Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda

Wiele było już prób opowieści o tym jak legendarny bandyta Jesse James został zabity przez członka swojego gangu. Jednak reżyser Andrew Dominik w 2007 roku podszedł do tematu z zupełnie innej strony. Jeśli spodziewacie się klasycznego westernu, gdzie cała ta historia będzie miała dynamiczno-sensacyjną otoczkę, lepiej sobie odpuśćcie. Ale po kolei.

Cała historia zaczyna się w momencie, kiedy banda braci Jamesa dokonuje ostatniego napadu na pociąg w 1881 roku. Tam dołącza drugi z braci Fordów, zafascynowany szefem gangu Robert. Po skoku, który nie przyniósł zbyt wielkiego profitu, bracia James rozdzielają się. Od tej pory w ferajnie dochodzi do zniknięć, aresztowań, zaś Jesse coraz bardziej czuje oddech ścigających go władz. Ford razem z bratem zostają przy Jesse’m, ale banda zaczyna się rozpadać. I dochodzi do pewnego niepokojącego wydarzenia, rzucającego cień na relację między Jesse a Robertem.

zabojstwo jesse'ego1

Reżyser opowiada swoją opowieść powoli, baaaaaaaaaaaaaaardzo powoli. Można odnieść czasem wrażenie, że akcja zostaje tutaj zepchnięta na dalszy plan. Wszystko jest tutaj podporządkowane budowaniu lekko melancholijnego klimatu oraz psychologicznego portretu dwójki bohaterów: idola oraz jego fana. Człowieka zmęczonego sławą oraz bardzo tej sławy pragnącego. Inteligentnego, opanowanego twardziela oraz niedojrzałego, skrępowanego, rozgadanego chłopaczka. Każdy dialog, każda scena może wydawać się rozciągnięta. Jakby twórca z niemal kronikarską precyzją chce odtworzyć tą historię. Bez pomijania żadnego detalu, co jeszcze bardziej podkreśla obecność narratora. I o dziwo, ten element – zazwyczaj zbędny i dopowiadający to, co nie zawsze wymaga dopowiedzenia oraz jest pójściem na łatwiznę – pasuje tutaj idealnie. Swoim ciepłym głosem dodaje charakteru temu dziełu, a także sprawia wrażenie, jakbyśmy czytali na głos powieść. I ona na naszych oczach się materializuje.

zabojstwo jesse'ego2

„Zabójstwo Jesse’ego…” może nie imponuje akcją (w ponad 2,5-godzinnym filmie jest jeden napad na pociąg, jedna strzelanina – pozbawiona patosu oraz celowo żenująca), a monotonne tempo powoduje, że lepiej przed seansem należy być wypoczętym. Wtedy można się rozsmakować w spokojnie budowanym świecie, z przepięknymi zdjęciami Rogera Deakinsa oraz bardzo klimatyczną (nie do końca westernową) muzyką duetu Nick Cave/Warren Ellis. To rozsmakowanie poszczególnych scen pozwala wejść w tą grę między Jamesem a Fordem. I każe się zastanowić, czy to zabójstwo było zabójstwem, czy może jednak zaplanowaną zbrodnią w celu utrzymania mitu Jamesa. Człowieka mającego opinię takiego amerykańskiego Janosika, ale tak naprawdę zmęczonego, bardziej wycofanego, ciągle ukrywającego się pod innym nazwiskiem. Ale wraz ze śmiercią Jamesa nie kończy film, tylko dostajemy epilog o tym, co stało się z jego zabójcą. I nie to zbyt radosna opowieść, ale o tym przekonajcie się sami.

zabojstwo jesse'ego4

Całość na swoich plecach noszą dwaj aktorzy, którzy tutaj przeszli samych siebie. Kapitalny jest tutaj Brad Pitt w roli Jamesa. Wydaje się wręcz nieobecny, ale jakby wiedział wszystko i nie daje po sobie tego znać. Jest to bohater będący ofiarą swojego mitu, zmęczony oraz patrzący niemal przed siebie. Bardzo zniuansowana, delikatna, niepozorna i nieoczywista kreacja, której się nie spodziewałem. Na tym samym poziomie grywa tylko Casey Affleck jako Robert Ford, będący totalnym kontrastem. Niepewny, zagubiony, czasem rozgadany oraz pragnący tylko jednego – uznania i szacunku. Również złożona postać, której relacja z Jessem pozostaje najmocniejszym punktem tego filmu. Reszta aktorów może wydaje się robić za tło, chociaż swoje zadanie wykonują bez zarzutu (głównie Sam Rockwell jako brat Roberta oraz Jeremy Renner, będący kuzynem Jamesa).

zabojstwo jesse'ego3

Film z 2007 powstawał w czasach, kiedy westerny swoje najlepsze lata miały już dawno za sobą. Film Dominika bardziej przypomina rewizjonistyczne dzieła Roberta Altmana czy Sama Peckinpaha, niejako dekonstruując gatunek. Powolny, ale bardzo klimatyczny i pięknie wyglądający tytuł, chociaż wymagający masę cierpliwości.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Koniec gry

MCU – obecnie najpopularniejszy serial, jaki nawiedza nasze kina już od roku 2008 i nie wygląda na to, że miałaby się ta maszyna zatrzymać. Choć nie wszystkie odcinki tego cyklu były w pełni satysfakcjonujące, to coraz bardziej zaczynałem zżywać się z tymi postaciami. I nieważne, czy mówimy o Bogu Piorunów, mistrzu łuku czy symbolu wszelkich cnót oraz zalet. Jednak ostatnio nasza grupka superherosów poniosła klęskę, a Thanos swoim pstryknięciem zmiótł połowę populacji Ziemi. Smutek, depresja, beznadzieja i rozpad. Po pięciu latach jednak dochodzi do dziwnej sytuacji – z wymiaru kwantowego wraca (uwięziony tam) Scott Lang aka Ant-Man. I sugeruje pomysł na podróż w czasie, by zdobyć Kamienie Nieskończoności, potem stworzyć rękawicę oraz cofnąć działania Thanosa.

avengers koniec gry1

Ci, których powalił finał „Wojny bez granic”, tym razem mieli dostać szansę odwetu, wyrównania rachunków. Mimo dość długiego metrażu, całość podzielić niejako na trzy etapy. Pierwszy etap to okres żałoby oraz wizja świata po wszystkim – niemal pusty, gdzie nie można się odnaleźć ani pogodzić z tym wszystkim. Tutaj dominuje lekko melancholijny klimat, mimo jednej krótkiej rozpierduchy. Jednak emocje zaczynają coraz bardziej, kiedy dochodzi do podróży w czasie, czyli etapu drugiego. Plan jest bardzo trudny, wręcz karkołomny, a przeskoki dotyczą znajomych miejsc (przebitki z pierwszych „Avergers”, „Strażników Galaktyki” czy drugiego „Thora”), jak i troszkę bardziej dalekiej przeszłości. Odniesienia i odwołania są tutaj bardzo obecne, ale jednocześnie nie są one żadnym obciążeniem czy balastem (czego troszkę się obawiałem). Ale ten etap kończy się pozornym happy endem, bo dochodzi do trzeciego aktu, będący… drugim starciem naszych bohaterów z armią Thanosa.

avengers koniec gry3

Logika nie szwankuje tutaj aż tak bardzo, czego się można spodziewać w przypadku historii z podróżami w czasie. Więcej jest tutaj postawiono na relacje między postaciami, ich dylematy oraz rozterki (tutaj najbardziej wybija się Thor, Stark oraz Hawkeye). Zaś ostateczna rozwałka tutaj rozmachem przypomina starcie z „Wojny bez granic”, ale przeciwnik wydaje się mieć jeszcze większą przewagę liczebną. I co najważniejsze, chłonąłem to wszystko jak gąbka, doprowadzając do zmian oraz pozytywnych zaskoczeń („Avengers Assemble”). Z kolei zakończenie ostatecznie zamyka pewien etap w historii, doprowadzając do drobnej zmiany warty. Nawet nie zauważyłem, kiedy się to wszystko skończyło.

avengers koniec gry2

Nawet jeśli były jakieś wady, nie byłem w stanie ich dostrzec. „Koniec gry” to tak naprawdę koniec jednego rozdziału oraz początek nowego rozdania. Niepozbawiona humoru, akcji oraz interakcji, stanowiąc – dla fanów – wielkie doświadczenie. Nie wiem jak wy, ale ja nie mogę się doczekać ciągu dalszego.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible – Rogue Nation

Jak wiemy z zakończenia poprzedniej części Ethan Hunt, czyli agent od zadań niewykonalnych, wyrusza na trop tajnej organizacji zwanej Syndykatem. Mimo infiltracji trwającej ponad rok, cel coraz bardziej zaczyna się oddalać. Do tego grupa działa w cieniu, kompletnie nie zostawiając żadnych śladów. Jakby tego było mało kłopotów, Syndykat wie o obecności Hunta i ten zostaje schwytany, ale udaje mu się zbiec. No i jeszcze dyrektor CIA doprowadza do rozwiązania MIF, a Hunt jest ścigany.

mission impossible 5-1

Tym razem do serii zostaje dookoptowany reżyser Christopher McQuarrie (scenarzysta „Podejrzanych”), choć jego reżyserskie dokonania były co najwyżej niezłe. I tu już najmocniej czuć inspirację Jamesem Bondem, gdzie mamy wrogą organizację, która odpowiada za wiele zła. Porwania samolotów, kradzieże broni nuklearnej, zabójstwa, zamachy oraz działanie w cieniu. Coś jak IMF, tylko w służbie zła. Do tego mamy jeszcze grę wywiadowczą, gdzie zaufanie i opcja współpracy jest na bardzo cienkim lodzie. W zasadzie jest to kontynuacja kierunku wyznaczonego przez poprzednią część, czyli znowu grupa przyjaciół (czyli ekipa Hunta) zostaje wystawiona na ciężką próbę i musi wykonać kolejne niewykonalne zadanie. Jest też poszukiwanie McGuffina, przeskoki z miejsca na miejsce oraz świetnie zainscenizowane sceny akcji.

mission impossible 5-2

Tutaj najbardziej zapada w pamięć akcja w Operze Wiedeińskiej, gdzie ma dość do zamachu (czuć tutaj klimat oraz styl klasycznych Bondów), otwierającą całość przechwycenie broni chemicznej z lecącego samolotu (czyste szaleństwo) czy włam do wodnego silosu, gdzie są przechowywane profile. W tych momentach reżyser pozwala sobie na szaleństwo i nawet jeśli mamy wrażenie, że znamy te wszystkie sztuczki, to i tak historia wciąga. W tle gra znajomy motyw, są sprawdzone zabawki (z maską oraz okularami), zaś nowa bohaterka oraz jej motywacja przez spory czas pozostaje tajemnicą. I to jeszcze bardziej pomaga w budowaniu napięcia, a także pokazuje stosunki panujące między wywiadami.

mission impossible 5-3

Jeśli coś nadal zawodzi to główny antagonista, który przez większość czasu wydaje się niemal nieobecny. Do tego jego motywacja (były agent, który czuje się zdradzony przez system i zamierza zniszczyć świat) to kolejny banał, jakich widzieliśmy mnóstwo. Nawet jego zachrypnięty głos nie jest w stanie przykuć uwagę na dłużej. Ale też czasem akcja może wywoływać poczucie przesytu, choć finał (zaskakująco stonowany) robi piorunujące wrażenie.

mission impossible 5-4

Nikt tu nie oczekuje aktorskich cudów, lecz jest na co oglądać. Cruise coraz bardziej pokazuje, że fizycznie jest w stanie wykonać rzeczy szalone (trzymanie drzwi lecącego samolotu czy włam do zalanego wodą silosu), których nie spodziewalibyśmy się po nim. Więcej czasu na ekranie dostał za to Simon Pegg, tworząc bardzo zgrabny duet. Benji ma szansę pokazać swoje oddanie i lojalność, pokazując swoją przydatność do działania w polu. Do gry wraca też Jeremy Renner oraz Ving Rhames, stanowiąc solidne wsparcie, podobnie dobry poziom prezentuje szef CIA w wykonaniu Aleca Baldwina. Dla mnie jednak odkryciem jest Rebecca Ferguson w roli tajemniczej agentki Ilsy Faust. Mógłobym ją w dużym skrócie opisać jako żeńską wersję Hunta, tylko ładniejszą oraz równie sprawnie wyszkoloną w kwestii mordowania. Między nią a Cruisem iskrzy, choć jej motywacja oraz to, komu naprawdę służy intryguje. Jestem ciekaw, czy się znowu pojawi.

mission impossible 5-5

Powiem szczerze, że nie byłem pewny, czy „Rogue Nation” będzie w stanie konkurować z „Ghost Protocol”. Na szczęście poprzeczka zostaje zachowania, a reżyserska i scenariuszowa robota McQuarrie’ego budzi u mnie duży podziw. Co następnym razem wymyślą twórcy, by nas zaskoczyć? Jestem cholernie ciekawy.

8/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible – Ghost Protocol

Seria Mission Impossible miała swoje wzloty i upadki. Jedynka była klasycznym thrillerem szpiegowskim w eleganckim stylu, przypominając kino z lat 60. Mocno rozczarowała dwójka, będąca absolutnym przeciętnym akcyjniakiem, pozbawionym napięcia oraz zaangażowania. Sytuację próbowała ratować trójka, niejako wracając do korzeni. Ale na następną cześć trzeba było czekać aż na pięć lat. Tym razem za kamerą stanął Brad Bird, który najbardziej znany był z animacji Pixara. Czy „Ghost Protocol” był w stanie podołać oczekiwaniom?

mission impossible 4-1

Sam początek to więzienie w Moskwie, gdzie znajduje się… Ethan Hunt. Dlaczego tam trafił? Co tam robił? Na razie nie jest to istotne, a najważniejsze jest wyciągnięcie superagenta przez komórkę IMF. Cała akcja kończy się sukcesem, ale następne zadanie jest o wiele poważniejsze: zostały skradzione kody nuklearne przez terrorystę o pseudonimie Kobalt. By znaleźć informacje na jego temat, ekipa w składzie: Hunt, Benji (teraz przeszkolony na agenta terenowego) oraz agentka June Carter musi zinfiltrować Kreml. Problem w tym, że cała akcja kończy się wysadzenie budynku, zaś IMF zostaje o to obwinione. Ekipa, do której dołącza analityk William Brandt zostaje odcięta od centrali i by powstrzymać Kobalta, jest zdana tylko na siebie.

mission impossible 4-2

Reżyser decyduje się niejako wywrócić całą konwencję cyklu do góry nogami, gdzie niemal wszystko wykonywał agent Hunt/Tom Cruise, zaś reszta ekipy stanowiła tylko drobny dodatek (może poza Benjim w trójce). Tutaj znacznie większy nacisk pozostaje na interakcję między ekipą, która musi się zgrać ze sobą. Dodatkowo ich największym przeciwnikiem nie jest – wbrew pozorom – terrorysta, chcący wysadzić kawałek świata z bomby jądrowej. Tutaj wrogiem jest ciągle tykający czas oraz technologia, który niemal cały czas lubi się psuć. A to maszynka do robienia masek odmawia posłuszeństwa, rękawica do przyklejania się dostaje kociokwiku, a nawet automat z zadaniem, mający dokonać autodestrukcji nie odpala się. To jeszcze bardziej podkręca napięcie i powoduje, że film ogląda się z jeszcze większym zaparciem. Także sceny akcji wyglądają naprawdę widowiskowo: od „spacerku” po najwyższym budynku świata (by włamać się do ich komputerów) przez pościg podczas burzy piaskowej aż po finałową konfrontację, gdzie każdy członek ekipy ma swoje zadanie.

mission impossible 4-3

Jedynym problemem jest tak naprawdę nijaki antagonista z nieciekawą motywacją. I nawet angaż Michaela Nyqvista nie był w stanie tego uratować. Ale to jedyny słaby punkt obsadowy. Cruise jest typowym Cruisem, jednak bardziej wyciszonym, bez momentów, gdzie puszczają mu nerwy. Tutaj jest troszkę bardziej mentorem, starającym się zachować porządek w grupie. Simon Pegg także się sprawdza i ma szansę wykazać się w scenach akcji. Dla mnie jednak największym wzmocnieniem są Paula Patton oraz Jeremy Renner, których postacie mają swoją (dość mroczną) przeszłość oraz motywacje, tworząc bardzo silne wsparcie dla ekipy.

mission impossible 4-4

I powiem szczerze, że dla mnie „Ghost Protocol” jest najlepszą częścią cyklu, która wywraca całą dotychczasową formułę do góry nogami. Sama intryga nadal jest pretekstowa dla tego typu kina, jednak realizacja jest pierwszorzędna. No i jest większy nacisk na relację, przez co zamiast „Tom Cruise ratuje świat” mamy „Tom Cruise z kolegami ratuje świat”. Niby drobiazg, ale zmienia wszystko.

8/10

Radosław Ostrowski

Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów

Pamiętacie akcję Avengersów w Sokowii? Jak się okazało zgon wielu, zbyt wielu ludzi nie przeszedł obojętnie wobec całego świata, który nie czuje się bardziej bezpieczny. Dlatego ONZ chce sprowadzić nadzór nad superherosami w ramach specjalnej komisji. Ale zarówno Stark, jak i Rogers mają kompletnie inne zdanie na ten temat. A żeby jeszcze było mało wewnętrznych konfliktów, dochodzi do zamachu na siedzibę ONZ, zaś sprawcą jest… Bucky, czyli Zimowy Żołnierz.

kapitan_ameryka31

Trzecia część przygód Kapitana Ameryki bardziej łączy się z MCU, a jednocześnie pokazuje reperkusje wydarzeń z całego uniwersum. Bracia Russo trzymają się stylu poprzedniej części, czyli kina akcji, polanego bardzo pogmatwaną intrygą oraz próbą stworzenia wręcz dramatu. Plus dodanie dwóch nowych postaci do całego uniwersum, dodając kolejnych filmów, mające za zadanie generować miliardy dolców zysku. Długo nie byłem w stanie rozgryźć na czym ma polegać cała intryga (ekspozycja z 1991 roku), bo jest wiele początków (także domknięcie z „Zimowego Żołnierza”), ale jest to do przełknięcia. Konflikt jest wyraźnie zarysowany między bohaterami, racje wydają się sensowne, a szansy na znalezienie jakiegoś kompromisu wydają się równie prawdopodobne jak wygrana w totolotka. A gdy do gry wchodzą emocje, wszystko zaczyna się chrzanić na potęgę.

kapitan_ameryka32

Reżyserzy potrafią przez długi czas utrzymać tempo, a wszelkie pościgi, bijatyki oraz mordobicia wyglądają nadal imponująco, mimo montażowej stylistyki a’la Jason Bourne. I mimo tego, wszystko pozostaje czytelne, wiadomo kto, kogo, czym i jak, co nie zawsze jest takie proste. Dodatkowo sama choreografia robi imponujące wrażenie – nie tylko konfrontacja na lotnisku czy finał w tajnej bazie na Syberii, ale choćby sam początek w Lagos. Do tego parę razy twórcy pozwalają sobie na wiele scen gadanych, by nie tylko wyciszyć tempo, ale także podbudować cały spór. Choć dochodzi do dość dramatycznego finału, ostatnia scena daje pewną nadzieję.

kapitan_ameryka34

Ale sporym problemem był plan głównego złego, czyli skłócenie Avengersów. Z jednej strony jest sama koncepcja jest bardzo trafna, tylko że miejscami jest to bardzo na granicy prawdopodobieństwa. I albo jest takim świetnym manipulatorem, albo wiele wydarzeń zdaje się być pobożnym życzeniem scenarzystów (choćby finał – skąd wiedział, że Stark podąży za Kapitanem do bazy?), co dało więcej wątpliwości. Za to plusem są zarówno nowi bohaterowie (zwłaszcza bardzo nakręcony Spider-Man oraz Czarna Pantera), jak i pojawienie się starych znajomych z kradnącym na kilka chwil Ant-Manem, wnosząc masę humoru do ciężkiego dramatu.

kapitan_ameryka33

Trudno się też przyczepić do filmu na poziomie aktorskim, chociaż na pierwszy plan zdecydowanie wybija się Iron Man oraz jego moralne dylematy, bo wiele perturbacji było spowodowanych przez jego działania. I Robert Downey Jr kolejny raz sprawdza się w tej postaci. Tak samo jak Chris Evans jako Kapitan Ameryka, będący harcerzykiem z zasadami nie do złamania, ale jest on troszkę nudny i przewidywalny. Nie znaczy to, że losy tego faceta mnie nie obchodziły, zwłaszcza gdy pojawiał się Bucky z często pranym mózgiem (świetny Sebastian Stan), dodając troszkę kolorytu. Ta chemia między tym duetem, daje troszkę kopa. Za to nie do końca przekonuje mnie główny zły, czyli Zemo grany przez Daniela Bruhla. Motywacja długo pozostaje tajemnicą, a rozwiązanie jego planu troszkę zawodzi. Szkoda.

„Wojna bohaterów” próbuje utrzymać poziom poprzednich części i w wielu momentach się to sprawdza, ale zarówno główny zły oraz miejscami nierówne tempo potrafią odstraszyć. Marvel utrzymuje poziom, jednak troszkę liczyłem na więcej. Bardzo solidne rzemiosło z paroma imponującymi popisami akcji.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Nowy początek

Ile razy już to mieliśmy? Pierwszy kontakt z cywilizacją pozaziemską to jeden z archetypowych motywów kina SF. Najczęściej oznaczało to siłową, brutalną konfrontację między kosmitami chcącymi przerobić naszą planetę w proch i pył, a dzielnymi, prawymi Amerykanami. Jakoś dziwnie ufoludki pokochały USA, by lądować tam. Nie inaczej jest i tutaj, ale to tylko jeden z dwunastu statków pojawiających się na Ziemi. Kim są? Czego chcą? Dlaczego akurat wylądowali tam? Do jednego z takich miejsc trafiają wojskowi, naukowcy, agenci rządowi, wśród nich bardzo ceniona lingwistka Louise Banks, wspierana przez matematyka i fizyka Iana Donnelly’ego.

nowy_pocztek1

Tym razem jednak całość pilotuje Denis Villeneuve, który potrafi pokazać pazur w kinie gatunkowym, co pokazał w mrocznym „Labiryncie”. Ale kino SF rządzi się innymi prawami niż thriller czy kryminał, chociaż jak każdy gatunek można poprowadzić na kilka sposobów. Od razu uprzedzę, że nie ma tu miejsca na strzelaniny, popisy pirotechniczne czy gości od efektów specjalnych. Tak naprawdę ufo jest tylko papierkiem lakmusowym, a najważniejsi jesteśmy my, ludzie. Jak reagują ludzie? Strachem, lękiem, agresją, co jest absolutnie zrozumiałe. A politycy kłócą się ze sobą i nie potrafią wznieść się ponad swoje podziały, lęki, strachy, dążąc do siłowej konfrontacji jak przywódca Chin. I jak my mamy znaleźć kontakt z obcą cywilizacją, gdy sami ze sobą nie potrafimy się dogadać, mimo nowoczesnej technologii oraz różnych gadżetów? Czy jesteśmy w stanie wznieść się ponad swoimi strachami czy tak jak zawsze najpierw będziemy chcieli spuścić łomot?

nowy_pocztek2

Sceny, gdy powoli odkrywamy język naszych kosmitów to małe perełki, które oglądałem niczym w rasowym kryminale. Tajemnica, która musi zostać rozwiązana, gdyż od niej zależą losy naszego znanego świata. Nie zapomnę sceny pierwszego spotkania Louise z obcymi, mającymi macki niczym ośmiornice w szczelnym, wręcz surowym wnętrzu statku. I jest ta szyba pełna mgły, gdzie ledwo widać kogokolwiek. Pierwsze ruchy, pierwsze tajemnicze kółka i próba wgryzienia – wtedy Villeneuve podkręca napięcie kolejnymi spojrzeniami, znakami i pytaniami. Wszystko zrobione bardzo prostymi środkami, bez efekciarstwa i zadymy.

nowy_pocztek3

To jednak jeden z aspektów, bo drugim jest nieuchronność podjętych przez nas decyzji oraz wejść do naszego niemal wnętrza. I w końcu Louise (jedyna kobieta w tym całym męskim świecie) musi dokonać pewnego wyboru. Czy gdybyś mógł się cofnąć w przeszłość, zmieniłbyś coś w swoim życiu? – pyta nasza bohaterka. Ciągle pojawiają się przebitki na zdarzenia z życia prywatnego Louise – rozpadu małżeństwa, śmierci dziecka. Początkowo może to wprawić w konsternację, ale nie ma tutaj niczego przypadkowego, włącznie z zakończeniem, które wprawiło mnie w zakłopotanie i jedno wielkie WTF? Nie zdradzę wam dokładnie o co chodzi, ale ma to związek z czasem. To na szczęście jedyna skaza tego filmu.

nowy_pocztek4

Villeneuve pewnie prowadzi całą fabułę pewną ręką i nie traktuje nas jak idiotów. Owszem, są pewne sceny tłumaczące działania naszej bohaterki (świetne pokazanie związane z zadaniem pytania o cel obcych), ale ponieważ jest jedyną lingwistką w grupie, to te wyjaśnienia pomagają rozgryźć całą pracę. Do tego jest to fantastycznie zagrane. Film bezczelnie kradnie wszystkim zjawiskowa Amy Adams jako delikatna, wyciszona, ale bardzo skupiona, inteligentna i bardzo cierpliwa. Jak wobec dziecka, któremu trzeba objaśnić pewne skomplikowane rzeczy. Ma mocnych partnerów w osobach Jeremy’ego Rennera, obsadzonego wbrew swojemu emploi, który daje radę jako inteligentny naukowiec oraz Forresta Whitakera wcielającego się w wojskowego.

„Nowy początek” to jeden z najciekawszych filmów SF ostatnich lat, gdzie fantastyczna otoczka jest tylko pretekstem do pokazania i spojrzenia tak naprawdę na człowieka – jego lęki, wątpliwości oraz działań. A co wy byście zrobili w sytuacji pierwszego kontaktu? Reżyser daje bardzo wiarygodną i przekonującą wizję, skupioną na realizmie oraz psychologii postaci niż tylko na rozwałce. I to lubię, a mam wrażenie, że jeszcze wrócę do tego filmu. 

8/10

Radosław Ostrowski

Wyrok za prawdę

Kalifornia, rok 1996. Gary Webb pracuje jako dziennikarz w lokalnej prasie, czyli San Jose Mercury News. Zajmuje się pisaniem artykułów o handlarzach narkotyków, a dokładniej o ich konfiskowanych majątkach. Przypadkowo trafia na ślad poważniejszej sprawy – pewna dziewczyna, której chłopak został aresztowany twierdzi, że handlował na zlecenie rządu USA.  Drążąc sprawę dochodzi do szokującej prawdy.

Michael Cuersta to reżyser kojarzony głównie z pracy przy serialach telewizyjnych (m.in. „Sześć stóp pod ziemią”, „Dexter”, „Homeland”), jednak po drodze zrealizował kilka filmów kinowych. Najnowszy film to oparty na faktach „Wyrok za prawdę” – polityczny thriller o dziennikarstwie śledczym. Niby takich historii było wiele, ale reżyser jest tego świadomy i stawia tutaj na prostotę. Nie próbuje kombinować, eksperymentować i udziwniać. To opowiedziana klasycznie historia, ubrana w reporterską formę i skupiona na rozmowach z informatorami, świadkami oraz kolegami z pracy. Sama intryga jest pozornie łatwa – jednostka kontra system. Czym jest tutaj ta szokująca prawda? Ze 10 lat wcześniej CIA poszła w dil z handlarzami narkotyków, by za pieniądze z dystrybucji towaru, przemycanego do USA sfinansować rewolucjonistów w Nikaragui. Władza może wszystko? Oczywiście, że tak. Ten film brutalnie przypomina tą gorzką prawdę.

Samą historię można podzielić na dwie części – do momentu opublikowania artykułu o „Mrocznym sojuszu” (tak Webb nazwał całą sprawę) i tym, co się stało po. Rozmowy, informacje, uznanie, sława i zawiść konkurencji (rozmowa w redakcji The Washington Post). A potem dyskredytacja, szczucie, zastraszenie i tuszowanie rozmów. Świadkowie albo znikają, albo zmieniają zdanie i zaczyna się nagonka. Brzmi znajomo? I ciągłe poczucie zagrożenia, że coś się stanie. Dopiero gorzkie zakończenie uświadomiło mi, że ta sprawa była z góry skazana na porażkę i że nie uda się jej doprowadzić do samego końca. Jak mówi jeden z bohaterów: „Niektóre opowieści są zbyt prawdziwe, by je opowiedzieć”.

Może i czasami napięcie nie zostaje utrzymane do końca, jednak Cuersta potrafi trzymać mocno za gardło. Pomaga mu w tym świetny zespół aktorski. Tutaj gwiazdą jest zdecydowanie Jeremy Renner w roli Webba – upartego, konsekwentnego i uczciwego dziennikarza. Facet ma pewne grzeszki na sumieniu, ale w pracy jest niezawodny, dążący do prawdy za wszelką cenę. Aktor znakomicie oddaje jego emocje, jak i reakcje na kłody rzucone pod nogami. Poza nim jest tu przebogaty drugi plan ze znanymi twarzami, które pojawiają się tylko kilka minut, ale zapadają w pamięć. Jak Andy Garcia (diler Norwin Meneses), Barry Pepper (prokurator Russell Dodson), Michael Sheen (Fred Weil) czy Ray Liotta (były agent John Cullen) i oni niosą ten film.

„Wyrok za prawdę” to gorzki dramat, w którym system wygrywa z ludźmi. Pozornie wydaje się, że wygrał i nie warto być przyzwoitym, a zakończenie tylko pozornie jest szczęśliwe. Webb po całej tej aferze (zakończyło się opublikowaniem przez CIA 400-stronicowego raportu) nie mógł znaleźć dla siebie żadnej pracy i popełnił samobójstwo 7 lat później. Więcej chyba mówić nie trzeba.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Czas Ultrona

Jak pamiętamy z poprzedniej części, Avengers to grupa superherosów, którzy pilnują porządku na Ziemi i walczą o pokój. Kapitan Ameryka, Iron Man, Hulk, Thor, Czarna Wdowa i Sokole Oko nie mają jednak chwili odpoczynku, gdyż walczą z odwiecznym wrogiem TARCZY – Hydrą, odbijając laskę Lokiego. Stark bada urządzenie i wykorzystuje do stworzenia Ultrona – sztucznej inteligencji, która pomagałby im. Że nie będzie to dobry pomysł, Avengersi przekonują się dość szybko.

avengers21

Na ten film fani Marvela czekali ogromnie, bo zebranie w jednym filmie wszystkich superherosów zawsze jest świetne. Poza tym, kto nie lubi rozpierduchy? Joss Whedon, który pokazał pierwszą część „Avengersów” dba o to, żebyśmy się nie nudzili. Wszystkiego jest więcej – więcej rozpierduchy, ironicznych i zabawnych dialogów, większe scalenie ze światem Marvela (masa bohaterów pobocznych z poprzednich filmów). Jednak Whedon poza tym próbuje zaserwować ważkie i poważne pytania dotyczące odpowiedzialności oraz tego, jak w imię dobra dokonuje się zła. Głos ten należy do nowych łotrów do pokonania, a mianowicie Ultrona – sztucznej inteligencji, która rozwinęła się do tego stopnia, że uznaje Avengersów za zło i jedyną nadzieją dla ludzkości jest jej… śmierć. W realizacji (nieświadomie) pomagają bliźniacy Maximoff, a wplecenie tych bohaterów oraz taka refleksja w – bądź co bądź – rozrywkowym filmie zaskakuje. Jednak mimo widowiskowości (starcia nadal mają pomysłową choreografię, a między bohaterami jest silna chemia), miałem wrażenie przesytu oraz znużenia całością. Wszystko już w zasadzie było, chociaż poziom realizacji nadal jest wysoki, a finał w Sokowii potrafi trzymać za gardło (ratowanie cywili jest kluczowym fragmentem).

avengers23

Nadal jest to świetna rozrywka także pod względem aktorskim – ekipa w składzie Downey Jr./Hemsworth/Evans/Ruffalo robią szoł, kradnąc sceny reszcie. Plusem jest to, ze więcej czasu dostali, troszkę pominięci w poprzedniej części Scarlett Johansson (Czarna Wdowa) i Jeremy Renner (Sokole Oko). O ile łucznik jest spoko facetem, któremu w krytycznym momencie udaje się scalić ekipę posiadających megamoce kompanów, przy których sprawia wrażenie przypadkowego wojaka, o tyle w przypadku Wdowy twórcy zachowali się bardzo nie fair. Twardą laskę zmiękczyli (chociaż dzięki temu dowiadujemy się troszkę więcej o przeszłości) i na silę próbują rzucić ją w ramiona Hulka. To kiepski pomysł jest i mam nadzieję, że zostanie porzucony w następnych częściach. Za to nowi antagoniści to duży plus.

avengers22

O Ultronie już mówiłem, a głos Jamesa Spadera idealnie pasuje do dobrze napisanego bohatera. Także bliźniacy Romanoff są wyrazistymi mścicielami, posiadającymi swoje moce wskutek eksperymentów genetycznych – Pietro „Quicksilver” (niezły Aaron Taylor-Johnson, chociaż wolę łobuzerskiego Evana Petersa z najnowszych „X-Menów”) zasuwający z prędkością światła oraz Wanda „Szkarłatna Wiedźma” (świetna Elisabeth Olsen) manipulująca umysłami. Dawno nie było w tym uniwersum tak wyrazistych czarnych charakterów.

avengers24

 

Powiem tak: po obejrzeniu najnowszego „Mad Maxa” każdy blockbuster będzie wyglądał cienko. Druga część „Avengerów” nie jest w stanie mu dorównać, tak jak pierwszej części. Niemniej jest to nadal dobre kino rozrywkowe, które jest w stanie zagwarantować frajdę osobom w wieku od lat 5 do 105.

7/10

Radosław Ostrowski

 

Komisariat drugi

Do komisariatu drugiego policji w Nowym Jorku trafia Casey Schraeger – młoda policjantka z wydziału obyczajowego. A dokładnie trafia do wydziału zabójstw, gdzie razem z nowym partnerem, Jamesem Walshem ma poprowadzić pierwsze poważne śledztwo – morderstwo. Ofiarą jest partner Walsha, Burt Kowalski. I na miejscu odkrywa, że nic nie jest takie, jak się wydaje.

komisariat_drugi1

Noah Hawley jest najbardziej znany jako twórca serialu „Fargo„. Jednak zanim udało mu się odnieść sukces telewizyjna wersja opowieści braci Coen, próbował pracy przy telewizji. I to z różnym skutkiem (kilka odcinków dla „Kościach”), ale pierwszą samodzielną produkcja był „Komisariat drugi” dla telewizji ABC. A że był to świetny tytuł, może świadczyć fakt, że po 10 odcinkach… został skasowany. Być może przeszkodziła konwencja – dość nietypowa jak na serial sensacyjno-kryminalny. Poza głównym wątkiem (zabójstwo Kowalskiego), każdy z detektywów (dwie pary plus Alvarez) prowadzi własne śledztwa, niektóre dość dziwaczne i nietypowe. Rodzinny gang planujący różne skoki, by zebrać kasę na przeszczep nerki nestora rodu, sklep z akcesoriami do zabijania, zabójstwo nagiego człowieka, 89-letni staruszek próbujący złamać prawo czy włamanie do mieszkań w celu… nakręcenia pornosa. Brzmi zabawnie?

komisariat_drugi2

Hawley miesza tutaj humor z powagą, co dla wielu może okazać się ciężkostrawne. Dziwaczne sprawy, żarty pełne ironii i aluzji (jeden odcinek to była wariacja na temat „Okna na podwórze”), ale tez nie brakuje poważnych spraw. Ukrywania choroby, traumy wskutek pobicia sprzed lat, ukrywanie się i próba zmiany pod fałszywym nazwiskiem – dzieje się tu wiele, a każdy policjant ma swoje własne tajemnice. I ten dziwaczny koktajl smakuje znakomicie. Zgrabne zagadki są testem dla naszych komórek, a galeria dziwacznych postaci i ich interakcje to test dla naszej przepony oraz tolerancji na ten pokręcony świat. Taki jak nasze życie – czasami bez ładu i składu, czasami dziwacznego oraz absurdalnego, ale też ciepłego i z sympatią wobec naszych bohaterów.

komisariat_drugi3

No i jeszcze aktorstwo na naprawdę wysokim poziomie, gdzie każdy aktor ma swoje przebłyski. Więc po kolei – naszymi przewodnikami po komisariacie są Schraeger i Walsh, świetnie zagrani przez Amber Tamblyn i Jeremy’ego Rennera. Ona nie jest żółtodziobem w swoim fachu, jednak zmiana przydziału początkowo wprawia ją w konsternację i musi się nauczyć multum rzeczy – od znajomości systemu przysług przez odpowiednie użycie słów, ale pozostaje upartą i dociekliwą policjantką. On z kolei to stary wyga, znający procedury oraz wszelkie metody śledcze, który pod ta warstwą twardziela skrywa coś więcej. Chemia między tą dwójką jest mocno odczuwalna i oboje ogląda się z przyjemnością.

komisariat_drugi4

Równie ciekawy jest tutaj drugi plan, gdzie najbardziej wybija się inny, bardziej szalony duet: Harold Perrineau/Adam Goldberg. Ten pierwszy brawurowo gra detektywa Leo Banksa – panikarza przerażonego wizją swojej śmierci (jego ojciec zmarł w wieku 42 lat) i dlatego nosi non-stop kamizelkę kuloodporną, drugi to wąsaty i dowcipny glina ukrywający raka mózgu, biorącego udział w ryzykownych akcjach. Warto tez wspomnieć rozbrajającego Kaia Lennoxa (mający bardzo wysokie ego Eddie Alvarez), tajemniczego Joshua Cole’a (dobroduszny detektyw Cole, który skrywa mroczny sekret) oraz atrakcyjną Monique Gabrielę Curnen (detektyw Beaumont), którzy wykonują świetną robotę.

komisariat_drugi5

„Komisariat drugi” to jeden z tych seriali, który umarł przedwcześnie. Słodko-gorzkie i szalone śledztwa, zbudowane na paradoksach galerie postaci, świetne intrygi i ogromna dawka humoru. Jedyne co czułem, po obejrzeniu ostatniego odcinka było smutkiem. I ciekawością, jakież to następne sprawy byłyby prowadzone. Ale tego już się nigdy nie dowiem.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

American Hustle

Jest rok 1979. Irving Rosenfeld jest facetem, który odziedziczył mała firmę po ojcu (naprawa szyb i pralnia). Ale w końcu, zdecydował się zając kantowaniem innych oraz wyłudzaniem pieniędzy od innych, w czym pomaga mu kochanka Sydney. Jednak zrobili o jeden kant za daleko, gdyż ich ofiarą jest agent FBI DiMaso, który zmusza ich do współpracy. Chce wykorzystać ich do schwytania skorumpowanego polityka, burmistrza Carmine’a Polito. Tylko, ze to nie jest takie łatwe.

hustle1

Ile to było filmów o kantach i przekrętach, gdzie obowiązuje zasada „dymu i luster”? David O. Russell nie jest na tym polu nikim oryginalnym czy zaskakującym, bo mamy tutaj łapówki, polityków, a nawet mafię. I tutaj nie ma żadnych niespodzianek i ten wątek (kryminalny) wydaje się najmniej zaskakujący, więc co jest siła tej historii? Reżyser skupia się na postaciach, które kantują nie tylko naiwnych desperatów szukających szybkiej forsy (czy tylko mi się to skojarzyło – na chwilkę – z „Wilkiem z Wall Street”?), ale też oszukują samych siebie. O tym tak naprawdę jest „American Hustle” – o sztuce kłamania i oszukiwania, bo tylko w ten sposób jesteś w stanie osiągnąć sukces społeczny, polityczny i zawodowy. Brzmi ostro i poważnie? To nie jest ostra satyra, choć nie jest pozbawiona ironicznego i ostrego humoru, ale jednocześnie czuć sympatię do bohaterów, którzy nie są tacy jednowymiarowi i oczywiści. Każdy kogoś udaje, tylko kto tu kogo tak naprawdę kantuje? Oto jest pytanie.

hustle2

A wszystko jeszcze osadzone w realiach lat 70-tych (te stroje, te fryzuje, ta muzyka), w dodatku naprawdę ładne wizualnie i z paroma dialogami do przemyślenia. Może przeszkadzać skupienie się na bohaterach niż na sensacyjnej intrydze (z paroma niespodziankami, choć trochę też przekombinowanej i miejscami mocno ocierającej się o granice prawdopodobieństwa), jednak film ogląda się naprawdę dobrze i z niemałą przyjemnością.

hustle3

Russell potwierdza też, że potrafi prowadzić aktorów i robi to w świetny sposób (znowu zgarnięto nominacje do Oscara we wszystkich kategoriach aktorskich – i to drugi raz z rzędu!), że naprawdę trudno się do kogokolwiek przyczepić. Bo tak jest, ale skupię się na najważniejszych dramatae personas. Kolejny raz mocno zaskakuje Christian Bale w roli głównego machera – Irvinga. Łysawy, z brzuszkiem, słabym sercem i sporą dawką uroku osobistego plus spieprzone życie osobiste. Facet wzbudza sympatię, potrafi zachować spokój i wyczuć, gdy robi się niebezpiecznie. To samo można powiedzieć o Amy Adams, która wygląda fantastycznie i jest równie sprytna (a nawet sprytniejsza) niż Irving – niby się kochają, ale czy można im wierzyć na słowo, skoro oboje oszukują, także siebie nawzajem? No właśnie.

hustle4

I w tym momencie pojawia się dwoje, z braku lepszego słowa, popaprańców. On, agent DiMaso (fenomenalny Bradley Cooper) sprawia wrażenie kompletnie nieodpowiedzialnego kolesia, zachowującego się jak dziecko pozbawione zabawek. Megaloman, zapatrzony w siebie, wstydzący się swojej matki i narzeczonej, mocno znerwicowany i przez to niebezpieczny. To samo można powiedzieć o Roselyn (mocna Jennifer Lawrence) – passive-agressive, manipulatorka i strasznie działająca na nerwy kobieta, która nie znosi bycia ignorowaną. Nienawidziłem tą kobietę przez cały seans, a to mi się zdarza rzadko. Wisienką na torcie za to jest Jeremy Renner, czyli burmistrz Polito – może i bierze w łapę, ale mocno wierzy w to, że w ten sposób może zrobić coś dobrego dla miasta oraz kompletnie zaskakujący Robert De Niro.

hustle5

David O. Russell trzyma poziom i tworzy naprawdę dobrze skrojone kino rozrywkowe z dość wiarygodną psychologią bohaterów. Może i nie wszystko jest dopięte do ostatniego guzika, ale jest to zbyt dobre by zignorować. A może po prostu wciskam wam kit? Sami osądźcie.

7,5/10

Radosław Ostrowski