Road House

Są takie filmy, którym remake jest tak potrzebny jak łysemu grzebień. Bo raczej nie da się przebić pewnego poziomu i pułapu, do którego sięgnął poprzednik. Albo są dziełami swoich czasów, które nie są możliwe do odtworzenia. Czy te obawy sprawdziły się w przypadku nowego „Wykidajły”, eeee, „Road House”?

Tym razem naszym herosem jest Elwood Dalton (Jake Gyllenhaal) – gość niepozorny i opanowany, który dorabia sobie w nielegalnych walkach. Jednak chyba nie idzie mu za dobrze, bo mieszka w samochodzie. Wtedy zgłasza się do niego Frankie (Jessica Williams) – właścicielka przydrożnego baru w miasteczku na Florydzie. Potrzebny bramkarz do opanowania bałaganu oraz rozrabiaków. Po awarii samochodu, decyduje się wyruszyć. Resztę znacie z oryginału, choć jest lekko zmodyfikowane. Czyli staje na odcisk lokalnego biznesmena (Billy Magnussen), który chce przejąć lokal dla własnego interesu.

Tym razem nową wersję „Road House” nakręcił Doug Liman, czyli specjalista od kina akcji („Tożsamość Bourne’a”, „Na skraju jutra”) i w teorii wydawał się odpowiednią osobą do tego zadania. Remake sprawia wrażenie filmu nie aż tak szalonego i przerysowanego jak poprzednik, zaś zmiana realiów (słoneczna Floryda) na pewno pomogła. Jest bardziej poważnie, pojawiają się krótkie retrospekcje z mrocznej przeszłości Daltona (bo protagonista bez mrocznej przeszłości jest nudny) – gdy jeszcze był zawodnikiem mieszanych sztuk walki. Nie oznacza to, że humor wyparował całkowicie – jest parę one-linerów i ciętych tekstów. Sama akcja jest o wiele bardziej dynamiczna, ze sporą ilością zbliżeń oraz szybkiej pracy kamery. Pierwsza bójka z plaskaczem czy finałowa konfrontacja ze zmianami perspektyw potrafią dać sporo frajdy.

Problem jednak w tym, że ta historia traci swój impet. Motocykliści, jedzący krokodyl, jachty, skorumpowany szeryf. O dziwo w pierwszej połowie jest zadziwiająco więcej muzyki niż się spodziewałem. Dialogi są niezłe, ładnie to wygląda, a w tle gra głównie gitarowa muzyka. Niemniej samo zakończenie lekko rozczarowuje, efekciarska akcja nie ekscytuje i jest przegięta (nawet mamy eksplozję i wjazd do baru… motorówką).

I wtedy w połowie filmu pojawia się Conor McGregor jako silnoręki Knox, który ma rozwiązać sprawę. Facet w zasadzie gra samego siebie, ze swoim irlandzkim akcentem, robiąc kompletną rozpierduchę. Dosłownie i w przenośni, bo grać on kompletnie nie umie, ale jak ma się naparzać, to się naparza. A jak sobie radzi z główną rolą Gyllenhaal? Jest cholernie dobry, ma sporo charyzmy i wiele razy prezentują swoją seksowną klatę, by panie miały na czym zawiesić oko. Absolutnie dobry casting. Reszta postaci w sumie jest (najbardziej wybija się B.K. Cannon jako córka właściciela księgarni oraz przerysowany Magnussen jako rzekomy czarny charakter), wypadając poprawnie.

Czy potrzebny był ten remake? W zasadzie nie, bo nie ma ani tego szaleństwa, brawury oraz potężnej dawki przerysowania. Niemniej potrafi dostarczyć odrobiny frajdy z seansu, głównie dzięki niezawodzącemu Gyllenhaalowi i pięknemu otoczeniu.

6/10

Radosław Ostrowski

Przymierze

UWAGA!!!
Tekst zawiera pewne spojlery, więc jeśli nie widziałeś/aś filmu, czytasz na własne ryzyko.

Są tacy reżyserzy, po których nazwisku wiadomo czego mniej więcej się można spodziewać. W przypadku Guya Ritchie można być pewnych kilku rzeczy: gangsterskie kino z teledyskowym montażem, na jakim się wzorował Edgar Wright, Jason Statham na pierwszym planie oraz błyskotliwe, szybkie dialogi. Ostatnimi czasy jednak reżyser zaczął wyrywać się ze swojego stylu, co pokazał w poważnym kryminale „Jeden gniewny człowiek” czy szpiegowskiej „Grze fortuny”. Ale tym razem Brytyjczyk skręcił w najmniej oczywistym kierunku – dramatem wojennym.

przymierze1

„Przymierze” zabiera nas do Afganistanu roku 2018, gdzie jeszcze stacjonowali Amerykanie. Naszym bohaterem jest chorąży John Kinley (Jake Gyllenhaal) – dowódca oddziału szukającego składów ładunków wybuchowych. Podczas jednej z akcji ginie jeden z żołnierzy oraz tłumacz, co wprowadza do zmiany składu. Do grupy dołączy nowy tłumacz, niejaki Ahmed Abdullah (Dar Salim). Mężczyzna okazuje się być cennym nabytkiem, który – dzięki wrodzonej intuicji – udaje się uratować oddział przed śmiercią. Choć robi to troszkę nie podporządkowując się swojemu dowódcy, ale powoli zaczyna budzić respekt. Jeszcze bardziej podtrzymuje tą więź akcja wysadzenia jednego z obiektów. Na nieszczęście, ginie niemal cały oddział, oprócz Kinleya i Ahmeda, których ścigają wrogowie.

przymierze2

Więcej wam nie zdradzę, ale „Przymierze” to zupełnie inny Ritchie. Nie bawiący się montażem, repetycjami dialogów czy humorem. To zaskakująco poważny, choć dość skromny w skali film, pokazujący Afganistan z zupełnie innej perspektywy. Dla amerykańskich to obcy teren, dlatego korzystają z pomocy informatorów, współpracowników czy – jak w tym przypadku – tłumaczy. Taka kolaboracja przez talibów jest uważana za zdradę, a kara może być tylko jedna: śmierć kolaboranta oraz całej rodziny.

przymierze3

Dlatego tak duży nacisk jest stawiany na budowaną więź dwójki obcych ludzi: pewnego siebie i twardego Kinleya oraz wycofanego, spokojnego Ahmeda. Wszystko bez używania (przez większość czasu) dużych słów, lecz gestów oraz reakcji. Najmocniej widać to w momentach ucieczki dwójki bohaterów przed ścigającymi ich talibami. Panowie mogliby się rozdzielić czy pójść na łatwiznę, zostawiając drugiego na pewną śmierć. Tylko czy łatwiejszy wybór jest tym słusznym? Dlatego Ahmed ratuje rannego Kinleya, by odesłać go do bazy. I dlatego Kinley po powrocie do kraju decyduje się ratować Ahmeda oraz jego rodzinę, która stała się wrogiem publicznym numer jeden. Choć można zarzucić reżyserowi poruszanie politycznego i niewygodnego tematu, Ritchie nie robi agitki ani manifestu.

przymierze4

Nie brakuje tu scen akcji czy strzelanin, ale zrobione są naprawdę przyzwoicie. Niemniej, jak już mam się czepiać, widać tu ograniczenia budżetowe. Czasem efekty specjalne są niespecjalne (głównie tzw. błysk wylotowy, czyli to widoczne po odstrzeleniu kuli, także niektóre wybuchy), przestrzeń jest dość mała, ale krajobrazy są cudne. Jest parę ciekawych ujęć (m. in. z góry), a w tle gra niepokojąca muzyka. To wszystko by jednak nie zaangażowało emocjonalnie, gdyby nie rewelacyjne główne role, czyli Jake Gyllenhaal i Dar Salim. Pierwszy sprawdza się jako pewny siebie dowódca, z czasem walczący o przetrwanie, przechodzący załamanie nerwowe z powodu wyrzutów sumienia aż do wycofanego, milczącego wojownika. Z kolei Salim jest wycofany, małomówny, pełen agresji, ale jednocześnie bardzo empatyczny. Ta dynamika zrobiła dla mnie o wiele większe wrażenie niż wszystkie sceny akcji razem wzięte.

„Przymierze” jest kolejnym nieoczywistym, zaskakującym filmem w dorobku Guya Ritchie. Nie jest napakowanym akcyjniakiem z łopoczącą amerykańską flagą w tle, tonami patosu oraz czarno-białej wizji świata. To dramat o szorstkiej męskiej przyjaźni hartowanej w bojach i długach do spłacenia, która jest w stanie zaangażować emocjonalnie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bracia Sisters

Westerny coraz bardziej wracają do łask – zarówno w formie niskobudżetowych dzieł na VOD, jak też przy większym budżecie. Nie mówiąc o zdobywaniu prestiżowych nagród filmowych. Taki jest też przykład „Braci Sisters” według powieści Patricka De Witta. Ale osoby tworzące ten tytuł stanowią mocno pokręconą mieszankę. Po kolei.

Tytułowi bracia, starszy Eli (John C. Reilly) i młodszy Charlie (Joaquin Phoenix) to rewolwerowcy, od długiego czasu będący na służbie Komandora (Rutger Hauer). Eli jest bardziej melancholijny i empatyczny, zaś Charlie jest narwanym dzikusem, co lubi strzelać, chlać oraz bzykać. Teraz dostają kolejną robotę od szefa – schwytać oraz zabić niejakiego Hermanna Wrena (Riz Ahmed). Mężczyznę obserwuje detektyw Pinkertona, John Morris (Jake Gyllenhaal), zostawiając informację naszym braciom. Wszystko z powodu stworzonej przez ściganego receptury, która pomaga w odnajdywaniu złota.

bracia sisters1

Powieść czytałem lata temu i klimatem przypominało to kino braci Coen, które bawiło się gatunkiem. Było mroczne i brutalne, a jednocześnie groteskowe i pełne czarnego humoru. Tym bardziej zaskoczył mnie fakt, że za filmową adaptację powieści De Witta odpowiadał… Jacques Audiard. Francuz znany z takich filmów jak „Prorok” czy „Rust and Bone” był nieoczywistym wyborem. Zwłaszcza, że jest to jego pierwsza anglojęzyczna produkcja, zaś sama historia jest mocno pokręcona. Wszystko tu zbudowane na kontraście: jest poważna, ale przyprawiona czarnym humorem; mroczna, lecz z pięknymi krajobrazami; niby Dziki Zachód, ale powoli wchodzi cywilizacja (scena, gdy bohaterowie nocują w hotelu).

bracia sisters2

Ta pokręcona zbitka i pomieszanie z poplątaniem nawet typowe elementy kowbojskiej opowieści ogrywa inaczej. Już pierwsza strzelanina pokazana jest po ciemku oraz z daleka, przez co początkowo czuć dezorientację. Sama akcja toczy się powolnym tempem, pełna interesujących dialogów i wyrazistych postaci. Niemniej muszę przyznać, że czasem dłuży się to wszystko, zaś parę detali pozostało dla mnie niejasnych (dlaczego Eli nocą wyjmuje, składa i chowa czerwony szal; jest jedna surrealistyczna scena snu z rozmazanymi postaciami w mroku; plany utopijnego społeczeństwa Wrena). A jednocześnie jest to historia nieprzewidywalna, z paroma twistami i zaskoczeniami jak planowana finałowa konfrontacja, która idzie kompletnie inaczej czy powoli budowana relacja między Wrennem a Morrisem. Więcej wam nie zdradzę, bo to trzeba sprawdzić na własne oczy.

bracia sisters3

To, co zdecydowanie zachwyca to piękne zdjęcia jak na western przystało. Co jest zaskakujące, bo film był kręcony w… Rumunii i widać, że to nie był tani film. Trafiamy do miast (San Francisco) i miasteczek, które nie wyglądają jak jedna ulica na krzyż. Chociaż przez większość czasu przebywamy poza cywilizacją, to jednak wygląda to oszałamiająco. Swoje też robi dość zaskakująca muzyka Alexandre’a Desplata, zupełnie inna niż się należało spodziewać po westernie. Nie jest ani pełnoorkiestrowym dziełem w starym stylu, ani nie jest oparta na gitarowych solówkach.

bracia sisters4

Dla mnie najmocniejszym punktem była relacja między braćmi. Obaj są zawodowcami w swojej pracy, jednak mają różne osobowości. Jeszcze bardziej zaskoczył mnie casting, bo sparowanie Joaquina Phoenixa i Johna C. Reilly wydawało się najmniej oczywistym układem. A jednak to zadziałało. Phoenix ma w sobie szorstkość dzikusa i żądzę zabijania, ale Reilly zaskakuje swoją subtelnością oraz wrażliwą stroną. Obaj cechują się sporą inteligencją, czasem czepiają się pojedynczych słówek, jednak więź między nimi jest namacalna. Równie nieoczywisty jest bardzo wycofany Jake Gyllenhaal w roli detektywa, który przez spotkanie z Wrenem zaczyna przewartościowywać swoje życie. Czyżby zaczął wierzyć w wizję idealnego społeczeństwa, a może zobaczył w tym szansę na życiową zmianę? Z kolei Ahmed potwierdza, że jest bardzo interesującym aktorem, tworząc postać jakby z innych czasów – naukowca, chcącego żyć z dala od cywilizacji i szukającego miejsca, gdzie nie obowiązuje brutalne prawo silniejszego.

„Bracia Sisters” są bardzo nietypowym, nieszablonowym westernem, czego można spodziewać się po filmie od Europejczyka. To jest jednocześnie wada i zaleta, bo tak specyficzna hybryda antywesternu nie trafi do każdego. Ja miałem problem z tempem oraz „dziwnością” tego świata, nie wszystko mi się tu kleiło. Jednak jest to na tyle fascynujące doświadczenie, że warto dać szansę.

7/10

Radosław Ostrowski

Winni

Na pytanie o sens remake’ów odpowiedź najczęściej sprowadza się do jednego: kasa, misiu, kasa. Bo Amerykanie chciwi są (najczęściej) i uważają, że wszystkie pieniądze świata powinny spływać do nich. Jeśli nie spływają, to biorą bardzo popularny film zagraniczny, lekko przepisują scenariusz, biorą bardziej znanego aktora i liczą szmal. Albo w przypadku Netflixa liczą słupki oglądalności. Czy „Winni” zmieniają coś w tej kwestii?

W zasadzie nie. Tak jak w oryginale mamy dyspozytora policji (Jake Gyllenhaal), który trafia niejako za karę i odbywa dyżur. Oprócz tego facet ma problemy rodzinne, jeszcze proces w tle oraz… astmę. Jesteśmy w Los Angeles podczas panoszącego się pożaru, a dyżur powoli zbliża się do końca. Wtedy pojawia się TEN telefon i TO połączenie. Dzwoni kobieta i prosi o pomoc. Z wypowiadanych słów wynika, że została porwana. Ale połączenie zostaje przerwane i mężczyzna wręcz desperacko próbuje wyjaśnić tą sprawę. Chociaż może nie powinien.

Tak jak oryginalni „Winni” akcja dzieje się niemal w jednym pomieszczeniu i więcej skupia się na tym, co słyszymy. To pozwala wyobrażać sobie odbierane informacje w formie obrazu, jaki kreujemy w swojej głowie. Miałem jednak jedno poważne ALE: ja widziałem oryginał, więc przebieg fabuły (w zasadzie niezmienionej) był mi znany i nie było tego elementu niespodzianki, co w duńskim pierwowzorze. Do tego jeszcze reżyser Antoine Fuqua rozciąga całą historię na przestrzeni kilku godzin, gdzie akcja oryginału toczyła się w czasie rzeczywistym. To drugie sprawiało, że atmosfera była o wiele gęstsza i napięcie trzymało za gardło do samego końca. Tutaj czułem to napięcie zbyt rzadko, by mnie potrafiło złapać. Kamera skupia się na twarzy Jake’a, niemal jest przyklejona do twarzy, rzadko pokazując inne elementy otoczenia (poza komputerem).

Ciekawiej się prezentuje kwestia głosów dzwoniących, gdzie nie brakuje znanych aktorów jak Paul Dano, Ethan Hawke czy – najistotniejsi dla całej fabuły – Peter Sarsgaard i Riley Keough. To właśnie obecność tej dwójki sprawiło, że oglądałem tą historię z zaangażowaniem. A tego chyba się spodziewałem najmniej i stoją w kontrze do nadekspresyjnego miejscami Gyllenhaala, który niemal non stop jest wybuchowy, porywczy. Amerykański film to i emocje muszą być po amerykańsku, czyli z dużego C.

Wyjaśnijmy sobie od razu jedną kwestię: to nie jest zły film. „Winni” są kompetentną produkcją, w której czuć rękę doświadczonego filmowca. Problem w tym, że różnic między tym filmem a oryginałem jest zbyt mało, by nazwać tą produkcję czymś więcej niż dopasowaną do nowego środowiska kalką. Jeśli nie widzieliście oryginału, podnieście ocenę w górę.

6/10

Radosław Ostrowski

Ambulans

Mam poważne pytanie: kiedy ostatni raz oglądaliście dobry film Michaela Baya? Że nie ma czegoś takiego? Że skończył się na „Twierdzy”? Na „Kill ‘Em All”? Na „Transformersach”? To chyba sobie dawno oglądaliście Mistrza Eksplozji w akcji. Bo po słabiźnie dla Netflixa w postaci „6 Undergrounds” (tak słaby, że nie chce mi się o nim gadać) teraz zrobił remake skandynawskiego thrillera. Oczywiście w swoim stylu.

ambulans1

Punkt wyjścia jest prosty jak konstrukcja cepa. Bohaterem jest Will (Yahya Abdul-Mateen II) – były wojskowy, który służył krajowi, a teraz jak potrzebuje pomocy, kraj ma go w dupie. Sprawa jest poważna, bo żona ma raka i pomóc może eksperymentalna operacja. Jak eksperymentalna? A co cię to obchodzi? Na tyle eksperymentalna, że ubezpieczenie tego nie pokryje. Więc postanawia poprosić o pomoc swojego adoptowanego brata Danny’ego (Jake Gyllenhaal), by pożyczył hajs. Gdy przybywa na miejsce, brachu szykuje skok na bank i akurat potrzebuje kierowcy. „Wchodzisz czy nie? Ponad 30 baniek do zgarnięcia”. Chcąc nie chcąc, zgadza się na udział. Akcja nie idzie kompletnie po planie (jakim w ogóle planie?), więc bracia porywają… karetkę pogotowia. Z postrzelonym policjantem. Ktoś tu ma wielkiego pecha.

ambulans2

Sama ekspozycja i zbudowanie portretu postaci zajmuje pierwsze 10 minut, a potem Michael Bay robi film w swoim szalonym stylu. Nie spodziewajcie się głębi psychologicznej, inteligentnych dialogów czy jakiejkolwiek sensownej narracji. Logika robi sobie wolne, kamera wariuje jakby ją w ręku trzymał Spider-Man (i jednocześnie wisiał), chaotyczny montaż jeszcze bardziej wywołuje dezorientację (przynajmniej na początku). Ktoś zaraz pewnie powie: to jest przecież Majkel Bej, czego oczekiwałeś? Niby tak, jednak „Ambulans” o wiele bardziej do mnie przemawiał niż większość filmów Baya. Dlaczego? Nie jest to aż tak efekciarskie i przegięte niczym „Bad Boys 2” czy większość „Transformersów”. Jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, względnie trzyma się ziemi.

ambulans3

Nie znaczy to, że Bay przestał być Bayem. Nie ma to co prawda chodzących seks-lalek (zwanych też modelkami), mających być wabikiem dla oka czy wojska Ju Es Ej, ale reszta jest na miejscu: pościgi samochodowe, strzelaniny z kulami odbijającymi się od wszystkiego jakby były małymi fajerwerkami, demolka, fetysz na punkcie spluw i coraz bardziej absurdalne sceny. Plus odrobina sentymentalizmu i nadużywania słowa „brother”. Tempo jest zaskakująco równe, akcja jest czytelna, napięcie odczuwalne (nawet mimo niedorzeczności w stylu przeprowadzamy operację wyciągnięcia kuli przez telefon podczas pościgu) i coraz bardziej podbijamy stawkę. Jak? Policyjne centrum dowodzenia, próbujący odbić swojego partnera zdesperowany glina, agent FBI będący (oczywiście) starym kumplem naszego bohatera i jeszcze dorzućmy meksykański kartel. Bo czemu nie. Jakby jeszcze były czołgi, to można pomyśleć, że mamy do czynienia z adaptacją „Grand Theft Auto”, gdy gracz ma pięć gwiazdek. Co oznacza, że jest non stop ścigany przez pojawiające się znikąd radiowozy, antyterrorystów, wojsko i Facetów w Czerni. Nawet humor nie jest tutaj taki prostacki, czego kompletnie się nie spodziewałem.

ambulans4

Jeszcze dziwniejszy jest tutaj casting. Braci grają Jake Gyllenhaal i Yahya Abdul-Mateen II, co już samo w sobie brzmi abstrakcyjnie. Panowie jadą na kontraście, czyli ten pierwszy (biały) to przerysowany, nadekspresyjny wariat, bardziej improwizujący niż działający według jakiegokolwiek planu, zaś ten drugi to bardziej rozważny, stateczny i odpowiedzialny facet w nienormalnej sytuacji. Jak są razem, są iskry i jest chemia między nimi. Trzecim pionkiem jest ratowniczka pogotowania, grana przez Eizę Gonzalez. I to ona wydaje się być najciekawsza, najbardziej przyziemna w tym chaosie, z mroczną przeszłością.

Czyżbym stwierdził, że „Ambulans” to jeden z lepszych filmów Baya? Na pewno jest to film z rodzaju guilty pleasure, gdzie można się dobrze bawić, mimo bzdur i nielogiczności. Solidnie zrobione, z masą absurdu, bez nadmiernego wizualnego oczopląsu oraz mentalności nastolatka. Naprawdę to ja piszę?

6,5/10

Radosław Ostrowski

Spider-Man: Daleko od domu

Nasz ulubiony ostatnio miał więcej niż ciężko. Nie dość, że zniknął z powodu pstryknięcia Thanosa (to akurat udało się odkręcić), to jeszcze stracił swojego mentora, Tony’ego Starka (to już było nieodwracalne). Po ośmiu miesiącach od wydarzeń z „Końca gry”, nasz Spidek próbuje normalnie funkcjonować. Bo bycie nastolatkiem i superherosem jednocześnie to jest ciężka robota. Zwłaszcza, gdy otoczenie odbiera ciebie jako następcę Ajron Mena. To prawie tak jak bycie synem króla sedesów – zajebiście wysoko postawiona poprzeczka. Na szczęście są wakacje i wycieczka szkolna do największego kraju na świecie – Europy. W końcu będzie mógł naładować baterie i mieć święty spokój od bandytów, superłotrów, prawda? Nic bardziej mylnego, zwłaszcza gdy do akcji wkracza sam Nick Fury, a po okolicy szaleją groźne żywiołaki.

spider-man daleko2

„Far from Home” z jednej strony jest sequelem „Homecoming”, z drugiej zaś jest niejako epilogiem „Endgame”. Reżyser Jon Watts nadal próbuje (tak jak Parker) lawirować między dwoma światami. Bo jest świat nastolatka, przeżywającego miłość do MJ, więź kumpelską z Nedem i geekowskim umysłem. Ale jest też świat zagrożenia z innego wymiaru (żywiołaki), tajemniczy heros ze szklaną kulą na głowie, Nick Fury oraz rozpierducha wisząca w powietrzu. Zderzenie tych dwóch światów coraz bardziej zaczyna Petera męczyć, przez co szansa na tzw. normalne życie staje się coraz trudniejsza. Zupełnie jakby nie można było mieć świętego spokoju. Po drodze wędrujemy po kontynencie (Wenecja, Londyn, Praga, Berlin), zaś coś takiego jak nuda tu nie istnieje. Same sceny akcji są tutaj naprawdę szalone, a wiele rzeczy oparto na pewnych mistyfikacjach oraz wizualnych sztuczkach. Więcej nie mogę powiedzieć, bo na tym opiera się clue całej intrygi. Tutaj bardziej wybija się kwestia zaufania, fake newsów oraz stworzenia samego siebie na własnych nogach.

spider-man daleko1

Każdy z tych wątków jest bardzo dobrze poprowadzony, jednak pierwsza część mi się bardziej podobała. Po pierwsze, była czymś świeżym oraz bardziej przyziemnym spojrzeniu na los superherosa. Po drugie, miała ciekawszego antagonistę, z przekonującą motywacją, co tutaj nie do końca wyszło. No i jednak nasz Spidek bardziej pasuje do Nowego Jorku niż do europejskiego tournée, ale to akurat jest kwestia indywidualna. Za to sporą satysfakcję daje finał oraz sceny po napisach, pokazujące kolejne przeszkody, jakie będzie miał nasz chłopak do pokonania. Będzie ciekawie.

spider-man daleko3

Tom Holland nadal sprawdza się jako Peter Parker i Spider-Man, a oglądanie go to największa frajda. Dla mnie najlepsza inkarnacja młodego superbohatera. Świetnie partneruje mu Zendaya (MJ), czuć między nimi chemię, a dziewucha jest bardzo charakterna, czasami złośliwa, ale do bólu szczera. No i niegłupia jest. Na drugim planie bardzo wybija się Jon Favreau (Happy Hogan) oraz Samuel L. Jackson (Nick Fury), mający troszkę do roboty. A jak sobie radzi Mysterio, czyli Jake Gyllenhaal? Jest na tyle charyzmatycznym aktorem, że bardzo łatwo sprzedaje swoją postać przybysza z innego świata (multiversum istnieje) i początkowo sprawia wrażenie kogoś, kto mógłby być mentorem dla Parkera. Jednak jego motywacja ma drugie dno, które czyniło go troszkę sztampowym.

„Daleko od domu” to coś w rodzaju odskoczni od troszkę poważniejszych filmów MCU. Nadal jest to bezpretensjonalna rozrywka, raczej dla młodego widza. Nudy nie zauważyłem, efekty specjalne są świetne, a Tom Holland pasuje do tej roli idealnie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Velvet Buzzsaw

Współczesna sztuka – ja tego gówna nie rozumiem! jak nawijał znany raper Hukos. Ale to w tym świecie toczy się akcja nowego dzieła Dana Gilroya. Świata sztuki nowoczesnej, galerii sztuki, cenionych artystów oraz krytyków, od których słowa zależy ich artystyczne życie lub śmierć. Kimś takim jest krytyk Mort Vanderwalt, bardzo wnikliwy oraz błyskotliwy koleś. Pracuje dla Galerii Haze kierowanej przez Rhodorę Haze, która – jak każde galeria – szuka czegoś dochodowego, bo dobra sztuka jest taka, która przynosi duże pieniądze. Wszystko zmienia się, gdy asystentka znajduje dzieła zmarłego sąsiada, niejakiego Diese’a, który chciał je zniszczyć.

velvet_buzzsaw1

Sam film wydaje się być kombinacją komedii, dramatu i… horroru. Ten ostatni wynika z działań obrazów Diese’a, doprowadzając ludzi mających z nimi styczność do zgonu. Jeśli budzi w was skojarzenie z drugą częścią „Pogromców duchów”, jest to całkiem niezły trop, chociaż nie jest to stricte film grozy. Reżyser chce z jednej strony w bardzo krzywym zwierciadle spojrzenie na świat sztuki współczesnej. To świat bardzo zblazowanych ludzi, którzy używają bardzo wyrafinowanych zwrotów, by wyrazić jakie wrażenie robi konkretne dzieło. No i jeszcze mają dość sporo pieniędzy, podkupowanie, podchody – sztuka stała się kolejnym rodzajem skarbonki. Tylko, że artysta może się napocić, naprodukować i nie przebić się. I tu przewija się drugi wątek, czyli dorobek Diese’a – twórcy, który niejako zaprzedał duszę diabłu, by realizować wielkie dzieła (pamiętacie „Portret Doriana Greya”?) i osiągnąć niejako twórczą młodość. Te malowidła są miejscami mroczne, ale i sam materiał, z jakiego wykonano budzi lęk.

velvet_buzzsaw2

Ta dwuwątkowość niejako rozbija cała konstrukcję, bo z jednej strony mamy sporo gadania, miejscami odrobinę złośliwego humoru, satyrycznego spojrzenia. Z drugiej jednak są te sceny żywcem wzięte z horroru, gdzie kontakt z obrazem doprowadza do śmierci: surrealistyczne wydarzenia, poczucie, że malowidło „porusza się”, bardzo niepokojąca muzyka, ograniczone oświetlenie oraz posoka. Te sceny potrafią trzymać w napięciu, są niejako celebrowane przez reżysera i niektóre potrafią uderzyć (asystentka „otoczona” przez farbę z obrazów – wow). Tylko, że wnioski wyciągane przez „Velvet Buzzsaw” są po prostu mało zaskakujące, wręcz banalnie znajome. Pieniądz rządzi światem, kwestie między sztuką a rynkiem, zaprzedanie się oraz ślepa pogoń za sukcesem, czyli wyścig szczurów w świecie sztuki. I jak się w tym wszystkim odnaleźć.

velvet_buzzsaw3

Całość ogląda się nawet dobrze, co jest zasługą nie tylko niezłej realizacji, co bardzo dobrego aktorstwa. Absolutnie błyszczą Jake Gyllenhaal oraz Rene Russo. Ten pierwszy wydaje się błyskotliwym, inteligentnym krytykiem. Początkowo wręcz wyluzowany, z okularami ukrywającymi oczy oraz niemal rozedrganymi rękoma, coraz bardziej zaczyna wariować (świetna scena podczas instalacji odtwarzającej dźwięki) i dociera do przerażającej prawdy. Z kolei Russo jako femme fatale oraz kapitalistyczna lwica sprawdza się absolutnie świetnie, magnetyzując za każdym razem. Bardzo intrygująca postać. Z drugiego planu najbardziej wybija Zawe Ashton w roli Josephine, próbującej się wybić asystentki Haze. Niby piękna oraz apetyczna, ale powoli zmieniająca się w bezwzględną harpię i to przeraża. Troszkę nie do końca wykorzystano potencjał Johna Malkovicha (wycofany artysta Piers) oraz Natalie Dyer (Coco, która ma za zadanie tylko krzyczeć po znalezieniu kolejnych zwłok – troszkę słabo).

Ciężko mi ocenić „Velvet Buzzsaw”, bo Gilroy chce oczarować jak dzieła sztuki nowoczesnej i zachwycić formą, tylko że wszystko wydaje się tak banalne, nudne, nieciekawe. Owszem, momenty budujące poczucie zagrożenia są pokazane bezbłędnie, lecz cała reszta zwyczajnie niezbyt angażuje. A był potencjał na coś więcej.

6/10

Radosław Ostrowski

Everest

Ktoś może zapytać dlaczego ludzie wspinają się na góry – wielkie, potężne, piękne, ale też niebezpieczne i bezwzględne. Trzeba być naprawdę odważnym, żeby podjąć się tego trudnego zadania i to jest coś, z czym nie zamierzam w żaden sposób dyskutować. Ale nie każda taka ekspedycja kończy się powodzeniem. Taką historię przedstawia film „Everest” z 2015 roku.

everest1

Był rok 1996, kiedy Mount Everest był strasznie zatłoczony. Tego samego dnia miały wyruszyć aż trzy wyprawy. Pierwsza kierowana przez doświadczonego alpinistę Roba Halla, druga przez Scotta Fishera, a trzecia finansowana przez rząd Tajwanu. Dwie pierwsze postanowiły nie przeszkadzać sobie, ale wyprawy ruszyły na szczyt i dotarły 10 maja. Nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale cel udało się osiągnąć. Problem zaczyna się z powrotem, bo dochodzi do burzy śnieżnej.

everest2

Takie historie są bardzo trudne do przedstawienia, by zachować dystans i przekazać to, co się naprawdę stało. No i najważniejsze – co poszło nie tak? Brak szczęścia, bezwzględna pogoda, zaniechanie związane z tlenowymi butlami, zapięciami na górze? Pycha i ambicja do walki z naturą? Temat walki człowieka z naturą, bo jak inaczej nazwać wspinanie się na górę? Reżyser stara się przedstawić tą nierówną walkę i robi to zaskakująco spokojnie, powoli buduje relacje między postaciami, delikatnie podkręca napięcie. To ostatnie sprawia, że widzimy jak bardzo kruche jest ludzkie życie. Dla wielu samo wchodzenie na górę, może sprawiać wrażenie dość nużącego, toczy się to spokojnie, choć jest kilka poważnych momentów (wejście po drabince nad przepaścią czy pogorszenie się wzroku jednego z uczestników). Ale kiedy dochodzi do zejścia, dopiero widzimy bezwzględność matki natury i zaczyna się tragedia.

everest3

Mimo tego, że cała ta historia wydaje się dość przewidywalna, a przeskoki z postaci na postać mogą wywołać dezorientację, film ogląda się naprawdę nieźle. Wrażenie robią niesamowite zdjęcia gór, gdzie kamera pokazuje ich prawdziwy majestat. Także dźwięk podczas, gdzie słychać bardzo nieprzyjazny świst, buduje poczucie zagrożenia, niepewności. Problem jednak w tym, że mamy bohatera zbiorowego, gdzie tak naprawdę kilka postaci jest bardziej wyraziście zarysowanych. Dodatkowo zakończenie jest troszkę robione tak na szybko, byle skończyć film, bo już się ciągnie.

everest3

Sytuację próbują ciągnąć aktorzy i to bardzo znani, ale efekt jest dość różnorodny. Na mnie największe wrażenie zrobił Jason Clarke (Rob Hall, jeden z przewodników wyprawy), twardy Josh Brolin (Beck Weathers) oraz John Hawkes (Doug Hansen), tworząc najbardziej wyraziste postacie. Reszta albo stanowiła tylko tło (Sam Wortington, Keira Knightley, Robin Wright) albo wywiązywała się solidnie ze swojego zadania (niezawodna Emily Watson).

everest4

„Everest” z jednej strony ma ambicje blockbustera, ale chce też zachować realizm wydarzeń. Trudno odmówić ambicji, chociaż posiada kilka klisz i stosuje parę razy emocjonalny szantaż. Trudno jednoznacznie ocenić ten film, ale jedno jest pewne: nie dałbym rady uczestniczyć w takiej wyprawie, a przypomnienie o brutalności Matki Natury zawsze pozostaje aktualne.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Life

Gdzieś w kosmosie znajduje się stacja kosmiczna, mająca za zadanie badać próbki z Marsa. A jedna z próbek zawiera tajemniczego przybysza z planeta, którym zaczynają się interesować naukowcy. Badać go, sprawdzić i w końcu ożywić. To ostatnie będzie dla wszystkich błędem, gdyż Calvin (jak zostaje nazwana istota) zaczyna działać oraz bawić się w mordercę. Załoga kombinuje, żeby nie dopuścić stwora na Ziemię.

life1

Brzmi jak „Obcy”? Nowy film szwedzkiego reżysera Daniela Espinosy zrobiony na amerykańskiej ziemi to sklejka klasyka Ridleya Scotta z „Coś” Johna Carpentera, polane lekkim sosem „Grawitacji”. Początek obiecuje takie klasyczne SF, gdzie mamy element zabawy w Pana Boga, istotę nie z tego świata, mordującą wszystkich dookoła, jednocześnie stając się coraz bardziej inteligentną i próbującą złamać szyki naszym bohaterom. Problem w tym, że te postacie nie są zbyt mocno wyraziste oraz ciekawe, by ich los mógłby mnie całkowicie poruszyć. Jeden jest biologiem, drugi to spec od komputerów, trzeci lekarz, czwarty hydraulik itp. Nie znamy ich charakterów – poza lekarzem, który ma traumę spowodowaną wydarzeniami z wojny. Scenografia wygląda dość sterylnie, co ma budować realizmu tej opowieści, by po 30 minutach mocno skręcić w krwawy horror SF. Muzyka buduje napięcie, a zamknięta przestrzeń nawet sprawdza się w budowaniu klaustrofobicznego klimatu. Tylko jak bać się takiego monstrum jak Calvin, który wygląda jak… cyfrowo zrobiona macka ośmiornicy, z czasem nabierającego coraz większych gabarytów, lecz był mi kompletnie obojętny. Jedynie zakończenie mocno wywróciło wszystko do góry nogami, budząc autentyczne przerażenie.

life2

Parę razy udaje się zbudować napięcie oraz podkręcić adrenalinę, ale sceny między jednym a drugim trupem, gdzie mamy okazję poznać bliżej naszych astronautów, wywoływały we mnie znużenie. Wrażenie na mnie zrobiła za to praca kamery i to już na samym początku, gdzie płynnie przechodzimy z miejsca na miejsce w jednym ujęciu (scena przechwycenia sondy).

Mamy też całkiem nieźle grających aktorów, z których najbardziej wybija się Jake Gyllenhaal jako bardzo wycofany medyk z traumą w tle. Troszkę humoru dodaje Ryan Reynolds, ale szkoda, że pojawia się tak krótko (aktor w tym czasie pracował nad „Bodyguardem Zawodowcem”), a najwięcej sympatii wzbudził grający Sho Hiroyuki Sanada.

life3

„Life” miało być w założeniu nowym klonem legendarnego „Obcego”, tylko że oryginał Scotta jest nie do przeskoczenia. Niezłe, rozluźniające kino rozrywkowe, gdzie pojawiają się pewne bzdury oraz suspens, mimo schematyczności oraz sporej ilości klisz. Paradoksalne połączenie.

6/10

Radosław Ostrowski

Jarhead. Żołnierz piechoty morskiej

Każda wojna jest inna. Każda jest taka sama.

W slangu wojskowym jarheadem jest nazywany żołnierz marines. Kimś takim stał się także Anthony Swofford – młody chłopak, który dołączył do walki podczas wojny w Iraku w 1991 roku. A co wy myśleliście, że nasi dzielni chłopcy z USA walczyli z Saddamem w 2003 roku? Błąd i o tym przypomina film Sama Mendesa z 2005 roku. I to losy naszego Tony’ego są fundamentem tego filmu (opartego na jego wspomnieniach).

jarhead1

Zaczyna się klasyczne: od koszarowego drylu najpierw u sierżanta Fircha (mocno to przypomina „Full Metal Jacket”), by paść w objęcia sierżanta sztabowego Sykesa. Ćwiczenia, ładowanie broni, strzelania, musztra – znamy to wszyscy i mimo lat nic się nie zmieniło. Nadal szkolenie kończy się „This is my rifle” znanym z „Full Metal Jacket”. Powoli Swoff (tak nazywają Swofforda) zaprzyjaźnia się z jednym z wojaków, Alanem Troyem – panowie działają jako duet snajperski. Trafiają do Iraku, gdzie czekają na wojnę. Wtedy Mendes kompletnie zmienia tory, bo zaczyna pokazywać dziwną wojnę – wojnę, na której nasi chłopcy nie oddadzą ani jednego strzału, nie zobaczą wroga, a wyłącznie pustynie. Będą pilnowali, by nie spalili ropy naftowej. Reżyser bardzo konsekwentnie pokazuje jak zaczyna wchodzić nuda. Młodzi chłopcy chcą być wojakami i pokazać na co ich naprawdę stać – chcą poczuć się jak w „Czasie apokalipsy” podczas ostrzału w rytm Wagnera. Jest oczekiwanie na coś, co się może wydarzyć.

jarhead3

Mendes zamiast skupić się na batalistyce, której jest tu bardzo rzadko (przyjacielski ostrzał czy scena, gdy żołnierze widzą płomień ognia od ropy na piasku), próbuje wejść w umysł wojaka, dla którego wojna może być jedynym sensem życia (Troy) albo pomyłką. Mocno pokazuje to scena surrealistycznego snu Swoffa, w którym widzi w lustrze swoją kobietę i nagle… strzela z ust piasek. Nawet gdy idą na wojnę, to nic się tak naprawdę nie zmienia. Poza widokiem trupów, spalonych samochodów, palącej się ropy. I gdy jest szansa na oddanie strzału, zostaje przerwana przez… pojawienie się wysokich rangą oficerów. Wszystko idzie w oparach absurdu, koszmaru, tworząc dziwaczny i męczący koktajl, z niesamowitymi zdjęciami Rogera Deakinsa oraz muzyką Thomasa Newmana.

jarhead2

Mendesowi udało się za to dobrać świetną obsadę, pod przewodem Jake’a Gyllenhaala w roli Swoffa (narratora całości), który sprawia wrażenie biernego uczestnika wydarzeń, choć ma kilka mocnych scen jak ostra wigilijna impreza, sprzątanie kibli czy moment, gdy grozi zabiciem kolegi. Kontrastem dla niego jest Peter Sarsgaard (Troy), który w wojsku odnajduje sens życia. Obaj panowie tworzą zgrany duet, powoli zaczynający się porozumiewać bez słów. Drugi plan zawłaszcza dla siebie ostry sierżant Sykes (Jamie Foxx), który jest uzależniony od wojny, adrenaliny i całego tego drylu. Sprawia wrażenie faceta, co widział wszystko i nic nie zaskoczy.

jarhead4

„Jarhead” to mocne, choć bardzo spokojne kino wojenne, które woli wejść w umysł bohatera niż skupić się na batalistyce. Wielu może poczuć się znużonych, ale jest to gorzkie spojrzenie na tą naiwność chłopaków. I ten bardzo smutny finał.

7/10 

Radosław Ostrowski