Czerwona jaskółka

Czym są Jaskółki? To szkolone przez wywiad kobiety, mające za zadanie zdobyć informacje za pomocą uwodzenia oraz manipulowania mężczyznami. Przygotowywane są w specjalnych szkołach wywiadów nazywanych Szkołami Jaskółek i Kruków, znajdujących się na terenie każdego kraju. Do tej szkoły w Rosji trafia Dominika Jegorowa – młoda baletnica, siostrzenica zastępcy szefa rosyjskiego wywiadu. Jej kariera tancerki zostaje przerwana z powodu wypadku, więc wujek werbuje ją. Jej zadaniem miało być sprawdzenie pewnego ważnego polityka, jednak jest to pułapka. Dominika nie ma wyjścia i musi podjąć współpracę z wywiadem, a jej zadaniem jest wyciągniecie informacji o krecie pracującym dla Amerykanów z ręki Nate’a Nasha – oficera CIA.

czerwona_jaskolka1

Kino szpiegowskie może mieć bardzo różne oblicza: od dynamicznych akcyjniaków pokroju Jamesa Bonda czy Jasona Bourne’a poprzez bardziej psychologiczne dramaty i powolniejszą narrację w stylu Johna le Carre. Wydaje się, że w tym kierunku próbowała pójść „Czerwona jaskółka” – adaptacja bestsellerowego debiutu byłego agenta CIA, Jasona Matthewsa. Jest to bardzo powolna historia kobiety, której losy przestają być od niej zależne, a sama intryga jest pełna klasycznych „szpiegowskich” sztuczek: podchody, brak zaufania, wodzenie za nos wszystkich oraz ciągła gra. Jednocześnie przenosimy się z miejsca na miejsce (Moskwa, Wiedeń, Budapeszt, Londyn), próbując nadgonić za całością. Dla mnie najciekawsze i największe wrażenie robiły sceny związane ze szkoleniem. Tutaj reżyser pokazuje jak bardzo system zmusza do współpracy za pomocą upodlenia, szantażu oraz złamania charakteru. Tylko, że im dalej w las, tym bardziej to wszystko wydaje się naciągane.

czerwona_jaskolka2

Sama intryga nie tylko toczy się dość powoli, ale zwyczajnie zaczyna przynudzać. Brakuje tutaj suspensu, bo pojawia się on bardzo krótko. Czy to w scenie wymiany z asystentką senatora USA, czy podczas brutalnych przesłuchań, czuć zagrożenie oraz niepokój. Jednak reżyser Francis Lawrence kompletnie zaczyna się gubić. Mamy tu zbyt wiele scen zbędnych jak te z matką Dominiki (rozumiem, że to miało pokazać motywację, ale pojawiają się za często), relacja między naszą agentką a Nashem przebiega zbyt szybko, zaś samo starcie między USA (strażnikami wolności i tak prawymi ludźmi, że nawet agenci nie brudzą sobie rączek) a Rosją (grającą ostro, brutalnie i bezwzględnie) wygląda tak naiwnie, że aż trudno w to uwierzyć. Za mało jest tutaj odcieni szarości, jak na film szpiegowski, a za mało napięcia i akcji.

czerwona_jaskolka3

A jak sobie radzą tutaj aktorzy? Robią, co mogą i nawet dają sobie radę, jednak brakuje tutaj odcieni szarości. Wyjątkiem jest tutaj Jennifer Lawrence, która dość przekonująco pokazuje kobietę lawirującej między służbą i byciem „niewolnicą” wywiadu, a próbą osiągnięcia częściowej kontroli nad samą sobą. Nieźle sobie też radzi Joel Edgerton (Nash), jednak nie byłem w stanie uwierzyć w tą relację (poza dość niejednoznacznym początkiem) w dalszym przebiegu wydarzeń. Dla mnie film kradnie Matthias Schoenaerts jako Wania Jegorow, wyglądający niczym klon Władimira Putina, który jest bardzo śliski, mimo pozorów dobroci. To bardzo diaboliczna postać, dodająca pewnego kolorytu, tak jak bardzo chłodna Charlotte Rampling (dyrektorka szkoły Jaskółek).

„Czerwona jaskółka” to bardzo pokraczny film, próbujący złapać kilka srok za ogon. Niby pokazuje kolejny etap wywiadowczych rozgrywek między USA a Rosją oraz ich bezwzględność, jednak brakuje tutaj napięcia, zaangażowania oraz emocji. Dlaczego tego filmu nie zrobił David Fincher? To pozostanie największą tajemnicą.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Dinozaur

Era prehistoryczna zawsze pociągała filmowców, także odpowiedzialnych za kino animowane. Wszyscy pamiętamy „Epokę lodowcową” z triem mamut/leniwiec/tygrys. Ale rok wcześniej Disney też postanowił opowiedzieć historię z dinożarłami w rolach głównych pod wielce mówiącym tytułem „Dinozaur” zrealizowaną przez młodych filmowców – Ralpha Zondaga i Erica Leightona.

Punkt wejścia jest prosty – poznajcie Aladara. Jego los bardzo przypomina Mowgliego, bo jego rodzina zginęła, a jak był jajkiem znalazł się pod opieką lemurów, Yara i Pino. Chłopak dobrze sobie radzi, mimo bycia innym. Ale spokojna egzystencja na wysepce nie trwa długo, bo pojawia się deszcz meteorytów, niszczący wszystko dookoła. Poza Aladarem przeżyły tylko cztery lemury i pozbawione domu muszą znaleźć nowe miejsce dla siebie. I tak trafia na stado dinozaurów kierowane przez Krona, rządzącego twardą ręką, co doprowadza do spięć.

dinozaur1

Ten film z 2000 roku jest jednym z najbardziej nieoczywistych filmów Disneya, który wybija się z kilku powodów. Po pierwsze, jest tutaj dość zaskakująca realizacja, gdzie animacja jest komputerowa i były poddane jej wszelkie stwory. Cała reszta, czyli natura wygląda jakby żywcem wzięta z filmu przyrodniczego, do którego animacja została „doklejona”. Z czymś takim jeszcze nie miałem do czynienia, tylko że sama animacja mocno pachnie naftaliną i wygląda troszkę brzydko oraz mało szczegółowo z dzisiejszej perspektywy. Historia też nie należy do skomplikowanych, podział na dobrych i złych jest czytelny, a racje pozornie wydają się równoważne (słabsi odpadają ze zmęczenia, a silniejsi bardziej znoszą to, co się dzieje). Więc kiedy Aladar ma wybór czekać na resztę już dość zmęczonych towarzyszy czy przeć dalej, wtedy film staje się głębszy i ciekawszy, a konsekwencje tej decyzji stają się niezłym morałem.

dinozaur2

Sami twórcy nie boją się pokazywać scen brutalnych, bo przemoc jest częścią naszego życia, ale nie uważają, że jest to jedyny sposób na rozwiązywanie konfliktów. I to jest na pewno zaleta. Tak samo jak przepiękna muzyka Jamesa Newtona Howarda, dodającego wręcz epickiego rozmachu. Podobnie całe tło wygląda przyjemnie, choć dość monotonnie. Z kolei dubbing prezentuje się całkiem nieźle, a najbardziej wybija się mocarny Tadeusz Huk (Kron), rozbrajający Jacek Kawalec (podrywacz Zini) oraz duet dinozaurów staruszek w interpretacji Wiesławy Mazurkiewicz i Zofii Rysiówny (Eema i Baylene).

dinozaur3

Disney w „Dinozaurze” bardzo mocno postanowił odejść od swojej bezpiecznej strefy, co należy pochwalić. Jednak komputerowa animacja nie do końca zniosła próbę czasu, bohaterowie są ledwo zarysowani, a obecność lemurów w tych realiach jest co najmniej zastanawiające. Ale ogląda się to nieźle, postacie potrafią wzbudzić sympatię, zaś dubbing jest wartością dodaną. I są dinozaury, a to może wystarczyć.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Atlantyda – zaginiony ląd

Ta mityczna kraina miała być miejscem potężnego rozwoju technologicznego, która zatonęła wskutek naturalnego kataklizmu. Do dzisiaj nie wiadomo, gdzie dokładnie miała się znajdować i co się dokładnie na niej znajdowało, w zamian dając mnóstwo inspiracji dla filmowców. Tak też postanowił zrobić na przełomie wieków Disney. Poznajcie Milo – pracuje w waszyngtońskiej uczelni AD 1914 w kotłowni, chociaż ma znacznie większe ambicje. Wychowywany przez dziadka, marzy o odkryciu Atlantydy, chociaż dla środowiska pozostaje ona mityczną krainą. Ale znajduje się ktoś, kto chciałby zorganizować ekspedycję – Preston Whitmore, który był przyjacielem dziadka Milo. Zebrano sprzęt oraz zebrano ekipę specjalistów pod wodzą kapitana Rourke’a.

atlantyda1

„Atlantyda” to ostatnia animacja zrobiona przez Gary’ego Trousdale’a i Kirka Wise’a, pracujących dla studia od 1991 roku, ale nie tylko dlatego jest taka nietypowa. I to czuć od samego początku, gdzie widzimy upadek Atlantydy. Tutaj trójwymiarowe modele statków nakładają się na ręcznie rysowaną grafikę. Pewnie w dniu premiery robiło to piorunujące wrażenie, ale dziś bardzo zdradza wiek produkcji (zwłaszcza w scenie konfrontacji ze zmechanizowaną bestią). Po drugie (poza napisami końcowymi) nie ma żadnej piosenki, a bohaterowie nie śpiewają, co wtedy było rzadko spotykane. Film ma w sobie ducha kina przygodowego spod znaku Stevena Spielberga, ale wykorzystuje elementy świata znanego z książek Juliusza Verne’a, tworząc bardzo unikatową hybrydę.

atlantyda2

Sama historia może wydawać się prosta, bo mamy młodego naukowca-idealistę, chcącego badać nieznany, zapomniany świat oraz grupę najemników pomagających mu. Tylko, ze kapitan Rourke ma inne plany, związane z kradzieżą oraz sprzedażą potężnego „serca Atlantydy”. Jak na animację Disneya, to kino bardzo mroczne, niepozbawione przemocy i śmierci, co też nie jest oczywiste. Świat Atlantydy też potrafi wciągnąć swoim wyglądem (za animacje odpowiadał m.in. twórca „Hellboya” Mike Magnola), mimo dość silnego ugryzienia przez ząb czasu. Szkoda tylko, że nie poznajemy tej cywilizacji głębiej, bo jest w niej coś tajemniczego i fascynującego. Animacja wygląda nadal ładnie, historia wciąga (mimo pewnych uproszczeń, zwłaszcza w trzecim akcie), za to jest wiele scen akcji – bardzo dynamicznych, pełnych wybuchów oraz podnoszących adrenalinę, w szczególności finałowa potyczka powietrzna. Do tego nadal mamy galerię ciekawych postaci oraz rewelacyjną muzykę Jamesa Newtona Howarda, godną wysokobudżetowej superprodukcji.

atlantyda3

A jak sobie radzi polski dubbing? Reżysersko-dialogowy duet Joanna Wizmur/Bartosz Wierzbięta wstydu nie przynosi, a drobne smaczki (wypowiedzi pani Packard) dodają nutkę humoru. Świetnie wypada Kacper Kuszewski w roli sympatycznego, naiwnego protagonisty, który w decydującym momencie ma więcej charakteru niż ktokolwiek. Solidnie wypada Marek Barbasiewicz (kapitan Rourke) oraz Małgorzata Masalska (Helga Sinclair), ale całość kradnie ciągnący rosyjskim akcentem oraz słownictwem Arkadiusz Jakubik (Vincenzo Santorini ps. Wołodia), czyniąc tę troszkę mroczną postać odrobinę sympatyczniejszą, podobnie jak Monika Kwiatkowska (Audrey Marinez) czy Tadeusz Kwinta (ekscentryczny „Mol” Moliere).

Choć „Atlantyda” poległa w kinach i ma swoje minusy, to pozostaje jedną z bardziej nietypowych produkcji Disneya, który eksperymentował oraz próbował przełamywać swoje standardowe szablony. Nawet zakończenie, w którym bohater decyduje się zostać na Atlantydzie, jest dość nieoczywiste. Aż chciałoby się głębiej eksplorować tą krainę.

8/10

Radosław Ostrowski

Seria niefortunnych zdarzeń – seria 1

Poznajcie rodzinę Baudelaire’ów – to bardzo zdolna familia, z której członków najbardziej poznajemy dzieci. Najstarsza, 14-letnia Wioletka ma duże zdolności manualne godne samego McGuyvera, 12-letni Klaus to klasyczny mol książkowy, z których czerpie ogromną wiedzę, a najmłodsze Słoneczko posiada bardzo twarde zęby, mogące rozerwać wszystko. Ich spokojne życie zmienia się, gdy ich dom spłonąć, a rodzice zginęli. A sierotki obdarzone ogromnym majątkiem trafiają do tajemniczego krewnego, hrabiego Olafa. Ten jednak zamierza przejąć kontrolę nad majątkiem Baudelaire’ów, bez względu na wszystko.

seria_niefortunnych_zdarzen11

Serial Netflixa powstał w oparciu o cykl powieści niejakiego Lemony’ego Snicketa, który… jest także narratorem całej opowieści. Obecność narratora w filmie zawsze traktowana jest jak wada, jednak Snicket nie jest kimś, kto pełni rolę łopaty dopowiadającej coś, czego nie widzieliśmy lub wskazujący, że tak powinniśmy myśleć czy czuć. O nie, to byłoby za proste. Jedynie przypomina, że to nie będzie radosny i pogodny serial, tylko pełen smutku oraz tragedii, co częściowo jest prawdą. Bo ekipa pod wodzą Barry’ego Sonnenfelda („Rodzina Addamsów”, „Faceci w czerni”) oraz Daniel Handlera dokonuje na widzu czegoś w rodzaju syndromu sztokholmskiego, bo mimo dramatycznych wydarzeń CHCIAŁEM (i zapewne inni widzowie też się w to wpakują) oglądać dalej. Dlaczego? Serial ma wiele tajemnic, które nie są zbyt szybko rozwiązywane, lecz stawiają kolejne pytania (chyba, że ktoś przeczytał cały 13 tomowy cykl), będące haczykami dla takich ludzi jak ja. A każdy tom rozbity jest na dwa odcinki, przez co nie ma sztucznego wydłużenia.

seria_niefortunnych_zdarzen13

Wizualnie jest wręcz oszałamiająco, na granicy mroku znanego z dzieł Tima Burtona oraz silnej kolorystyki i symetryczności kadrów a’la Wes Anderson. Mrok pojawia się zarówno w paskudnym domostwie hrabiego Olafa, wyglądającym jak kompletnie zagracone, podniszczone i nieużywane czy okolica nad Jeziorem Łzawym przed huraganem. Nie znaczy to jednak, że jest szaroburo, co pokazuje chociażby dom dr Montgomery’ego, pełen kolorów oraz gadów. Nawet muzyka ma w sobie coś z klimatów Burtona, co nie jest wadą, a pojawiający się gdzieniegdzie czarny humor, dodaje smaku. Tak samo jak wiele zagadek związanych z lunetą, tatuażem na nodze Olafa czy przeszłości rodziców, która dla dzieci pozostaje kompletną niewiadomą.

seria_niefortunnych_zdarzen12

„Seria…” bardzo mocno pokazuje jedną rzecz, przez co wywraca troszkę konwencję kina familijnego do góry nogami. Bo tutaj dorośli są przedstawieni w sposób może nie negatywny, lecz zamiast być wsparciem dla naszych bohaterów albo są bezradnymi marionetkami Olafa (sędzina marząca o karierze aktorskiej) albo cynicznymi draniami wykorzystującymi ich (Sir, właściciel tartaku) albo kompletnymi idiotami (pan Poe, dla którego praca w banku i przyszły awans są najważniejsze, a naiwny jest jak diabli). Dlatego hrabia Olaf, choć nie posiada talentu aktorskiego, tak łatwo podpuszcza i osiąga sukces. Także z powodu, że dorośli nie wierzą dziecku, bo jak ono mówi prawdę, to zmyśla (bo przekonanie, że Olaf przebiera się, by osiągnąć swój plan jest niemożliwe, prawda?) albo kłamie. Nawet sami Baudelaire’owie zaczynają się zastanawiać, czy warto dorosłym zaufać czy pogodzić się z tym, że jest się zdanym tylko na siebie. To nie jest częsty zabieg w tego typu produkcji.

seria_niefortunnych_zdarzen15

Wspaniałe wrażenie robi obsada. Neil Patrick Harris w roli hrabiego Olafa jest wręcz znakomity, ciągle balansując na granicy groteski i przerysowania, wcielając się w kolejne postacie (włoski asystent, recepcjonistka czy stary marynarz), odpowiednio modulując głos, zmieniając swoje ruchy oraz mowę ciała. Coś nieprawdopodobnego, mimo że sama postać Olafa jest beztalenciem w swoim fachu. Tak samo świetni są odtwórcy ról Baudelaire’ów, czyli Malina Weissman (zaradna i sprytna Wioletka), Louis Hynes (oczytany Klaus) oraz Presley Smith (Słoneczko z głosem Tary Strong), tworząc świetnie uzupełniający się duet. Tak samo wyrazisty jest drugi plan, gdzie błyszczą tacy aktorzy jak Don Johnson (Sir), Aasif Mandvi (dr Montgomery, jedyny dobry opiekun), Joan Cusack (poczciwa sędzia Strauss) czy K. Todd Freeman (mocno kaszlący pan Poe). No i jest jeszcze jedna istotna postać, czyli Lemony Snicket. Patrick Warburton dodaje temu bohaterowi wiele melancholii, zaś jego życiorys pozostaje na razie tajemnicą. Wiemy, że próbę ustalenia losów rodziny uznaje za swój obowiązek, chociaż mam wrażenie, że nie mówi nam wszystkiego (Kim jest Beatrycze, którą tak kocha i dedykuje jej każdą część historii? Czy znał wcześniej rodzinę? Dlaczego się ukrywa – ostatni odcinek to mocno sugeruje – i przed kim?), ale to z czasem zostanie rozwiązane. I nie jest to w żadnym wypadku postać zbędna dla historii.

Nie wiem jak wy, ale zamierzam poznać dalszy ciąg młodych Baudelaire’ów, mimo pewnej schematyczności (dzieciaki trafiają do opiekuna, wkrótce zjawia się Olaf, próbuje bruździć, by na końcu zostać zdemaskowanym i ucieka). Ale to tylko intryguje, a kolejne pytania czekają na odpowiedzi, które mogą Wam się nie spodobać.

8/10

Radosław Ostrowski

PS. Nie sugerujcie się tym utworem:

Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć

Czy są tu jacyś fani świata Harry’ego Pottera? Mugole, Hogwart, magia, niezwykłe stwory, zaklęcia, ale też i mroczniejsza strona magii. Jednak nowy film Davida Yatesa toczy się w czasach, kiedy rodzice Pottera jeszcze się nie znali. Jest rok 1926, a świat jest terroryzowany przez ataki zbiegłego Gellerta Grindenwalda, próbującego doprowadzić do konfrontacji między czarodziejami a nie-magami. W tym samym czasie do Nowego Jorku przybywa Newt Scamander – brytyjski mag, badający niezwykłe stworzenia i przechowujący je w swojej małej walizce. Tylko, ze ten przyjazd to nie jest dobry pomysł, bo obowiązuje zakaz sprzedawania magicznych zwierząt, a miasto jest niszczone przez tajemnicze monstrum. Dodatkowo po przybyciu, wskutek nieprzyjemnego zbiegu okoliczności, kilka stworzeń uciekło z walizki.

fantastyczne_zwierzeta11

Jak można wywnioskować, dzieje się tu wiele, ale reżyser wsparty przez samą J.K. Rowling (producentka i scenarzystka w jednej osobie) daje sobie radę w tworzeniu tego spin-offa. Przeniesienie akcji z Anglii do purytańskiej Ameryki lat 20., dodaje wiele świeżości. Dodatkowo bardzo trafnie podaje tło epoki, gdzie wszelkie relacje z nie-magami są wręcz zabronione, a każdy świadek działań czarodziejów musi zostać pozbawiony pamięci. Dodatkowo wyczuwalna jest pewna wrogość wobec magii, a w powietrzu wisi wielkie niebezpieczeństwo, wynikające z ryzyka zdemaskowania. I to daje „Fantastycznym zwierzętom…” bardziej poważny ton. Wrażenie robi nadal strona wizualna, a zwłaszcza odtworzenie klimatu lat 20.: od strojów, samochodów aż po fryzury i budynki. Nawet efekty specjalne prezentują bardzo przyzwoity poziom, co widać w wyglądzie każdej z bestii.

fantastyczne_zwierzeta13

Ale miałem jeden, bardzo poważny problem – Yates chce dużo upchnąć do tej historii, przez co parę wątków jest ledwo liźniętych. Bardzo podoba mi się bardziej mugolska perspektywa na magiczny świat (postać Jacoba Kowalskiego, wplątanego w całą intrygę), z drugiej strony jest stowarzyszenie walczące z magami i przedstawiające ich w najgorszym świetle, z trzeciej jest Magiczny Kongres USA, którego funkcjonowanie pokazano bardzo pobieżnie. Do tego mamy kilka scen z humorem bardziej slapstikowym, który bardziej pasuje do filmu dla dzieci (ściganie Niuchacza – stworka lubiącego błyskotki – w sklepie jubilerskim) i spowalnia tempo, wybijając z rytmu. Niemniej całość ma wiele uroku, angażuje, zaś sama intryga wsysa, mimo pewnych ogranych chwytów.

fantastyczne_zwierzeta14

A jak sobie radzą nowi bohaterowie? Zaskakująco dobrze. Eddie Redmayne świetnie odnajduje się w postaci młodego Newta, który jest bardzo wycofany, a same zwierzęta traktuje z sympatią, empatią, bez przemocy i agresji. Uroczy chłopak, tak jak panna Tina Goldstein w wykonaniu Katherine Waterson. Niby służbistka, ale nie zawsze działająca zgodnie z prawem. Film jednak kradnie Dan Fogler, czyli wspomniany Kowalski – mugol, który wplątał się w sprawy czarodziejów. Niby prosty facet, ale jak się okazuje, bywa pomocnym kompanem, tak samo jak flirtująca i czytająca w myślach Queenie Goldstein (przeurocza Alison Sudol). Po drugiej strony jest bardzo mroczny i tajemniczy Graves (trafnie dobrany Colin Farrell), którego motywacja długo pozostaje niejasna, a prawdziwa tożsamość może wprawić w szok. Z drugiej strony kilka postaci robi tutaj tylko za tło, nie mając zbyt wiele do zagrania jak Jon Voight (wydawca Henry Shaw) czy Carmen Ejogo (prezydent Kongresu, Seraphina Picquery).

Jedno można wywnioskować od razu: „Fantastyczne zwierzęta…” to wstęp do większej całości, która bardzo mnie ciekawi i interesuje. Polubiłem tych nowych bohaterów, mimo drobnych potknięć scenariusza, wszedłem w ten świat i chciałbym poznać kolejne przygody Scamandera i spółki. Może w końcu poznamy też samego Dumbledore’a.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Linia życia

Człowiek niemal od zawsze interesował się tym, co znajduje się po drugiej stronie życia. Co jest po śmierci i czy w ogóle coś jest, dając pole do spekulacji naukowcom, filozofom, a także filmowcom. Jedną z takich prób odpowiedzi będzie „Linia życia” przygotowana przez Nielsa Andersa Opleva, czyli twórcy pierwszej części trylogii „Millennium” wg książek Stiga Larssona. Jednak prawda jest taka, że już ta historia została opowiedziana 27 lat temu.

linia_zycia1

„To dobry dzień by umrzeć” – to pierwsze słowa wypowiedziane w tym filmie, a ich autorem jest dziwacznie ubrany Nelson. Wygląda bardziej jak detektyw z kryminału niż student medycyny, którym jest naprawdę. Razem z czterema kolegami z uczelni postanawia zrealizować bardzo niebezpieczny eksperyment: wejść w stan śmierci klinicznej, by znaleźć odpowiedź na pytanie o życie i śmierć. Robią to nocą w tajemnicy na uniwersyteckiej kostnicy, w budynku dawnego kościoła. Pozornie wszystko się udaje, a za Nelsonem chcą pójść pozostali członkowie grupy: zbuntowany David, potajemnie nagrywający swoje kochanki Joe, rozmarzony Randy i zahukana Rachel. Ale po pewnym czasie zaczynają dziać się dziwne rzeczy.

linia_zycia2

Joel Schumacher nigdy nie był uważany za ambitnego filmowca, posiadającego swój własny styl. Ale tutaj próbuje zahaczyć o temat uniwersalny, gdyż zaświaty interesują każdego bez względu na pochodzenie i wiarę (lub jej brak). I dochodzi do mało odkrywczych wniosków, że nie należy bawić się w Boga. To, co się dzieje po eksperymencie, reżyser przedstawia w konwencji thrillera, gdzie dochodzi do przebudzenia dawnych win oraz demonów: śmierci bliskich, przypadkowej ofiary, znęcania się psychicznego czy braku emocjonalnej bliskości. Wydaje się to trywialne i banalne?

linia_zycia3

Jednak realizacja jest tutaj pierwszorzędna, a Schumacher konsekwentnie buduje aurę mistyczności. I jest to nie tylko zasługa miejsca przeprowadzania eksperymentu (te freski, kolumny), ale całej warstwy audio-wizualnej. Sceny „wizji” po śmierci wygląda niesamowicie – dla każdej postaci jest inna – lecz także „ataki” i pojawienie się zmor nadal budzi strach (dotyczy to głównie wątku Nelsona), najpierw zmianą kolorystyki, by potem zaatakować muzyką sakralno-popową, co świetnie buduje napięcie (fantastyczna robota Jana De Bonta oraz Jamesa Newtona Howarda).

linia_zycia4

Drugim mocnym punktem jest świetnie poprowadzona młoda obsada, z aktorami którzy dopiero mieli się wybić do pierwszej ligi. Film kradnie wyborny Kiefer Sutherland jako charyzmatyczny Nelson. Jest siłą napędową całego przedsięwzięcia, a każde następne zdarzenie pokazuje jego niebezpieczny charakter – skupienie na sobie, pychę, zazdrość. Te cechy charakteru widać na początku, ale eksperyment tylko je podkreśla, a bohater coraz bardziej skręca w stronę paranoi. Poza nim jeszcze widzimy Kevina Bacona (David – najbardziej odpowiedzialny z całej grupy), Olivera Platta (wnoszący sporo humoru Randy), Williama Baldwina (przystojniak Joe) oraz Julię Roberts (Rachel). Każde z nich ma w sobie tyle charakteru, że nie jesteśmy w stanie przejść obojętnie wobec nich, zmuszeni do walki ze swoimi lękami.

linia_zycia5

Sama historia może i nie jest oryginalna, ale „Linia życia” okazuje się mocnym thrillerem z konsekwentnie budowanym klimatem oraz w pełni zgraną obsadą. Może nie do końca wykorzystuje swój potencjał, ale jako kino rozrywkowe dobrze wywiązuje się ze swojego zadania. Straszy, smuci i może rozpocząć pewną dyskusję, chociaż wcale nie jest to wymagane.

7/10

Radosław Ostrowski

Ostatni Władca Wiatru

Nie widziałem animowanej produkcji Nickelodeon, będącej fundamentem tej opowieści, więc na tą produkcję Shyamalana z 2010 roku, nie czekałem zbyt mocno. Do tego „wygrana” przy nagrodach Złotej Maliny, ostudziły całkowicie mój entuzjazm. Ale nie raz to gremium omijało prawdziwe ścierwa w historii kinematografii, więc może tym razem się pomylili.

Cała historia opiera się na świecie pełnym magii, czarów. Dawno temu był balans między władcami żywiołów: ziemi, wody, powietrza i ognia. Równowagę między tymi światami strzegł Awatar – potężny mag, panujący wszystkimi żywiołami. Jednak 100 lat temu zniknął bez śladu, a Władcy Ognia postanowili podporządkować sobie resztę świata. I wtedy przypadkiem brat z siostrą przypadkowo znajdują zamarzniętego chłopca. Okazuje się, że jest nim Aang – mag wiatru oraz kolejne wcielenie Awatara, a wygnany książę Ognia, Zuko musi schwytać chłopaka, by zmazać plamę na honorze.

ostatni_wladca_wiatru1

Shyamalan miał swoje momenty, gdzie potrafił budować napięcie, skupić się na bohaterach, nawet pokazując kompletnie statyczne i pozornie drobne sceny. Mając jednak dużo większy budżet, reżyser zwyczajnie się gubi, zapominając o swoich atutach. Największym problemem jest tutaj scenariusz, który jest nie tyle chaotyczny, ile bardzo, BARDZO skrótowy. Szybko przenosimy się z miejsca na miejsce: zaczynamy w krainie wyglądającej jak biegun, poznajemy Krainę Magów Wiatru, by przejść do więzionych magów ziemi, sporadycznie odwiedzić Władcę Ognia, planującego podbój świata, by w finale dotrzeć do Krainy Wody, gdzie dochodzi do finałowej konfrontacji. Coś tam po drodze jest tłumaczone, ale nie na tyle, by wejść w ten cały świat, gdzie magia i duchowość jest mocno obecna.

ostatni_wladca_wiatru2

Bohaterowie są strasznie jednowymiarowi, pozbawieni głębi, a interakcja między nimi pozbawiona jest jakiegoś sensownego uzasadnienia. Jest to tak mechaniczne, że aż niezrozumiałe. Psychologia postaci jest strasznie uproszczona, a naszym protagoniści (zwłaszcza wojownik Dokka) grają bardzo sztywno, jakby ktoś wsadził im kija w cztery litery. I jeszcze jedno: nasi protagoniści, czyli Aang wyglądający jak tybetański mnich oraz para mag/wojownik (Eskimosi) są grani przez białych aktorów, choć reszta ich naturalnego otoczenia wygląda bardziej naturalnie. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby te role były dobrze zagrane. Tak jednak nie było i to jeszcze bardziej kluło moje oczy. Zaś wrogowie, czyli wojownicy Władców Ognia to Hindusi – czarni jak noc, wykorzystujący wszelkie wynalazki i nowinki technologiczne.

ostatni_wladca_wiatru3

Czy w ogóle jest coś dobrego? O dziwo trzy rzeczy i sprawiają, ze jest to znośne. Po pierwsze, główny antagonista, czyli książę Zuko. Jest to rozdarty chłopak między szacunkiem swojego ojca i uznaniem swojego honoru, a podziwem dla Awatara. Dev Patel, grający tą rolę daje radę, podobnie jak jego wuj Iroh, będący jego mentorem. Drugim elementem jest strona wizualna z niezłymi efektami specjalnymi – scenografia i kostiumy robią dobre wrażenie, sceny akcji (zwłaszcza pod koniec) są zgrabnie zrealizowane, a finał niemal epicki. Wreszcie trzeci punkt, czyli kapitalna muzyka niezawodnego Jamesa Newtona Howarda, która ma wszystko to, czego filmowi brakuje – emocje, klimat oraz moc.

ostatni_wladca_wiatru4

Zakończenie sugeruje, że to zaledwie początek całej opowieści o naszym Awatarze, ale odbiór filmu zaprzepaścił jakiekolwiek szanse na kontynuację. Shyamalan zrobił jeszcze kiepską przysługę. Dlaczego? Osoby nie znające pierwowzoru, czyli animowanego serialu zniechęcił do zapoznania się z nim, a fani tego chcieli reżysera ukrzyżować. Ostatecznie „Ostatni Władca Wiatru” nie sprawdza się ani jako adaptacja, ani jako samodzielny tytuł. Kompletna strata czasu oraz wielkie dno.

3/10

Radosław Ostrowski

Kobieta w błękitnej wodzie

Cleveland Heep pracuje w apartamentowcu jako dozorca. Jąka się, ale jest bardzo pomocny i udzielający się innym. Największym jego problemem jest kwestia związana z basenem, a dokładniej z tym, iż ktoś w nocy włamuje się do basenu. Nakrywa kogoś, ale wpada do wody i traci przytomność. Gdy się budzi, widzi obok siebie przemoczoną kobietę. Imię jej Story, a Heep odkrywa jej pochodzenie nie z tego świata. Chce wrócić do siebie, ale stwory pilnują wejścia.

kobieta_blekit2

Film uważany jest za pierwsze duże potknięcie w dorobku Shyamalana i nawet jestem w stanie się z tym zgodzić. Ta dziwna mieszanka dreszczowca z baśnią, gdzie bohaterowie próbują poznać swoje prawdziwe miejsce na ziemi. Obecność każdego z bohaterów nie jest przypadkowa, pokazując silne powiązanie. Opowieść toczy się w typowym, spokojnym rytmie jaki znamy z poprzednich filmów Hindusa. Zapowiedzią całości może być wstęp pokazujący historię ludzi oraz morskich istot – narf. Shyamalan lekko podnosi stawkę i opowiada to wszystko absolutnie poważnie, chociaż mamy w tle galerię dość ekscentrycznych postaci: chińską studentkę, krzyżówkowicza i jego syna zafascynowanego płatkami śniadaniowymi, hipisów, opiekunkę zwierząt, atletę dbającego o połowę swojego ciała, pracującego na dziełem życia pod genialnym tytułem „Książka kucharska” oraz złośliwego, przemądrzałego krytyka filmowego. To nie wszyscy, ale najważniejsi bohaterowie. Klimat mroku budują świetne zdjęcia Christophera Doyle’a oraz magiczna muzyka Jamesa Newtona Howarda.

kobieta_blekit1

Tylko, że całość brzmi mocno absurdalnie, a kilka pomysłów wydaje się mocno szalonych. Dotyczy to odnalezienia postaci mających pomóc wrócić Story do domu: Bractwa, Strażnika i Tłumacza. Wszystko to oparte jest na bardzo starej baśni, a Heep czerpie z tego całą swoją wiedzę. Szukanie sposobu za pomocą… haseł z krzyżówki, a następnie… opakowań po płatkach śniadaniowych. Brzmi idiotycznie? I mógłbym to potraktować jako żart, gdyby reżyser nie opowiadał to tak serio. Książka mająca zmienić oblicze świata – aż za poważne czy wyciąganie informacji od córki starszej pani (to akurat było zabawne). Nawet pierwsza konfrontacja Heepa ze stworem zamiast budować napięcie wywoływała śmiech. Humor dodaje postać krytyka, czyli pana Farbera (Bob Balaban, wyglądający jak James Newton Howard), ale to za mało. Dodatkowo wszyscy, bez zająknięcia wierzą w historię tej dziewczyny, choć wydaje się nierealna dla człowieka.

kobieta_blekit3

Aktorsko film budują dwie osoby i wywiązują się ze swoich zadań z nawiązką. Mowa tu o Paulu Giamattim, czyli sympatycznym panu Heep z mroczną tajemnicą oraz zjawiskowej Bryce Dallas Howard. On jest bardzo empatycznym, ciepłym facetem, ona nieświadomą swojego prawdziwego przeznaczenia i posiada zdolność „budzenia” mocy siedzącej w ludziach. Czuć między nimi chemię i to ta dwójka rozkręca całość. Reszta postaci jest ledwo zarysowana (poza Faberem), przez co trudno traktować ich poważnie.

kobieta_blekit4

„Kobieta” miała być – i pewnie jest – baśnią, skierowaną raczej do młodszego odbiorcy. Osoby w takim wieku jak ja albo dostrzegą pewne drugie dno (musiałem je chyba bardzo przeoczyć), albo uznają całość za przekombinowaną, dziwaczną hybrydę, pełną głupoty, absurdu oraz niemożnością rozgryzienia logiki. Mnie odrzuciło kompletnie. Do tego Shyamalan obsadził się w większej roli, pogrążając się mocniej niż zwykle. Początek upadku intrygującego reżysera.

4/10

Radosław Ostrowski

1000 lat po Ziemi

W niedalekiej przyszłości Ziemia stanie się planetą nie do zamieszkania przez ludzkość – mieszkańcy przebywają na Nova Prime, egzystując i walcząc z ursami, czyli zmutowanymi bestiami wyczuwającymi ludzi węchem. To tutaj przebywa się walczący z tymi istotami generał Cypher Raige. Oficer wyrusza na typową misję szkoleniową razem ze swoim synem, Kitai. Chłopiec chce bardzo być taki jak swój ojciec. Po drodze statek rozbija się, Cypher jest uziemiony, a nadajnik do wezwania pomocy oddalony o kilka dni drogi stąd, a Kitai będzie zdany na siebie.

1000_lat_po_ziemi1

Shyamalan wydawałoby się, że skończył się pod koniec pierwszej dekady XXI wieku. Tym razem wsparty przez samego Willa Smitha (pomysł, produkcja, główna rola) zrealizował przygodowe kino SF w starym stylu. Jeśli ktoś spodziewał się spektakularnej rozpierduchy z dużym budżetem, powinien czuć się rozczarowany. „1000 lat…” to bardzo kameralne kino, wykorzystujące sztafaż SF do opowiedzenia historii o walce z własnymi demonami. Kitai żyje z brzemieniem odpowiedzialności za śmierć siostry, jest bardzo wystraszony i reaguje bardzo emocjonalnie. Widać w nim strach, lęki i potrzebę akceptacji od oschłego, opanowanego przez wojskowy dryl ojca. Sceny wspólnych rozmów przez kombinezon wyposażony w podgląd mają swoją siłę. Chociaż nie porażają oryginalnością, mają w sobie spory ładunek emocjonalny. Jednocześnie Shyamalan nie zmienia tego w spektakularny, hollywoodzki happy end.

1000_lat_po_ziemi2

Z jednej strony widać, że postarano się zadbać o warstwę wizualną. Ziemia wygląda jak niczym nie zmącona obecnością człowieka raj – piękne lasy, wodospady, wulkany. Przyroda zachwyca, ale jednocześnie nie wybacza i bywa bezwzględna wobec obcych. Trzeba być wobec niej bardzo pokornym, by przetrwać. Z drugiej efekty specjalne (poza paskudną urgą) są takie sobie, wyglądają sztucznie, a scenografia z rozbitym statkiem wygląda bardzo teatralnie. Czuć to mocno w scenach akcji, zrealizowanych całkiem nieźle.

1000_lat_po_ziemi3

Aktorsko film opiera się wyłącznie na Willu (Cypher) i Jadenie (Kitai) Smith. I muszę przyznać, że panowie dają radę, chociaż Will dla wielu może być ciężkostrawny. Szorstki, bardzo spokojny głos oraz emocjonalny chłód sprawiają wrażenie wycofanego, zdystansowanego i pozbawionego emocji twardziela. Jaden jest bardziej ekspresyjny i widać powolną ewolucję od strachliwego, niepewnego chłopca w odpowiedzialnego, niepozbawionego sprytu wojownika.

1000_lat_po_ziemi4

„1000 lat po Ziemi” nie jest najlepszym filmem Shyamalana, ale powoli zaczyna wracać do formy. Bywa czasami nudnawy, gubi tempo, ale daje całkiem niezłą rozrywką z niegłupim przesłaniem. Ale na wielki powrót Hindusa trzeba było troszkę poczekać. 

6/10

Radosław Ostrowski

Zdarzenie

W 2008 roku pewien amerykański reżyser hinduskiego pochodzenia nakręcił film, który powszechnie był (do czasu jego następnego filmu) uważany za najgorszą rzecz w jego dorobku. „Zdarzenie”, bo o tym filmie mowa, to film jedyny w swoim rodzaju i dla mnie dość nierówny. Ale po kolei.

Wszystko zaczyna się w Nowym Jorku, gdzie w Central Parku dochodzi do dziwnego, tytułowego zdarzenia. Ludzie nagle stoją w miejscu, zaczynają się cofać i… popełniają samobójstwo. Czym? Wszystkim, co się nawinie pod ręką – spinką do włosów, pistoletem, samochodem wjeżdżając na drzewo. Co jest przyczyną? Atak biologiczny, awaria reaktora atomowego, terroryści, kosmici, natura się zbuntowała? Nie wiadomo. I wtedy poznajemy Elliota Moore’a – nauczyciela biologii z Filadelfii. Ostatnio jednak coś nie układa mu się z żoną, Almą. Jest jakieś spięcie, może krąży jakiś facet. Oboje decydują się – za poradą władz – wyjechać z miasta, ale po drodze dochodzi do ataków w innych miastach.

zdarzenie1

Brzmi intrygująco? Reżyser ma ciekawy pomysł i potrafi budować napięcie, co widać przez pierwszy kwadrans: sceny w Central Parku i spadający ludzie z placu budowy – mrozi krew. Dalej też potrafi wzbudzić dezorientację oraz suspens: czy to ucieczka przed wiatrem na otwartym polu (wiem, że to brzmi idiotycznie, ale jak to jest zrobione), spotkanie z żołnierzem czy scena, gdy nauczyciel matematyki jedzie na stopa razem z rodziną i jest dziura w naszyciu. Do tego świetnie budująca poczucie zagrożenia muzyka Jamesa Newtona Howarda, klimat bezradności i takiej apokalipsy. Troszkę to przypominało „Wojnę światów”, tylko bez efektów specjalnych.

zdarzenie2

Z drugiej strony, „Zdarzenie” sprawia wrażenie filmu głupiego, wręcz durnego. I to jest wina dialogów, które brzmią sztucznie. Najmocniej to czuć pod koniec, gdy bohaterowie trafiają do domu zamieszkanego przez ekscentryczną panią Jones, której zachowanie bije na głowę wszystko – oskarżenia o próbę kradzieży, zabójstwo, uderzenie dziecka w dłoń. Żarty ocierają się o absurd (hot dogi dają radę, ale tekst o aptekarce – grube jaja), dialogi sprawiają ból uszom (rozmowy z panią Jones – na samą myśl zaczynam się śmiać czy rozmowy naszej pary – poza tą finałową, która była udana), wątek państwa Moore i ich problemów małżeńskich jakiś ledwo liźnięty, niedopracowany. A samo zakończenie wielu może rozczarować brakiem wyjaśnienia na przyczynę tej sytuacji. Sytuacji, która może się powtórzyć.

zdarzenie3

Aktorsko film kładzie Mark Wahlberg, któremu Shyamalan chyba celowo postawił kłody pod nogi. Albo wypowiada zdania kompletnie bez sensu i nie na miejscu (rozmowa przed śmiercią pani Jones czy gadka z plastikowym drzewem), albo ma to spojrzenie. Miało ono chyba wyrażać zagubienie, dezorientację i strach, a mówiło ono: „Mark, w coś ty się za kabałę wpierdolił”. Na partnerującą Zooey Deschanel przynajmniej można popatrzeć (te wielkie oczy), bo też nie ma tu zbyt wiele do zaprezentowania. Chemii między nimi brak, więzi też nie czuć – spece od castingu dali ciała. Najciekawsza postać to kolega matematyk Julien (John Leguizamo), ale dość szybko znika z ekranu. I jeszcze świrnięta pani Jones (znana ze „Split” Betty Buckley) – takiego dziwadła jeszcze nie widziałem.

zdarzenie4

Shyamalan „Zdarzeniem” strzelił sobie w stopę, zaliczając spektakularną wpadkę, którą – podobno – przebił kolejnym tytułem. Realizacja solidna, suspens też jest, ale scenariusz jest słaby, aktorzy też poniżej możliwości, a o dialogach nie chce mi się gadać. Duże rozczarowanie, balansujące między śmiertelną powagą a zgrywą.

5/10

Radosław Ostrowski