynajmniej wyglądają – na kręcone przy naturalnym oświetleniu, czyli na świecach. To budziło we mnie skojarzenia z „Barrym Lyndonem” czy „Faworytą” i być może stanie się nowym trendem w tego typu produkcjach.

jeanne du barry4

Aktorsko jest dość nierówno. Sama Maiwenn w roli tytułowej ma w sobie masę iskry i temperamentu, przez co ogląda się ją z zainteresowaniem. Muszę jednak przyznać, że na początku miałem pewne wątpliwości, lecz z czasem ta postać zaczynała nabierać barw. A jak Johnny Depp, dla którego – przynajmniej według marketingowców – miał zaliczyć wielki powrót? Całkiem nieźle, choć jest mocno wycofany i stonowany. Co trzeba pochwalić, że aktor całą rolę zagrał po francusku i mówi nim dość biegle. Dla mnie najlepszym punktem obsady był Benjamin Lavernhe w roli majordomusa La Borde – zaufanego człowieka króla oraz osobę będącą dla naszej bohaterki przewodnikiem po Wersalu. Nie można było od niego oderwać wzroku.

Trudno mi jednoznacznie polecić ten film. Z jednej strony Maiwenn potrafi ciekawie pokazać dworskie życie, ale gdzieś po drodze zgubiono emocje, zaangażowanie oraz postacie. Wizualia są jednak na tyle interesujące, by dać szansę, lecz nie należy oczekiwać zbyt wiele.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Trzej muszkieterowie: D’Artagnan

Są pewne historie, które wydają się ponadczasowe i przenoszone na ekran kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt razy. Nie inaczej jest w przypadku jednej z najsłynniejszych powieści Alexandre’a Dumasa „Trzej muszkieterowie”, których wersji filmowych powstało około… 30. Teraz, po bardzo wielu latach, z klasyką postanowili się zmierzyć Francuzi. Oraz podzielili całość na dwie części.

3muszkieterowie1-1

Punkt wyjścia jest powszechnie znany – młody Gaskończyk d’Artagnan (Francois Civil) wyrusza do Paryża, żeby zostać muszkieterem. Po drodze jednak walczy w obronie atakowanej karocy, by… zostać postrzelonym i pochowanym żywcem. To wyjaśnia dlaczego przybywa do stolicy Francji cały upier****ny w błocie i piachu. Niemal od razu chłopak pakuje się w tarapaty: zadrze z trójką przyjaciół (Atosa, Portosa i Aramisa), doprowadzając do wyzwania ich na pojedynek w co godzinnym odstępie. Do tego ostatniego nie dochodzi przez pojawienie się gwardzistów kardynała Richelieu. Efekt? Konfrontacja zakończona rozszarpaniem oddziału na strzępy oraz ochrzanieniem przez samego króla (Louis Garrel). Ale to dopiero początek historii, gdzie Gaskończyk z nowymi przyjaciółmi pakuje się w grubszą intrygę polityczną. Inaczej może wszystko skończyć się wojną między katolikami a protestami, wspieranymi przez Anglików oraz skandalem związanym z ujawnieniem romansu między żoną króla Anną Austriaczką (Vicky Krieps) a księciem Buckinghamem (Jacob Fortune-Lloyd). Wszystko w rękach pociągającego za sznurki kardynała (Eric Ruf), co smak władzy absolutnej poczuł.

3muszkieterowie1-4

Reżyser Martin Bourboulon trzyma się literackiego pierwowzoru tak jak Dumas faktów historycznych. Czyli niby wiernie, ale sporo modyfikując, co w sporej części się sprawdza. Mieszanka awanturniczo-przygodowego klimatu z potraktowaną na poważnie skomplikowaną intrygą. Wszystko wygląda na bardziej przyziemne, w bardziej stonowanych kolorach oraz – co było dla mnie największą niespodzianką – w plenerach i naturalnych krajobrazach. Ze 150 dni zdjęciowych – czas realizacji obu części – w studiu nakręcono raptem… 2 dni, co czuć. Jest ogrom scen kręconych w naturalnym oświetleniu (głównie nocą), przez co wiele kadrów jest wypranych z kolorów i wiele osób może mieć problem z zauważeniem, co się dzieje na ekranie. A kiedy już mamy pojedynki, pościgi i sceny to kamera dosłownie szaleje. Mimo stosowania mastershotów, jest chaotycznie, ale nie jest to chaos a’la „Jezu Chryste, to Jason Bourne” (choć parę razy jest blisko).

3muszkieterowie1-2

Z drugiej strony nie można się nie zachwycić fantastyczną scenografią i różnorodnymi kostiumami. Bo inaczej przecież są ubrani ludzie na dworze (jest tu przepych), ale nasi muszkieterzy mają nie tylko mniej barwne ubrania, lecz także są zużyte. To ma dodać tego „realistycznego” podejścia do całości, tak samo jak charakteryzacja. I tu reżyser potrafi zrobić cuda, trzyma w napięciu oraz z wyczuciem prowadzi do dramatycznej kulminacji. Niestety, całość urywa się cliffhangerem, zaś na finał trzeba będzie czekać aż pół roku. Niemniej wsiąkłem w tą znaną (choć zmodyfikowaną) opowieść.

3muszkieterowie1-3

Niemniej jest parę drobnych zgrzytów. Poza kwestiami oświetlenia narracja bywa dość skrótowa, rzucając czasem jakieś parę zdań, bez zarysowania większego kontekstu. Więc trzeba być mocno skupionym w trakcie seansu. Drugim problemem była dla mnie zadziwiająca nijaka muzyka oryginalna. Za bardzo i za mocno „inspirująca się” stylem Hansa Zimmera (mocno czuć tutaj „Sherlocka Holmesa”), przez co trochę wydaje się nie pasować za bardzo do filmu. I trzecia, dość dziwna kwestia, której nie umiem niczym wytłumaczyć. Mianowicie widok zmasakrowanego ciała (nagiego ciała kobiety)… rozmazano, żeby nie było nic widać. Po co ta cenzura? Pojawia się na krótko, ale wywołuje to konsternację. I czy to tylko w naszym kraju dystrybutor zrobił, czy doszło do tego na etapie post-produkcji? Drobną pierdółką jest tutaj (na szczęście kontrolowany) patos, który zdradza wiek materiału źródłowego.

3muszkieterowie1-5

A jak radzą sobie tutaj aktorzy? Tutaj też reżyser zaskoczył, obsadzając w rolach muszkieterów aktorów starszych wiekiem od swoich literackich odpowiedników. Niemniej nadal jest między nimi silna chemia i czuć, że Atos, Portos oraz Aramis (kolejno: Vincent Cassel, Romain Duris, Pio Marmai) to zaprawieni w boju wojownicy, co niejedno przeszli. Mimo, iż niewiele o ich przeszłości się dowiadujemy, to czuć jak bardzo miała na nich wpływ (szczególnie u Atosa). Bardzo porządnie przy ich ramieniu wypada Francois Civil jako mniej doświadczony d’Artagnan. Ma w sobie urok młodzieńca, zbyt dużą pewność siebie, niemniej nie brakuje mu zarówno odwagi i sprytu, co ratuje go parę razy z obsesji.

3muszkieterowie1-6

Niemniej drugi plan zazwyczaj jest dość solidny, choć jest kilka perełek. Dla mnie najjaśniejszą osoba na drugim planie jest Vicky Krieps (królowa Anna Austriaczka), której działania niejako są paliwem do całej politycznej intrygi i drobnymi gestami pokazuje rozdarcie między obowiązkiem a miłością. Demoniczna Eva Green wydaje się być skrojona do roli milady de Winter, czyli niejako prawej ręce kardynała. Manipulująca intrygantka, wykorzystująca wszystko do osiągnięcia celu i mimo niewielkiego czasu ekranowego przykuwa uwagę. Niestety, dość blado prezentuje się Eric Ruf jako pociągający za sznurki Richelieu. Głównie dlatego, że bardzo rzadko się pojawia i jest dziwnie stonowany, nie mający za dużo do roboty. Za to naprawdę dobrze wypadł Louis Garrel jako trochę niepewny, będący pod silną presją król Ludwik XIII.

Pierwsza część „Trzech muszkieterów” pokazuje, że ciągle jest (po pewnych modyfikacjach) miejsce na staroszkolną historię awanturniczo-przygodowa. Najbardziej poważna z widzianych przeze mnie inkarnacji, co jest dość odświeżającym doświadczeniem, ale z paroma upadkami z konia. Niemniej to trzymająca w napięciu jazda, oszałamiająca wizualnie i świetnie zagrana. Czekam na kontynuację.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dziki Bill

Lata 90. dla Waltera Hilla to był czas zagubienia, gdzie więcej razy pudłował i rozczarowywał. Jego filmy coraz bardziej przypominały produkcje telewizyjne, brakowało im energii, ciętych dialogów i tego sznytu. Nie inaczej jest w przypadku biograficznego filmu o Dzikim Billu Hickoku. Choć nakręcony za spore pieniądze (ponad 30 milionów dolców), w box office wyciągnął raptem dwie bańki. Nie koniecznie musi to oznaczać, że film musi być zły, jednak podczas seansu widać, iż coś poszło nie tak.

dziki bill1

„Dziki Bill” opowiada historię legendarnego rewolwerowca i szeryfa (Jeff Bridges) pod koniec swojego życia, kiedy przenosi się do miasteczka Deadwood. Całą jednak historię prezentuje brytyjski hazardzista, Charley Prince (John Hurt) podczas pogrzebu legendarnego kowboja. Obok niego jeszcze w miasteczku jest dawna miłość, Calamity Jane (Ellen Barkin) oraz kilka osób z dawnej przeszłości. Zarówno przyjaciele jak i wrogowie z urazami. Do tej drugiej grupy pasuje Jack McCall (David Arquette), który ogłasza wszem i wobec, że chce zabić Dzikiego Billa. Dlaczego? Bo potraktował jego matkę jak śmiecia – uwiódł, a potem zostawił. Takich zniewag nie są do przebaczenia.

dziki bill2

Początek wywołuje dezorientację i wydaje się bardzo chaotyczny. Zbitka scenek, gdzie szybko przeskakujemy z miejsca na miejsce, a Bill dokonuje kolejnych aktów mordu. Nie wiemy czemu i dlaczego, chyba miało to pełnić rolę ekspozycji lub pokazać gwałtowny charakter bohatera. Wszystko zmienia się w momencie poznania Prince’a oraz przyjazdowi do Deadwood. Niby nasz Bill ma pewne problemy (zdiagnozowana jaskra, prześladująca go przeszłość, starzenie się), ale i tak sprawia wrażenie kogoś złodupnego. Niby ma to pokazać złożoność tego charakteru, lecz scenariusz jest płytki i mocno… teatralny.

dziki bill3

Niby czuć tu spory budżet, a scenografia i kostiumy wyglądają naprawdę nieźle, ALE jest parę problemów. Po pierwsze, za dużo postaci w zbyt krótkiej (niecałe półtorej godziny) historii. Wszystko sprawia wrażenie ściśniętych, nie dając wielu postaciom czasu ekranowego. Po to by móc je lepiej poznać i zagłębić (m. in. graną przez Christinę Applegate prostytutkę w relacji z Jackiem czy Calamity Jane i jej przeszłości), co frustruje. Innym problemem są retrospekcje. To, że są czarno-białe nie jest aż takim problemem, ale że kręcono je kamerą cyfrową już tak. Bo obraz staje się szybszy w ruchu i wygląda troszkę tanio, pozbawiając całości skali. Domyślam się, że Hillowi chodziło o wywołanie poczucia obcości, lecz można było to osiągnąć inaczej.

dziki bill4

Najbardziej szkoda mi tu aktorów, bo nie za bardzo mają pole do popisu. Najlepiej z tej konfrontacji wychodzi Jeff Bridges jako Dziki Bill, który staje się coraz bardziej świadomy przemijającego czasu. Można odnieść wrażenie, że jest więźniem swojego „medialnego” wizerunku nieustraszonego rewolwerowca, którego każdy wyzywa na pojedynek lub ma z nim zatarg. Choć na drugim planie mamy masę świetnych aktorów (m. in. Ellen Barkin, John Hurt, David Arquette, James Remar, Christina Applegate, Diane Lane czy Bruce Dern), w większości robią tu za tło na jedną scenę, gdzie mają szansę się wykazać. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że na etapie post-produkcji skopano sprawę.

„Dziki Bill” stracił pazury, choć ma kilka niezłych strzelanin. Czuć jak bardzo zmarnowano potencjał na pokazanie legendy w bardziej ludzki sposób. Hill dekadę później się zrehabilitował produkując dla HBO serial „Deadwood”, ale to temat na inną opowieść.

6/10

Radosław Ostrowski

… gdziekolwiek jesteś, Panie Prezydencie…

Zmiany w narracji na temat II Rzeczpospolitej przez władze naszego kraju zmieniały się w zależności od ustroju. Za tzw. komuny II RP była określana jako siedlisko zła oraz totalnej degrengolady, z kolei po 1989 mówi się o okresie przedwojennym w niemal superlatywach. Tylko historycy wydają się zachowywać dystans, choć PRL-owska cenzura potrafiła założyć knebel. Czemu o tym mówię? To pozwala zrozumieć wiele polskich filmów historycznych z okresu PRL.

panie prezydencie1

„gdziekolwiek jesteś…” skupia się na postaci komisarza (a od 1939 roku prezydenta) miasta Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Głównie pod koniec jego urzędowania podczas kampanii wrześniowej. Miasto znajdowało się pod ostrzałem niemal od samego początku, walka trwa do ostatków sił, zaś rząd wydaje rozkaz ewakuacji miasta oraz najważniejszych urzędów. Jednak Starzyński nie wykonuje rozkazu i pozostaje w mieście, niejako pełniąc rolę przywódcy.

panie prezydencie2

Fabuły jako takiej ta produkcja nie posiada i bardziej przypomina dokument, wręcz reportaż. Nakręcony na czarno-białej taśmie film miesza sceny fabularne z archiwaliami w taki sposób, że rozróżnienie bywa czasami wręcz niemożliwe. To tylko pokazuje niesamowite umiejętności Zygmunta Samosiuka, odpowiedzialnego za zdjęcia. Kadry pokazujące skalę zniszczeń, ofiary oraz coraz bardziej przebijające się oddziały niemieckie mówią wszystko. Z każdą minuta nasila się poczucie bezsilności wobec nieuniknionego. Kolejne scenki, narady, rozmowy, miejsca. Wszystko nagle się urywa i przechodzi dalej, przez co ciężko się w tym odnaleźć. Chaos na ekranie i chaos na zewnątrz, a finał jest łatwy do przewidzenia.

panie prezydencie3

A jednak reżyser bardzo przekonująco pokazuje całą mentalność tego brutalnego okresu, mimo wpleceniu elementów fikcyjnych. Klejem scalającym film jest Tadeusz Łomnicki w roli Starzyńskiego. Nie jest to kreacja pokazująca heroicznego, odważnego człowieka, lecz pełnego sprzeczności i bardzo wycofanego. Człowiek niejako zmuszony do wspierania mieszkańców oraz walki do ostatek sił, pozostający na stanowisku, a jednocześnie mężczyzna w żałobie, nie do końca zdecydowany, poruszający się dość ospale. Dziwaczna dychotonia, zarysowana bardzo delikatnie oraz w drobnych spojrzeniach i gestach, która fascynuje.

To nie jest łatwy film, bardziej eksperymentalne dzieło, zachwycające głównie technicznie. Poza tym trafnie przedstawia atmosferę coraz bardziej gasnącej nadziei, zaś rola Łomnickiego jest jak magnes.

7/10

Radosław Ostrowski