Heretic

Jeszcze parę lat temu chodzenie do kina na horror byłoby dla mnie totalną abstrakcją. Ale przełamałem się dzięki „Czarnemu telefonowi” i coraz chętnie skręcam w kierunki grozy. Dlatego zaintrygował mnie „Heretic”, czyli nowe dzieło duet Scott Beck/Bryan Woods (scenarzyści „Cichego miejsca”).

Wszystko zaczyna się od dwóch dziewczyn z kościoła mormonów, które próbują zwerbować nowych członków swojej wiary. Siostra Paxton (Chloe East) i siostra Barnes (Sophie Thatcher) nie mają w tej kwestii zbyt dużo szczęścia, bo albo są ignorowane, albo ośmieszane. Jednak w końcu jest jeden człowiek, który chciałby poznać ich religię – pan Reed (Hugh Grant). Mężczyzna wydaje się bardzo uprzejmy, budzący sympatię i zainteresowany tematem. Ale im dalej trwa rozmowa, tym bardziej okazuje się to wszystko pułapką. Zaś nasz dżentelmen prowadzi swój wykład, że religia to pierdololo. Daje im wyjście, a dokładniej wybór drzwi: przy jednych jest napis WIARA, przy drugich NIEWIARA.

Teraz jest to o wiele bardziej kameralnych opowieści, gdzie mamy zderzenie wiary z rozumem. Jakbym był złośliwy, nazwałbym ten film rozszerzoną wersją monologu George’a Carlina Religion is bullshit. Dialogi (i monologi) są niepozbawione ostrych niczym brzytwa ripost (porównanie religii do… Monopoly czy coverowania piosenek – perełka), ale napięcie jest tutaj budowanie bardzo prosto i oszczędnie. Do tego sama piwnica i podziemne labirynty są jednym z najbardziej przerażających siedlisk od dawna – oszczędnie sfotografowana oraz świetnie oświetlona. Sam finał (w sensie ostatnie 3 minuty temu) jednak był dość rozczarowujący, co jest pewną drobną skazą.

Całość na barkach trzyma świetna trójka: Hugh Grant, Sophie Thatcher i Chloe East. Pierwszy absolutnie błyszczy ze swoim opanowanym głosem, elokwencją oraz sensownymi argumentami. Widać, że bawi się tą rolą i ma z tego masę frajdy. Thatcher i East wydają się pozornie sprzeczne: pierwsza wydaje się mądrzejsza i pewna siebie, zaś druga bardziej wycofana oraz niepewna. Jednak w pewnym momencie to ta druga przejmuje inicjatywę i okazuje się o wiele mądrzejsza niż się wydaje. Ale to musicie się sami przekonać.

„Heretic” to powrót duetu do formy i przykład jak ograniczenia mogą być siłą oraz sprawnie napisanego straszaka. Jedna przestrzeń, trójka aktorów oraz dyskusja o religii – co może być ciekawszego? Takiego wykładu nikt się nie spodziewał.

7/10

Radosław Ostrowski

Dungeons & Dragons: Złodziejski honor

Na dużym ekranie fantasy od czasów „Harry’ego Pottera” jakoś sobie nie radzi. Dobrze się trzymało na małym ekranie jak w przypadku „Gry o tron”. Niemniej filmowcy cały czas próbują wyrwać i przełamać dominację kina superbohaterskiego w kwestii wysokobudżetowych blockbusterów. Ale każda taka próba kończyła (głównie komercyjną) porażką. Czy podobnie będzie z próbą opowieści ze świata RPG Dungeons & Dragons.

lochy i smoki1

Fabuła wydaje się dość prosta i skupia się na dwójce postaci: barda/złodzieja Edgina (Chris Pine) oraz barbarzyńcy Holgdze (Michelle Rodriguez). Oboje kierowali paczką złodziei, do której jeszcze należeli czarodziej Simon (Justice Smith) oraz oszust Forge (Hugh Grant). Ekipa ruszyła na skok, by wykraść skarbiec Harfistów, a przede wszystkim artefakt zdolny do wskrzeszenia umarłych. Akcja jednak kończy się wpadką: nasz bard i barbarzyńca zostali schwytani, Simon zniknął, zaś Forge mający pilnować artefaktu oraz córki Edgina, Kiry został lordem Neverwinter. Do tego jego doradczynią jest odpowiedzialna za zdradę podczas skoku Sofina – Czerwony Mag, zaś córka bohatera jest przez oszusta manipulowana i okłamywana. Edgin planuje odwet, czyli odzyskanie pierworodnej oraz okradzenie skarbca, do tego jednak trzeba zebrać drużynę.

lochy i smoki2

Fabuła jak sami widzicie nie jest specjalnie zaskakująca i przypomina treść z gry RPG. Czyli mamy główne zadanie, lecz by je wykonać trzeba zrobić kilka pobocznych questów, aby zdobyć odpowiednik ekwipunek oraz ekipę bohaterów. Czyli dojdź do punktu A, znajdź przedmiot B, pogadaj z postacią C itd. Standard tak oczywisty, że już bardziej się nie da. A kto tworzy nasz skład? Edgin, Holga, Simon oraz zmiennokształtna druidka Doric (Sophia Lillis), a także – gdzieś w połowie i na krótko – paladyn Xenk (Rege-Jean Page), który jest jednoosobową zajebistością. Jakby chciał, sam by załatwił całą robotę, mimo że jest sztywny i (jako jedyny) poważny. Całość jest mocno komediowa, ale nabija się z konwencji, zachowując zdrowy balans między powagą a humorem i akcją.

lochy i smoki6

Że grosza tu nie szczędzono, widać niemal od początku. Piorunujące wrażenie robi tu scenografia – nieważne, czy mówimy o więzieniu znajdującym się w samym środku czegoś jakby bieguna północnego, siedzibie Winterfell, eeee, wróć, Neverwinter, arenie z labiryntem czy podziemiach. Wygląda to bardzo przekonująco, tak samo jak kostiumy. Dobrze wydano każdy grosz, zaś parę zbiorowych scen (wspomina bitwa, której przebieg poznajemy od… nieboszczyków czy pierwsze wejście Czerwonych Magów) robi wrażenie. Muszę pochwalić także dobrze zrobione sceny akcji, czego po reżyserach od komedii nie spodziewałem się, iż dokonają tego w sposób tak bardzo kompetentny. Wszystko jest czytelne, klarownie pokazane, nawet w bardziej dynamicznych momentach jak finałowa konfrontacja. Zaś sekwencja, gdy zmiennokształtna infiltruje skarbiec, by poznać zabezpieczenie i ucieka (ciągle zmieniając wygląd) – w JEDNYM ujęciu – to jest majstersztyk. Efekty specjalne są całkiem przyzwoite (głównie zwierzęta, jest nawet jeden SMOOOOOOOOOK), muzyka to mieszanka orkiestrowo-folkowa (i działa) z odrobiną elektroniki.

lochy i smoki3

W zasadzie największym problemem są dla mnie antagoniści, czyli Czerwoni Magowie, co chcą zmienić ludzi w armię nieumarłych, rządzić światem, bla bla bla… Krótko mówiąc, sztampowi są jak cholera i poważni (Sofina), jakby ktoś wsadził im kije między cztery litery. Humor też czasem nie trafia – chodzi mi głównie, gdy poznajemy jakąś szaloną/straszną historię czy rzecz do zrobienia, zaś kamera skupia się na Simonie, zaś ten rzuca odzywką typu „lovely” czy czymś takim. To akurat nie zdarza się zbyt często, ale to można było inaczej rozegrać.

lochy i smoki5

Za to najlepiej działa obsada, a przede wszystkim chemia między naszą ekipą nie-herosów. Kierujący ekipą Chris Pine (Edgin) ma masę charyzmy i uroku, by się nim zainteresować. Niby śmieszek, rzucający żarcikami uroczy cwaniak, jednak pod tą fasadą skrywa się połamany facet, który musi dojrzeć do paru kwestii. Bez niego ten film by nie zadziałał, zaś jego interakcje z zaskakującą Michelle Rodriguez (Holga) to wręcz miód na moje serce. Aktorka po raz kolejny (jak we „Wdowach”) pokazuje, że potrafi grać i robi to cholernie dobrze – jak dostanie dobry scenariusz, nie jak w przypadku „Szybkich, co się wściekli”. Także młodsza ekipa, czyli Justice Smith (niepewny siebie czarodziej Simon, z całkiem niezłym brytyjskim akcentem) oraz Sophia Lillis (zmiennokształtna Doric) mają swoje momenty i świetnie uzupełniają się z całą resztą. I ta chemia jest najmocniejszym punktem tego filmu. Nie mogę nie wspomnieć o Hugh Grancie (Forge), choć rozczarowała mnie zbyt mała obecność tego aktora na ekranie. Za to Rege-Jean Page jako świętojebliwy i cnotliwy paladyn Xenk jest świetnym kontrastem dla reszty składu. Jakby wyrwany z innej opowieści, sam wszystko robi fantastycznie, stając się na chwilę kimś w rodzaju mentora dla naszej grupy.

lochy i smoki4

Czy warto odwiedzić lochy i powalczyć ze smokami? Powiem tak: jeśli graliście w sesje RPG i znacie ten świat, znajdziecie tu mnóstwo odniesień, nawiązań i ukrytych skarbów; jeśli ta nazwa nic wam nie mówi, to nadal będziecie się świetnie bawić w tej łotrzykowsko-przygodowej opowieści fantasy. Może nie zawsze zaskakującej, z paroma potknięciami, ale cholernie wciągającej i bardzo kompetentnie zrealizowanej. Aż się prosi o dalszy ciąg tej przygody.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Od nowa

David E. Kelley to jeden z bardziej zapracowanych twórców serialowych, głównie o tematyce sądowej. Jeśli nie całościowo („Ally McBeal”, „Orły z Bostonu”), to gdzieś wątek związany z procesem pojawia się jak w „Panu Mercedesie” (drugi sezon). I poniekąd tak też jest w zrealizowanym w 2020 roku mini-serialu „Od nowa”.

Akcja znowu skupia się na klasie wyższej białych bogaczy. Ona, Grace Walker (Nicole Kidman) jest psychiatrią, prowadzącym prywatną terapię. On, Jonathan Walker (Hugh Grant) jest lekarzem, a dokładnie onkologiem dziecięcym. Ona jest bardzo wycofana, wręcz stoicka (na ile to kwestia scenariusza, a na ile przeładowanej botoksem „czymś, co kiedyś było twarzą”), z kolei on jest jak na Angola lekko sarkastyczny, ironiczny i bardzo sympatyczny. No i jeszcze jest Henry (Noah Jupi), 15-latek chodzący do prywatnej szkoły, która – jak każda w Nowym Jorku – kosztuje kupę siana. W zasadzie porządna rodzinka. Do czasu. A wszystko z powodu brutalnego morderstwa młodej, latynoskiej kobiety, której syn dołączył do szkoły. Z kolei Jonathan niby jest na konferencji medycznej, lecz… nie wziął telefonu? Coś tu jest nie tak. A to nie jedyna tajemnica.

Tym razem całość wyreżyserowała Susanne Bier – mi najbardziej znana dzięki adaptacji „Nocnego recepcjonisty” dla BBC i AMC. Jeśli spodziewacie się stricte kryminalnej zagadki, to trochę nie do końca. Odpowiedź na pytanie „kto zabił?” nie jest – przynajmniej dla mnie – najważniejsza w tej 6-odcinkowej opowieści. Bo wszystko poznajemy z perspektywy kobiety, której szczęśliwy świat zaczyna się rozpadać niczym domek z kart. Jakby sen (śpiewany w czołówce cover nieśmiertelnego „Dream a Little Dream”) skończył i zmaterializował się w najgorszy koszmar. Kolejne sekrety, kłamstwa wokół męża mocno podważają, czy ten związek naprawdę był taki cudny jak myślimy. A może kolejne poszlaki policji i rewelacje są spreparowane, zaś ofiara była manipulującą wariatką? Sprawcą może być ktoś inny? Kryminalna intryga brzmi dość znajomo, jednak mam wrażenie, że bardziej twórców interesuje psychologiczny portret tej sytuacji oraz reperkusje (prawdziwych lub nie) oskarżeń.

Kolejne retrospekcje, poszlaki, koszmarne majaki pojawiające się nawet na jawie – wszystko bardziej lub mniej świadomie wydaje się wskazywać na winę mężczyzny. Jeszcze to zniknięcie. Jest bardzo źle. Z drugiej strony to desperackie poszukiwanie czegokolwiek, co mogłoby obalić te oskarżenia (także wobec Grace o współudział) i potwierdzić niewinność. I już słyszę te padające pytania: jak ona mogła niczego nie zauważyć? Skoro jest doświadczonym psychologiem, powinna dostrzec pewne sygnały, wychwycić coś nieoczywistego, zaskakującego. A może jest tak, że wobec najbliższej osoby tworzymy pewien wyidealizowany obraz, kiedy nie jesteśmy z nią 24 godziny na dobę. I dlatego ciężko nam uwierzyć, wypieramy niepasujące do tego obrazka fakty? Ten aspekt oraz pokazanie rozpadu fundamentów rodziny, które wydają się za głębokie do sklejenia był najbardziej interesującym elementem. Wszystko to jeszcze sfotografowane w bardzo „jesiennej” kolorystyce, co jeszcze bardziej potęguje klimat obcości, mroku oraz niepokoju.

Technicznie trudno się do czegoś przyczepić, zaś zdjęcia są fantastyczne. Dużo skupień na detale (niemal każda scena rozmów Grace z policjantami), wiele zbliżeń czy ujęć na twarze bardzo działają emocjonalnie. Montażowe przebitki jeszcze bardziej podkręcają atmosferę niepokoju, tak jak mocno schowana w tle muzyka. Jedyne, co mi naprawdę przeszkadzało to finał. Dla mnie zbyt hollywoodzki, trochę efekciarski i jakby z innej opowieści. To jednak w zasadzie nie za duża skaza.

Za to aktorsko jest co najmniej bardzo dobrze. Pozytywnie mnie zaskoczyła Nicole Kidman, do której miałem największe wątpliwości i wyszła więcej niż solidnie. Głosem potrafi pokazać swoje wątpliwości, obawy i cały czas zależało mi na niej. To jak mierzy się z kolejnymi tajemnicami oraz jak więcej zasłon opada z tej wizji jej życia czy podczas zeznań w sądzie błyszczy. Ale tak naprawdę szoł kradnie Hugh Grant, który jako Jonathan pokazuje kilka twarzy: czarującego Anglika, empatycznego lekarza oraz… przekonanego o swojej niewinności gościa. Pod każdą z nich wypada znakomicie, gdzie musi lawirować między winą a brakiem winy, by móc wywołać sprzeczne sygnały. Magnetyzował niemal do samego końca. Tak samo Noah Jupe (bardzo mocno wierzący w ojca i mający fiksację na punkcie sprawy syn Henry) oraz zawsze trzymający fason Donald Sutherland (dziadek Franklin, który nie akceptował Jonathana) świetnie uzupełniają drugi plan. Ale jest tam dużo, dużo bogactwa w postaci m. in. Edgara Ramireza (detektyw Mendoza), Lily Rabe (Sylvia, przyjaciółka Grace) czy Noma Dumezweni (rewelacyjna prawniczka Haley Fitzgerald).

„Od nowa” dość mocno podzieliło widzów, gdzie większość raczej była rozczarowania intrygą kryminalną i jej rozwiązaniem. Dla mnie jednak to bardzo mocny thriller psychologiczny, który może nie odkrywa niczego nowego (każda rodzina ma swoje tajemnice, które prędzej czy później powrócą ze zdwojoną siłą), jednak to w zbyt angażujący sposób, żeby to zignorować. Kolejna mocna produkcja w katalogu HBO.

8/10

Radosław Ostrowski

Gra fortuny

Ostatnimi czasy filmy Guya Ritchie ograniczają jego wizualny styl, czyli bardzo teledyskowy montaż, łamanie chronologii oraz zabawę formą. Ostatnie dzieło „Jeden gniewny człowiek” zaskoczył o wiele poważniejszym tonem, mroczniejszym klimatem oraz bardzo krwistym finałem. Raczej wielu podejrzewało, że to będzie jednorazowy skok i Ritchie zacznie robić swoje. Ale „Gra fortuny” niejako kontynuuje tą drogę, tym razem idąc w stronę kina szpiegowskiego.

gra fortuny1

Bohaterem jest ekscentryczny agent tajnych służb Orson Fortune (Jason Statham), który obecnie przebywa na zasłużonym urlopie. Ściągnięty przez swojego szefa Nathana (Cary Elwes) ma bardzo trudne zadanie: odzyskać skradzioną rzecz z laboratorium na terenie Ukrainy. Nie wiadomo co to jest (roboczo nazwane Rączką), kto chce kupić i co może zrobić. Orson, Nathan i jego ekipa (strzelec JJ oraz amerykańska hakerka Susan) próbują dotrzeć do celu. Wiele wskazuje, że w sprawę może być zamieszany miliarder oraz handlarz bronią Greg Simmonds (Hugh Grant). Żeby zinfiltrować jego otoczenie Fortune decyduje się zwerbować gwiazdę kina akcji, Danny’ego Francesca (Josh Hartnett) – ulubionego aktora antagonisty.

gra fortuny2

W gruncie rzeczy nowe dzieło brzmi jak prosta sensacyjno-szpiegowska opowieść. Ale takie rzeczy byłyby za proste. Mamy tutaj ekipę doświadczonych agentów plus absolutnie nową w grupie agentką plus zwerbowanego aktora. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę okazuje się, że działa jeszcze jedna komórka wywiadowcza. I wydaje się, że chce tego samego. Ale dla kogo pracuje ten drugi zespół? Niezależni agenci? Inna ekipa rządowa? Reżyser komplikuje cała historię, lecz nie na tyle, żeby nie dało się tego śledzić. Chętnie korzysta z montażu równoległego, pewnie buduje sceny akcji (pościg za consigliere Simmondsa czy kulminacyjna rozwałka), przeskakując w różne lokacje i dodając odrobinę szorstkiego humoru.

gra fortuny3

W tym wszystkim bardzo dobrze odnajdują się aktorzy. Jason Statham robi tu w zasadzie to, co zazwyczaj – mówi niewiele, używając głównie twardych pięści, dużych pukawek oraz ostrych one-linerów. Cary Elwes na drugim planie jako szef ekipy sprawdza się dobrze, choć robi tu troszkę za tło. Jeśli ktoś tutaj naprawdę błyszczy to świetnie bawiący się Hugh Grant jako główny zły. Sprawia wrażenie wyluzowanego, dowcipnego i podekscytowany jako dziecko, ale jest w nim coś niepokojącego. Całości dopełniają także zaskakująca Aubrey Plaza (hakerka Sarah Field) oraz przeuroczy Josh Hartnett (Danny Francesco), dopinając reszty.

To nie jest Guy Ritchie z gangsterskich opowieści, jednak nadal pozostaje bezpretensjonalną i dostarczającą masę przyjemności rozrywką. Ktoś powie, że Brytyjczyka stać na wiele więcej, ale nie schodzi poniżej swojego poziomu. A to potrafi niewielu reżyserów.

7/10

Radosław Ostrowski

Giń, 2020!

Jaki był rok 2020, chyba pamiętamy. Ale Netflix pod koniec tego roku postanowił przypomnieć nam zdarzenia z tego roku. I to w formie dokumentu, takiego lipnego. Gdzie mamy wybrane ważne wydarzenia w pigułce, pokazane z perspektywy grupy ludzi: historyka, dziennikarza, naukowca, millenialsa, psycholożki, szefa korporacji oraz szarych ludzi. Wszystko to jest także polane komentarzem napisanym przez Charliego Brookera.

Taki jest plan i zamysł, a jaki jest efekt? Sam film „Giń, 2020!” jest zaskakująco krótki, bo trwa nieco ponad godzinę. Większość czasu widzimy wydarzenia z perspektywy Ameryki i to z wiadomego powodu – wyborów prezydenckich między Trumpem (drugim w USA prezydentem o innym kolorze skóry niż białym) a Bidenem (weteranem wojny secesyjnej i najstarszym kandydatem na prezydenta). Ale na krótko pobędziemy w Australii podczas pożarów, w chińskim Wuhan oraz w Wielkiej Brytanii. Bo Brexit, a pandemia bardzo mocno też się przewija. Wszystko tutaj pełne ciętych, ironicznych komentarzy oraz złośliwości. Humor jednak nie przesłania kilku mocnych wydarzeń (zabójstwo George’a Floyda), potraktowanych delikatnie i z powagą. Przy okazji twórcy pokazują mentalność ludzi, choć jest to mocno przerysowane. Najbardziej to widać w przypadku królowej Elżbiety II (opowieść o jej ulubionym serialu czy scena malowania portretu na banknot) oraz dwójki kobieta. Pierwsza jest samotną idiotką, druga zaś zbyt dużo czasu spędza on-line, wchłaniając wszelkie możliwe bzdury.

Najwięcej czasu jednak spędzamy z historykiem Tennysonem Fossem oraz dziennikarzem Dashem Brackettem. Pierwszego gra lekko ucharakteryzowany, ale cudowny Hugh Grant, drugiego rzutki i pełen błyskotliwych porównań Samuel L. Jackson. Obaj panowie są najmocniejszym punktem tego filmu, mieszając inteligencję z humorem. Cichym bohaterem jest komentujący całość Laurence Fishburne, którego głosu na początku nie rozpoznałem i daje największego ognia. Ale reszta obsady też błyszczy, nawet pojawiając się bardzo rzadko jak Tracey Ullman (Elżbieta II) czy Lisa Kudrow jako doradca Trumpa, zaprzeczająca wszystkiego i wszystkim.

Takiego podsumowania roku z przymrużeniem oka potrzebowaliśmy, choć chyba nie byliśmy tego świadomi. „Giń, 2020!” jest ironicznie smakowity, z wyrazistymi postaciami oraz pewną nadzieją na końcu. Szkoda tylko, że jest to troszkę amerykanocentryczne spojrzenie na świat.

7/10

Radosław Ostrowski

Paddington 2

Pierwsze spotkanie z misiem Paddingtonem było sporym zaskoczeniem. Inspirowany serią książek Michaela Bonda zarobił na tyle dużo i odebrany był tak ciepło, że musiała powstać kontynuacja. Tym razem reżyser Paul King przeszedł samego siebie i zrobił najlepszy film w swojej karierze.

paddington2-1

Nasz miś został pełnoprawnym członkiem rodziny Brownów. Stara się być po prostu dobrym misiem, nie robiącym żadnych złych rzeczy. Jedyne, o czym teraz myśli, to o odpowiednim prezencie na urodziny swojej cioci Lucy. Antykwariusz, pan Gruber pomaga wybrać i znajduje składaną książeczkę opisującą Londyn. Ale ponieważ jest bardzo droga, miś decyduje się znaleźć pracę, by mieć za co ją kupić. Niestety, sprawy bardzo mocno się komplikują, bo książka zostaje skradziona. A za kradzież zostaje oskarżony… Paddington i skazany. Rodzina jednak próbuje ustalić kto wrobił naszego bohatera, a podejrzanym staje się pewien podstarzały aktor.

paddington2-2

Reżyser tutaj postanowił zaszaleć i opowiada o wiele bardziej skomplikowaną intrygę niż w poprzedniej części. Powoli zaczynamy odkrywać kolejne elementy układanki, a stawka jest o wiele wyższa. Nadal humor w sporej części oparty jest na slapsticku i ciągle to śmieszy, bez popadania w wulgarność czy archaiczność. Ciągle to bardzo ciepłe, familijne kino w dobrym stylu. Ale najbardziej zadziwia tutaj praca kamery i kąty, z jakich filmowana jest historia. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to mógłby być film… Wesa Andersona, tylko bez pastelowych kolorów. Co najbardziej widać w scenach, kiedy nasz miś trafia do pierdla, zaś w skutek jego pomyłki, ich ciuchy są… różowe. Cały czas akcja jest popychana do przodu, odkrywając kolejne elementy układanki. Historia potrafi trzymać w napięciu, choć wiemy, kto za tym wszystkim stoi. Ale nie wiemy dlaczego. Jednak dzięki niemu widzimy piękne krajobrazy oraz zabytki miasta. Miasta pełnego kulturowego tygla, gdzie najbardziej niesympatycznym okazuje się rdzenny Anglik o aparycji Petera Capaldiego.

paddington2-4

Sam bohater jest tak sympatyczny, że każde miejsce nabiera kolorów i przynosi szczęście. Nawet więzienie, co jest ogromną niespodzianką. Reżyser akcję też potrafi poprowadzić brawurowo, co pokazuje podczas sceny włamania i pościgu, gdzie miś jedzie na… psie niczym na koniu. Nie wspominam o finałowej konfrontacji w pociągu z pogonią na dachu niczym w „Mission: Impossible”, co podkręca tempo oraz adrenalinę. Nawet ucieczka z więzienia wygląda imponująco (w większości kręcona w jednym ujęciu) i trzyma wręcz za gardło. A i nie brakuje momentów wzruszających, zaś stworzony komputerowo miś wygląda cudnie.

paddington2-3

Niektórzy pewnie będą narzekać, że to jest naiwne, zaś morał o tym, iż warto być dobrym, bo ono wraca wydaje się naiwne. Jednak jest to tak przekonująco „sprzedawane”, że nie da się w to nie uwierzyć. Przy okazji reżyser troszkę skomentuje swój stosunek do Brexitu (w końcu nasz bohater to imigrant z Peru) oraz serwuje uniwersalne prawdy. A finał… przekonajcie się sami. I nadal to świetnie zagrane kino. Wracają starzy znajomi (m.in. Hugh Bonneville, Sally Hawkins czy użyczający głosu misiowi Ben Whishaw), ale film kradnie dwójka nowych postaci. Absolutnie rozbrajający jest Hugh Grant w roli antagonisty. Niby czarujący aktor, lecz tak naprawdę egotyczny narcyz pragnący poklasku i splendoru, jednocześnie zmieniający wygląd niczym kameleon. Drugim jest Brendan Gleeson jako szef więziennej kuchni Golonka z twardymi pięściami, lecz dobrym sercem i dodaje pewnej lekkości. Obaj panowie jeszcze bardziej podnoszą poziom całości.

Jak tak dalej pójdzie, to trzecia część będzie arcydziełem w swoim gatunku. Bo drugi „Paddington” przebija oryginał wielokrotnie, a reżyser nie musi się martwić, że nikogo nie będzie obchodził los najbardziej kulturalnego misia. Szalona jazda bez trzymanki, potrafiąca rozbawić i nawet złapać za serce. Można się rozsmakować niczym w marmoladzie.

8/10

Radosław Ostrowski

Dżentelmeni

Mickey Pearson to jest prawdziwy dżentelman z krwi i kości, choć pochodzi z USA. Jednak to w Wielkiej Brytanii działa jako biznesmen, wspierający różne fundacje oraz działalność charytatywną. Prawdziwym bogactwem naszego Jankesa jest Królowa Marysieńka, którą sprzedaje w ilościach hurtowych. Ale problem w tym, że Mickey już chciałby się wycofać i sprzedać swój złoty interes. Kiedy znalazł się kupiec i oferta wydała się być zaklepana, nagle wszystko zaczęło się sypać. Ktoś się włamał do jednej z plantacji, pojawia się kolejny chętny do kupna, a jakby tego było mało, okazję w tym widzi pewien dziennikarz zajmujący się odnajdywaniem brudów.

dżentelmeni1

Guy Ritchie po flircie z Hollywoodem (głównie przynoszącym komercyjne rozczarowanie) postanowił wrócić na stare śmieci. W tym przypadku oznacza to londyński półświatek, gdzie nie brakuje wyrazistych bohaterów. Niby są to dżentelmeni i potrafią się elegancko wysłowić, a nawet zapraszani są na imprezy organizowane przez wyższe sfery. Ale kiedy mowa o interesach, to wszystkie chwyty są dozwolone, a zobowiązania przestają mieć znaczenie. Wszyscy zachowują się jak rekiny na zapach krwi. Przewodnikiem po tym bezwzględnym świecie jest niejaki Fletcher – dziennikarz śledczy, który zostaje zatrudniony przez wydawcę tabloidu do śledzenia oraz znalezienia brudów na Pearsona. Pismak jest też wielkim pasjonata kina i całą opowieść ubrał w formę scenariusza. Dlatego wiele rzeczy zostaje podkoloryzowanych, by zdynamizować akcję, a to pozwala reżyserowi na robienie najlepszych rzeczy: zabawę formą, chronologią oraz wodzeniu za nos.

dżentelmeni2

Ritchie serwuje całość dialogami bardzo w jego stylu i niepozbawionym bardzo smolistego poczucia humoru. Obrywa się tu wszystkim: mniejszością etnicznym („Chińczycy aktualizują się szybciej niż jebane iPhony”), raperom, próżniaczej arystokracji, młodzieży czy dziennikarzom, próbującym wejść do high-life’u. Każdy z nich jest przekonany o swoim sprycie, chce wykorzystać okazję na wzbogaceniu się i myśli, że jest nietykalny. Ale wielu się pomyli w tym temacie. Może i reżyser nie szaleje tak bardzo jak w „Królu Arturze”, ale i tak ma kilka szalonych pomysłów jak napad na plantację marihuany w formie… hip-hopowego teledysku czy użycia piosenek (grane na żywych instrumentach „Shimmy Shimmy Ya”). A finał był dla mnie bardzo satysfakcjonujący.

dżentelmeni3

Jedyne do czego mógłbym się przyczepić, ale to już tak na siłę, to dość wolne tempo oraz (celowo) chaotyczny początek. Z czasem to wszystko zaczyna łapać swój rytm, a nadmiar postaci tylko na początku wywołuje dezorientację. I dla mnie troszkę narracja oraz kilka scen przypominały mi troszkę zapomniany klasyk brytyjskiego kina gangsterskiego, czyli „Długi Wielki Piątek”. Od razu ostrzegam: nie jest to plagiat.

dżentelmeni4

A aktorsko to jest prawdziwa znakomitość jaką można się po Ritchiem spodziewać. Do wielkiej formy wraca Matthew McConaughey jako Mickey Pearson. Niby spokojny, opanowany pan w średnim wieku z umysłem szachisty. Ale kiedy ktoś mu nadepnie na odcisk, budzi się w nim bestia i nie boi się brudzić rąk. To z jakim spokojem oraz elegancją zapodaje dialogi czyni tą postać elektryzująca. Równie wyborny jest Charlie Hunnam jako prawa ręka mafioza, Raymond. Jemu to Fletcher opowiada swoją historię, zaś aktor tworzy swoją najlepszą kreację w swojej karierze. Bardzo ostry, bezwzględny, choć też opanowany gangster z głęboką wiarą oraz wstrętem do narkomanów. Ale tak naprawdę film kradną dwie rewelacyjne kreacje. Po pierwsze, Colin Farrell w drobnej rólce Trenera, potwierdzający swój wielki talent komediowy (scena w restauracji). Po drugie, Hugh Grant jako Fletcher, który jest wypadkową śliskiego cwaniaka, elokwentnego detektywa i pasjonującego gawędziarza. Ten facet ostatnimi laty pokazuje, że ma o wiele szerszy wachlarz umiejętności niż nam się to wydawało.

Jeśli ktoś się obawiał, że Guy Ritchie ostatnio miał stępione pazurki i nie mógł w pełni zaprezentować swoich umiejętności, „Gentlemeni” rozwieją je od pierwszych minut. Gangsterski klimat okraszony brytyjskim poczuciem humoru, galerią wyrazistych postaci oraz pomysłowo poprowadzoną intrygą. Wielki powrót na stare śmieci. Pytanie tylko na jak długo?

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

To właśnie miłość

Jaki jest Richard Curtis, każdy wie. Ten ceniony scenarzysta z Wysp Brytyjskich stał się znany dzięki stworzeniu postaci Jasia Fasoli oraz w pisaniu komedii romantycznych okraszonych takim słodko-gorzkim spojrzeniem na relacje międzyludzkie. Zawsze zachowując balans między humorem (nawet miejscami wulgarnym – tylko słownie) a dramatem, co pokazał m.in. w „Czterech weselach i pogrzebie”, „Notting Hill” czy „Dzienniku Bridget Jones”. W końcu zdecydował, że poza pisaniem skryptów będzie też je reżyserował i tak powstało zrealizowane w 2003 roku „To właśnie miłość”.

to wlasnie milosc1

Debiut reżyserski Curtisa to taka mozaika, gdzie nie skupiamy się na jednym wątku opartym na klasycznym szablonie on/ona poznaje ją/jego, zakochują się i muszą pokonać pewne przeszkody. Tutaj tych wątków jest aż dziesięć i pokazują bardzo różne oblicza miłości. Nie tylko między kobietą a mężczyzną, ale też braterską, rodzeństwa czy rodzica wobec dziecka. Bo miłość jest w stanie dotknąć każdego, bez względu na pozycję społeczną, wiek czy miejsce pracy. Kogóż w tej galerii nie mamy: nowo wybranego premiera, porzuconego pisarza, małżeństwo w średnik wieku, gdzie mężem zainteresowana jest pracownica firmy, nieśmiała kobieta podkochująca się w koledze, Anglik wyruszający do USA wyrwać laski czy para pracująca przy… filmie porno.

to wlasnie milosc2

Czuć tutaj styl scenarzysty, gdzie nawet najbardziej dramatyczny moment zostaje przekłuty jakąś zabawną kwestią (scena pogrzebu czy moment, gdy kartki z powieści wpadają do jeziora). Najbardziej zaskakujący był fakt, że pojawia się wiele scen z żartami mocno po bandzie (cały wątek Billy’ego Macka), ale bez przekraczania granicy dobrego smaku. Nie wszystkie wątki są tak samo angażujące i zdarza się parę słabszych (para z pornosa czy nasz napalony Colin) głównie ze względu na dość mało czasu. Sama narracja jest skokowa i toczy się w ciągu pięciu tygodni, przez co przenosimy się z wątku na wątek. Na początku może to wywoływać dezorientację, jednak nie trwa ona zbyt długo. I jest tu kilka niezapomnianych momentów jak wyznanie za pomocą plansz, oświadczyny Jamiego przy niemal całej społeczności, cały wątek między ojczymem a pasierbem i próby pomocy w rozwiązaniu problemów sercowych tego drugiego czy dość zgrabny taniec pana premiera. Wszystko z odpowiednio dobraną muzyką oraz bardzo czarującym klimatem.

to wlasnie milosc3

A obsada jest bardzo imponująca i tak brytyjska, że już chyba bardziej się dało. Skoro jest to kom-rom z UK, to obowiązkowo musi się pojawić uroczy jak zwykle Hugh Grant i bardzo melancholijny Colin Firth czy odpowiednio sarkastyczna Emma Thompson. Z wysokiej półki jest równie świetny Alan Rickman (szef Harry), bardzo delikatna Laura Linney (nieśmiała Sarah) czy dość zaskakujący Liam Neeson (mocno wrażliwy Daniel). Ale film dla siebie kradnie absolutnie błyszczący Bill Nighy w roli podstarzałego rockmana Billy’ego Macka. Odpowiednio złośliwy, bezpośredni, szczery, magnetyzuje samą obecnością, a jego przeróbka „Love Is All Around” to petarda i nowy świąteczny hit. Na drugim planie zaś mamy aktorów, którzy dopiero zaczynali swoją drogę artystyczną (m.in. Keira Knightley, Chiwetel Ejiofor, Andrew Lincoln czy Martin Freeman) i prezentują bardzo solidny poziom.

to wlasnie milosc4

Nie dziwię się, że debiut reżyserski Curtisa stał się świątecznym klasykiem oraz inspiracją m.in. dla twórców „Listów do M.”. To bardzo sprawnie zrealizowane, odpowiednio dowcipne i wzruszające kino, choć nie pozbawione drobnych potknięć i paru zbędnych wątków.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Skandal w angielskim stylu

Skandal i władza to połączenie, które zawsze przyciągało ludzi niczym sępy żer. Nie inaczej się działo się w 1979 roku, gdy doszło do procesu. Oskarżonym był były szef Partii Liberalnej, Jeremy Thorpe, a oskarżycielem był mało znany Norman Scott – homoseksualista, z którym polityk miał romans. Thorpe’a oskarżono o spisek i podżeganie do zabójstwa. Jak do tego doszło? O tym postanowił dla BBC opowiedzieć Stephen Frears. A wszystko zaczęło się w 1962, gdy Thorpe powoli zaczynał rozkręcać swoją karierę w partii i swojemu przyjacielowi, postanowił opowiedzieć o początkach związku. Zapalnikiem był bardzo szczegółowy list do matki Thorpe’a.

very_english_scandal1

Reżyser w krótkiej formie – bo mamy tylko trzy odcinki po niecałej godzinie – rekonstruuje przebieg wydarzeń, pokazując wszystko z obydwu perspektyw – Thorpe’a oraz Scotta: od pierwszego spotkania przez odrzucenie, oskarżeń na policję (to były czasy, gdy pederastia były nielegalna) aż do próby morderstwa. I obydwaj bohaterowie muszą się zderzyć z reperkusjami wydarzeń, jakie następowały – ukrywanie swojej orientacji (poza wąskim gronem przyjaciół), osobiste dramaty aż do konfrontacji w sądzie. Frears wiernie odtwarza przebieg wydarzeń, zaś obaj bohaterowie sprawiają wrażenie dość antypatycznych, bo pierwszy jest politykiem (a jak wiadomo politycy to kłamcy, oszuści i ludzie jakim ufać nie należy w żaden sposób), drugi jest mitomanem, nieudolnym szantażystą oraz nie radzącym sobie z emocjami gościem. I ja mam takie prowokacyjne pytanie: komu wierzycie?

very_english_scandal2

Czas bohaterów jest rozdzielony po równo, a mimo obecności wielu postaci, nie miałem poczucia dezorientacji, chaosu czy gubienia się w poszczególnych wydarzeniach. Skutecznie wykorzystywany montaż równoległy, pokazuje bardzo silną więź tych postaci oraz jak wiele ich ze sobą łączy (utrata partnerów, radzenie z tożsamością seksualną), zaś napięcie powoli jest podkręcano z sekundy na sekundę jak w scenach próby zabójstwa czy finałowym procesie, który okazał się jedna, wielką kpiną (sami zobaczycie dlaczego).

very_english_scandal3

Wrażenie robi też scenografia, odpowiednio dobrana muzyka, kostiumy, pojazdy. Czuć, ze to lata 60. oraz 70., chociaż mentalność oraz sposób działania wyższych sfer mają charakter bardziej ponadczasowy. Jednak Frears nie piętnuje żadnej ze stron – przynajmniej wprost – a pokazuje Thorpe’a i Scotta jako ludzi czasem zagubionych, żałosnych, naiwnych, ale gdy wymaga tego sytuacja nawet bezwzględnych. Zaś wiarygodność tych postaci budują rewelacyjne role Hugh Granta oraz Bena Whishawa. Ten pierwszy przeżywa wręcz drugą młodość, coraz bardziej zaskakując swoim rzadko wykorzystywanym warsztatem – od męża i ojca, ukrytego homoseksualisty (krótka scena, gdy obrońcy opowiada o swoich doświadczeniach) aż po bezwzględnego, pewnego siebie polityka z troszkę lisim wyrazem twarzy. Dla niego reputacja jest ważniejsza niż prawda, dążąc do tego celu wręcz po trupach. Whishaw jako Scott jest jego przeciwieństwem – początkowo rozedrgany, nie do końca stabilny, troszkę, jakby to ująć, zniewieściały, zaczyna przechodzić ewolucję, nabiera pewności siebie (oskarżenie na komisariacie czy przesłuchanie w sądzie) i zaczyna akceptować to, kim jest. I to są prawdziwe petardy, spychające wszystkich na dalszy plan, choć reszta obsady też gra bardzo dobrze (jak Alex Jennigs, Michelle Dotrice czy Adrian Scrborough).

very_english_scandal4

Jeśli ktoś się spodziewał kolejnego „House of Cards”, to musi się rozczarować. Ta mieszanka dramatu, kryminału, polityki i kina obyczajowego sprawdza się zaskakująco dobrze, a Frears przypomina, że nadal ma w sobie pazur. Ten skandal jest zaiste w brytyjskim stylu, czyli elegancko pokazany, ale w żaden sposób nie próbuje wybielić czy oczernić.

8/10

Radosław Ostrowski

Boska Florence

Samo imię Florence wywołuje we mnie bardzo przyjemne skojarzenia. Miasto (Florencja), Florence Welsh – wokalistka zespołu Florence + The Machine. I kiedy usłyszałem tytuł „Boska Florence” liczyłem na przyjemny seans. I Stephen Frears mnie nie zawiódł, chociaż zauważyłem inne akcenty.

boska_florence1

Bohaterką filmu jest Florence Foster Jenkins – żyjąca na początku XX wieku kobieta, pragnąca zostać wokalistką operową z najwyższej półki. Wspierana jest przez oddanego męża St. Clare Bayfielda oraz jej impresario podbija scenę amerykańską. Tylko jest jeden problem – ta kobieta jest pozbawiona za grosz talentu wokalnego, o czym nie ma kompletnie pojęcia. Mąż robi wszystko, by podtrzymać ją w nieświadomości. I wtedy pojawia się jej nowy akompaniator – Cosmo McMoon, który ma ambicje być wielkim pianistą. Wokół tego trójkąta obraca się cała historia, skupioną na przygotowaniach do występu Jenkins na Carnegie Hall.

boska_florence2

Frears nie próbuje odkryć fenomenu tej kobiety, która wprawiała w zachwyt cały głuchy świat. Czemu akurat ze wszystkich beztalenci, ona zrobiła taką furorę w Nowym Jorku – są pewne poszlaki. O kształcie papierowego dolara, ale to nie do końca mnie przekonuje. Sama Florence wydaje się postacią mającą rozbawić swoją nieudolnością i fałszem, ale jednocześnie jest tragiczną postacią. Zarażoną syfilisem i marzącą o dziecku, bliższej relacji z mężem i mającej wiarę w swoją siłę głosu. Reżyser skutecznie wygrywa wątek miłości między Florence i St. Clare – miłości, oddania, przywiązania. Brzmi to wiarygodnie, ale bez poczucia sentymentalizmu oraz fałszu. Wszystko to poznajemy za pomocą trzeciej pary oczy, czyli Cosmo wchodzącego w ten dziwaczny układ. Jest śmiesznie, ale nie szyderczo, bez kpiarstwa i z wyczuciem.

boska_florence3

Reżyser pewną ręką prowadzi znakomitych aktorów. Meryl Streep trzyma fason i od jej śpiewu naprawdę bolą uszy, ale wierzę w jej przekonania. I jest bardzo wyrazista. Równie komiczny jest Simon Helberg w roli Cosmo. Tłumiący śmiech i porażony tym, co się ma zdarzyć rozbraja swoją bezradnością, przechodzącą w oddanie. Jednak tak naprawdę cały ten film robi wielki (nie boję się użyć tego słowa), wielki Hugh Grant. Jego St. Clare to postać równie tragiczna jak Florence – niespełniony aktor, który jest w pełni oddany swojej żonie, wspierając jej karierę. Owszem, nadal jest czarujący, ale i rozczarowany. Lojalny, ale szukający innej kobiety (seks z Florence nie wchodzi w grę). Zmęczony, jednak pełny energii (taniec na imprezie u kochanki jest nieprawdopodobny). Stonowany i w cieniu, ale wyrazisty. Te paradoksy czynią najciekawszą postać filmu i może (przynajmniej chciałbym tego) przynieść nominację do Oscara.

Frears nie schodzi poniżej swojego wysokiego pułapu i mimo niespełnienia wszystkich obietnic, to „Boską Florence” ogląda się z wielką przyjemnością. Jest świetnie zagrana, potrafi prawie razy zaskoczyć i utrzymać w napięciu (stres przed występem w Carnegie Hall). O samej Florence dowiadujemy się tyle ile trzeba, ale zawsze można poszperać głębiej, prawda?

7/10

Radosław Ostrowski