Wielka, odważna, piękna podróż

„Wielka, odważna, piękna podróż” – ten tytuł brzmi jak z reklamy biura podróży, oferującego jakąś wycieczkę do egzotycznego kraju. Najlepiej, gdzie jest jakiś wulkan albo spoooooooooora góra do wejścia. Jednak najnowszy film Kogonady oferuje troszkę zupełnie inną podróż niż można się było spodziewać. Po wyjściu z kina sam nie jestem w stanie do końca powiedzieć o swoich wrażeniach.

Historia skupia się wokół Davida (Colin Farrell) – niezbyt już młodego samotnika, mającego wyruszyć na wesele przyjaciół. Problem w tym, że akurat auto zostało uziemione z powodu nieopłaconych mandatów, Ale na szczęście znajduje (dosłownie na ścianie) ogłoszenie w sprawie wynajmu samochodu w nagłych przypadkach. Auto jest z 1994 roku i nie ma gniazdka USB na telefon, lecz jest za to GPS – cóż szkodzi wynająć? Już na miejscu poznaje Sarę (Margot Robbie) – singielkę jak on, jadąca takim samym autem. Niby coś tam się mogłoby wydarzyć, ale raczej nic z tego nie będzie. Chyba, że przypadek/zbieg okoliczności/scenarzysta (niepotrzebne skreślić) uzna inaczej. Tym czynnikiem jest… GPS, proponujący naszemu bohaterowi tytułową podróż. Jednym z przystanków jest coś w rodzaju McDonald’s, gdzie ma zjeść chesseburgera. I tam też pojawia się Sarah – kto by się spodziewał. Oczywiście, że jadą razem i to początek eskapady.

W założeniu to miał być taki feel-good movie, mieszający romans z pokręconą fantazją niczym ze scenariuszy Charliego Kaufmana. Bo jak inaczej wytłumaczyć odwiedzane przez naszą parę… drzwi. A co za nimi? Różne chwile z przeszłości obojga, pozwalając zmierzyć się pierwszy raz (śmierć matki) albo zobaczyć z innej perspektywy. Muszę przyznać, że nie można odmówić kreatywności w przeskakiwaniu po różnych miejscach: od zamkniętego muzeum przez szkołę Davida z brawurową sceną szkolnego musicalu aż po bardzo poruszające momenty (rozstanie z partnerami w restauracji, David jako ojciec rozmawia z młodszym sobą). W tle gra urocza, elegancka muzyka Joe Hisaishiego z pięknymi piosenkami Laufey. Problem jednak w tym, że nie byłem w stanie całkowicie się zaangażować. Dialogi czasami próbują być głębokie, lecz ostatecznie wychodzą banalnie, nie czuć zbyt mocnej chemii między bardzo energiczną Robbie a bardziej melancholijnym Farrellem (choć oboje grają bardzo dobrze).

Rozumiem, że ta „Podróż” miała być baśnią o dojrzewaniu do otwarcia się na drugą osobę oraz mierzeniu się ze swoimi demonami. Problem jednak w tym, że urok jest tutaj wymuszony, chemii między parą bohaterów nie czuć, zaś warstwa wizualna kompletnie przerasta pozostałe elementy. Jedno z większych rozczarowań tego roku, niestety.

6/10

Radosław Ostrowski

Chłopiec i czapla

Nawet osoba niezbyt zainteresowania japońskimi animacjami przynajmniej słyszała o studiu Ghibli. Najbardziej znany z tego studia reżyser Hayao Miyazaki wraca z emerytury (znowu), by znów oczarować świat swoją wyobraźnią. Od razu się przyznam, że nie jest zbyt mocno zaznajomiony z dorobkiem Japończyka, więc wchodzę na głęboką wodę.

Akcja zaczyna się podczas II wojny światowej w Tokio i skupia się na młodym chłopcu imieniu Mahito. Jego matka ginie podczas bombardowania w szpitalu, gdzie pracowała. Razem z ojcem wyjeżdżają poza miasto do dawno niewidzianej ciotki (siostry bliźniaczki mamy), z którą jego ojciec się związał. Niby wszyscy są wobec niego życzliwi, a zwłaszcza staruszki-służące, jednak chłopak nie czuje się zbyt dobrze. Nie może się odnaleźć, co jeszcze bardziej czuć w szkole. Jeszcze dziwniej się dzieje, gdy koło niego krąży dość ekscentryczna czapla. Gadająca czapla, co twierdzi, że jego matka… żyje i tylko ona wie gdzie się ona znajduje. Więc zgadnijcie co nasz chłopiec robi?

W dzisiejszym rozpędzonym świecie taki film jak „Chłopiec i czapla” jest bardzo zaskakujący. I nie chodzi tylko o ręcznie rysowaną animację 2D, gdzie czuć ludzką rękę. Ale też o inną kulturę oraz bardzo powolne, wręcz kontemplacyjne tempo. Początek jest bardzo niespieszny, pozwalający poznać zarówno naszego bohatera, jak i zwyczajnego świata wokół. Miyazaki skupia się na prostych czynnościach (jedzenie, ubieranie się czy tworzenie łuku) przeplatane ze scenami koszmarnymi. Niby ta kreska jest bardzo prosta, jednak w rękach Japończyka staje się potężną bronią. Im bliżej, tym bardziej szczegółowy jest obraz, z masą detali (szczególnie na twarzach) czy podczas zjawisk nadnaturalnych. Same tła może nie wydają się aż z taką precyzją oddane, jednak robią wrażenie skalą.

Ale kiedy wkraczamy do „innego” świata, wszystko zmienia się diametralnie. Reżyser potwierdza jak bardzo szaloną ma wyobraźnię, bo czego tu nie ma. Czapla z dziobem tak przerażającym, że najmłodsze dzieci miałyby koszmary; przerażające pelikany zjadające słodziutkie istoty czy papugi mające apetyt na ludzkie mięso. Bliżej tutaj jest klimatem do „Labiryntu fauna” Guillermo del Toro, gdzie świat fantastyczny jest równie okrutny i bezwzględny, co rzeczywisty. Może dzieło Japończyka nie ma aż takiej siły, co dzieło Meksykanina, ale jest równie szczere i poruszające. Wliczając w to bardzo mocne, chwytające za serce zakończenie.

Dla wielu problemem może być powolne tempo historii czy stosowana logika snu, jednak „Chłopiec i czapla” pokazuje jak wielką siłę ma jeszcze ręcznie rysowana animacja. Pięknie wykonana, pełna nieskrępowanej wyobraźni oraz bardziej poważniejsza w kwestii podejmowanych tematów. Dzieło zdecydowanie NIE DLA najmłodszych.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mój sąsiad Totoro

Gdzieś na wsi z Tokio wprowadza się rodzina Katsukabe, a właściwie jej większość. Bo matka przebywa w szpitalu, zaś dziewczynki (Mai i Setsuke) oraz ojciec – wykładowca akademicki trafiają do podniszczonego domu. Cała trójka próbuje się aklimatyzować w nowej okolicy, co przychodzi zaskakująco łatwo. Cała familia czeka na przyjazd mamy, a Mei przypadkowo trafia do dużego lasu znajdując dużą, kudłatą istotę.

totoro3

Japońskie studio Ghibli w 1988 roku wręcz eksplodowało do emocji. W tym samym roku najpierw wskoczył mroczny „Grobowiec świetlików” oraz „Totoro”, który miał dodać radości po poprzednim dziele. To nadal klasyczna, ręcznie wykonana animacja zrealizowana w prostym, wręcz oszczędnym stylu. Wszystko toczy się bardzo spokojnym rytmem, bez efekciarskich tricków, gdzie widzimy dwa światy żyjące w pełnej symbiozie. Świat nasz, czyli ludzki oraz wiat baśniowy, pełen istot niewidocznych dla wszystkich. I to ten drugi świat reprezentuje Totoro, czyli bardzo duży zwierzak z wyłupiastymi oczami oraz szczerzącymi zębiszczami. Nie jest może za bardzo rozmowny, ale jest w stanie pomóc każdemu, kto go o to poprosi.

totoro1

Sama animacja jest prosta i utrzymana w typowo japońskim stylu, co mocno widać w wyglądzie twarzy czy sylwetkach postaci. A sami bohaterowie (poza siostrami) są bardzo oszczędnie zarysowane. Powoli odkrywamy kolejne fragmenty układanki, włącznie z obecnością samego Totoro – tego kim jest i czym może się zajmować. Miyazaki najbardziej podkreśla relacje miedzy siostrami – bardziej dojrzałej, poważnej Setsuke, a młodszej, ciągle zachowującej swoją dziecięcą wrażliwość Mei. Kiedy obie dziewczynki działają wspólnie, efekty są zachwycające (wykiełkowanie żołędzi czy czekanie na autobus), a proste scenki jak kąpiel potrafią podkręcić napięcie niczym w thrillerze. Tylko, że to wszystko wydawało mi się za proste, za łatwe i zbyt ciepłe. Równie zaskakujący jest tutaj brak czarnego charakteru. Za to warto wspomnieć o kapitalnej muzyce Joe Hisaishiego, tworzącego wręcz bajkowy klimat.

totoro2

Niemniej muszę wspomnieć, że „Totoro” całkiem przyjemnie się ogląda, bo jest ciepłą, bardzo delikatną historią rodzinną. Nadal wygląda przyjemnie, ma kilka ślicznych momentów oraz wyglądu stworków, nad którym unosi się „japoński” duch studia. Dla osób rzadko zwiedzających azjatyckie animacje, może być to porządek ciekawej przygody.

7/10 

Radosław Ostrowski