Imperium Słońca

Rok 1941. W Szanghaju na razie panuje spokój, ale wojna coraz bardziej zaczyna być obecna. Właśnie tutaj mieszka Jim Graham – syn brytyjskiego dyplomaty. Kiedy Japończycy atakują Pearl Harbor, zaczynają zajmować miasto, w skutek zbiegu okoliczności, chłopak zostaje rozdzielony od rodziców i sam musi przetrwać. Dopóki nie kończy się jedzenie, wszystko jest dobrze. I wtedy trafia na obrotnego Amerykanina Basiego. Kiedy razem z nim próbują obrobić dom, trafiają do obozu jenieckiego.

imperium_slonca1

Kiedy Spielberg, postanowił porzucić robienie rozrywki na wysokim poziomie i wejście w poważne sprawy, to początki tego kierunku nie wytrzymują jakoś próby czasu. Tym razem w oparciu o autobiografię Jamesa Ballarda, postanowił opowiedzieć o wczesnym dojrzewaniu dziecka w czasie wojny. Tylko znów jest jeden poważny problem – nie zrobiło to na mnie wrażenia. O ile jeszcze początek i pierwsze wyjście na miasto Jima po opanowaniu oraz hecy w samotnym domu jeszcze przykuwały moja uwagę, o tyle sceny obozowe (druga połowa filmu aż do niemal samego końca) sprawiały wrażenie sztucznych. Niby było poważnie, niby racje żywnościowe się zmniejszały, ale nie do końca potraktowane jest poważnie. Bo czuć pewną atmosferę zabawy (Jim biegający za różnymi rzeczami, którymi wymienia się z innymi), a nawet jeśli były gwałtowne sceny, to pokazywano je dyskretnie i subtelnie. Dlatego losy Jima przestały mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie i za przeproszeniem, gówno mnie obchodziło, co się dalej wydarzy. Technicznie to jest nadal kino z wysokiej półki, tylko środek jest strasznie pusty.

imperium_slonca2

Jedynie z całej obsady przykuło moja uwagę dwóch jegomości. Pierwszy miał 13 lat i nazywał się Christian Bale, ale już wtedy chciał być aktorem. Jako Anglik Jim poradził sobie świetnie, gdzie jako dziecko trzymane w kloszu i nie zdający sobie sprawy z tego, co się działo dookoła, musiał przetrwać. Jednocześnie jest zafascynowany samolotami, zwłaszcza japońskimi. A jego nauczycielem stanie się Basie, grany przez niezawodnego Johna Malkovicha, który tutaj jest obrotny, cwany i wzbudzający zaufanie. Jednak potrafi być podstępny i nie zawsze uczciwy (złamane słowo o ucieczce).

Początki zrobienia poważnych filmów przez Spielberga, dzisiaj należy uznać za nie do końca udane. Zbyt sentymentalne, mało angażujące i za łagodne. „Imperium” jest troszkę lepsze od „Koloru purpury”, ale do wielkich dzieł brakuje mu sporo.

6/10

Radosław Ostrowski

Indiana Jones i Świątynia Zagłady

Kontynuacje kultowych klasyków są uważane za coś naturalnego. Jednak w przypadku „Świątyni Zagłady” mamy do czynienia z prequelem. Rok przed pierwsza konfrontacja z nazistami, Indy zostaje otruty przez chińską mafię w Szanghaju podczas negocjacji po wykonaniu zadania. Udaje mu się uciec razem ze sprytnym dzieciakiem Short Roundem oraz piosenkarką Willie Scott, która przypadkowo zostaje wplątana w całą aferę. Ale samolot zostaje rozwalony i tak cała trójka znajduje się w Indiach, gdzie dostają zadanie odzyskania świętego kamienia z pałacu Pankor, gdzie ponownie miało powrócić Zło.

indy_21

Pozornie „Świątynia Zagłady” może wydawać się kolejnym przygodowym filmem, ale Spielberg postanowił całość bardzo umrocznić, choć prolog w Szanghaju wydaje się niepozorny (musicalowa wstawka, potem konfrontacja z chińską mafia zakończona strzelanina oraz totalnym chaosem), jednak pojawienie się na terenie Indii, mocno zmienia całą konwencję. Nietoperze, porwania dzieci i zmuszanie do niewolniczej pracy czy tajemnicza sekta planująca przejęcie władzy nad światem doprowadzają, że „Świątynia” bardziej skręca w kierunku wręcz horroru. Wystarczy sobie przypomnieć sekwencję rytuału kultystów, gdzie ich wrogowi zostaje wyrwane serce (bijące!) – to wystarczy, żeby doprowadzić do przerażenia. Owszem, czasami jest przemycany humor (postać piosenki przyzwyczajonej do luksusów zderzonej z innym światem – biedy oraz nędzy), jednak nie łagodzi on całej tonacji. Przez tą zmianę stylistyki, film został odrzucony przez fanów, jednak na mnie zrobiło to dobre wrażenie. Także sekwencje akcji są na naprawdę wysokim poziomie (ucieczka w wagonikach czy konfrontacja nad mostem), a techniczna robota jest wspaniała. Wszystko prowadzone jest pewną ręką i trzyma w napięciu do końca.

indy_22

Sami kultyści naprawdę budzą grozę, potęgowana przez scenografię (jaskinia, pałac) oraz niezawodząca muzykę Johna Williamsa. Ale nie jest to film pozbawiony wad – jest to bardziej film akcji niż kino przygodowe, brakuje łamigłówek, w dodatku jeszcze niejaka Kate Capshaw, która jest strasznie irytująca jako dama w opałach, którą zawsze trzeba ratować.

indy_23

Nie zawodzi za to Harrison Ford, który jako Indy jest jedynym słusznym wyborem i tylko to potwierdza. Razem z niejakim Jonathanem Quanem (cwany Short Round) tworzy naprawdę mocny duet zgranych kumpli.

Druga część opowieści o Indym była zbyt mroczna dla fanów, jednak dla mnie ta zmiana zaskoczyła pozytywnie, choć w tej opinii jestem osamotniony. „Świątynia Zagłady” to chwila oddechu na kolejna konfrontację z nazistami, ale to o tym później. Bardzo dobry, choć trochę inny film.

8/10

Radosław Ostrowski

E.T.

Te dwie literki powinny mówić więcej niż tysiąc słów. Oznaczają one istotę pozaziemską. I właśnie kogoś takiego poznał pewien chłopiec imieniem Elliott. Mieszkający z bratem i siostrą, ojciec zostawił go, matka pracuje i nie zawsze ma czas. Jednak kosmita został na Ziemi dość przypadkowo i próbuje wrócić do swoich.

et2

Spielberg tym filmem potwierdził, że mocno interesuje się sprawami pozaziemskimi. I znów wierzy w to, że można nawiązać dobry kontakt z istotami pozaziemskimi. Bo tytułowy E.T. nie jest jakimś morderczym potworem zamierzającym podbić wszystkie planety. Wygląda trochę komicznie (te oczy i ta twarz), ale jest bardzo uroczy – zwłaszcza jeśli nosi peruczkę i damskie ciuchy. Ale tak naprawdę jest to film o przyjaźni, gdzie dzieci okazują się być bardziej szczere i otwarte niż trochę nieufni dorośli. Całość mimo upływu lat nadal potrafi poruszyć, choć i tak najbardziej w pamięci pozostaje finałowa ucieczka z latającymi rowerami. Dla mnie jednak jest to troszeczkę sentymentalne i bardziej skierowane dla młodszego widza, z kilkoma pięknymi plastycznymi ujęciami (las, próba „wskrzeszenia” E.T. czy pierwszy kontakt Elliota z kosmitą). Owszem, nie można nie docenić muzyki Johna Williamsa (choć wydawało mi się, że temat przewodni trochę pachnie „Marszem Imperialnym”, a może mi się wydawało) czy pracy gości od efektów specjalnych, ale nie porwał mnie ten tytuł, mimo realizacji na naprawdę wysokim poziomie (w końcu to Spielberg).

et1

Dzieci jak to dzieci z USA grają po porostu świetnie. Nie można po prostu się na nich napatrzeć (ze szczególnym wskazaniem na Henry’ego Thomasa, który traktuje przybysza – choć nie od razu – jako przyjaciela) i są całkowicie naturalni. Także sam E.T. prezentuje się naprawdę wspaniale, a scena nauki słów jest naprawdę urocza :).

Doceniam sprawność realizacyjną Spielberga oraz techniczną precyzję, jednak dla mnie „E.T.” pozostaje dobrym filmem, miejscami ocierającym się o wielkie wzruszenia oraz emocje. Ale gdybym go obejrzał jakieś 15 lat temu, byłbym oczarowany. Ale chyba już z tego wyrosłem, na nieszczęście dla kosmity.

7/10

Radosław Ostrowski

Poszukiwacze zaginionej Arki

Był kiedyś taki czas, że było się małym chłopcem marzącym o wielkich przygodach. I wtedy oglądało się takie filmy jak „Gwiezdne wojny” (stara trylogia), „Goonies” czy trylogia „Powrót do przyszłości”. Ale dla mnie wtedy liczył się tylko jeden facet. Niby był archeologiem, ale nie wyglądał na takiego. Skórzana kurtka, kowbojski kapelusz, bicz i pistolet – bardziej pasował do poszukiwacza przygód i awanturnika. Ale to właśnie jego wywiad prosi o pomoc, by odnaleźć legendarną Arkę  Przymierza zanim zrobią to naziści.

indy_11

I teraz w zasadzie mógłbym wymienić jedno nazwisko, by wszystko stało się jasne – dr Indiana Jones. Tego faceta wymyślił George Lucas, ale nie chciał reżyserować, gdyż przeszedł na reżyserską emeryturę. Dlatego poprosił o pomoc swojego przyjaciela, Stevena Spielberga, tworząc nowego herosa popkultury, a jednocześnie standard kina przygodowego. Skarb/artefakt cenny do zdobycia, dwóch antagonistów, pościgi, strzelaniny, humor i jedna szalona akcja goniąca kolejną szaloną akcję. Już sam początek (próba zdobycia złotego posążka z dżungli) mimo lat robi piorunujące wrażenie, a twarz Indy’ego przez kilka minut pozostaje tajemnicą. Wszystko to jest prowadzone pewną ręką, aczkolwiek jest kilka bzdur (po co Fuhrerowi żydowski artefakt?) i klisz (dr Jones sprawia wrażenie niemal nieśmiertelnego i nie do pokonania, niekończąca się amunicja), które dzisiaj zaczynają zwyczajnie przeszkadzać. Tak samo nie robią wrażenia efekty specjalne, nie wytrzymujące próby czasu.

indy_12

Jednak kilka scen zapada w pamięć bardzo mocno: sceny w dżungli i zdobycie posążka zakończone toczącą się wielką kulą, popisy mistrza miecza zakończone… jednym strzałem czy szalony pościg i próba (udana) przejęcia ciężarówki przez Indiego (po drodze trzeba było pozałatwiać hitlerowców z ciężarówki oraz konwoju). Wszystko to jest zrobione z nerwem i tempem, dzięki świetnej pracy kamery Douglasa Slocombe’a (piękne także kolorystycznie sceny w Kairze czy finał na wyspie) oraz kapitalnej muzyce Johna Williamsa z nieśmiertelnym „Raiders March” na czele.

indy_13

Ale to i tak nie miałoby tej siły ognia, gdyby nie Harrison Ford, który po prostu ożywił postać awanturnika, bez względu na cenę walczącego o zdobycie historycznych zabytków oraz dostarczenie ich do muzeum. Lubiący alkohol i kobiety, może nie do końca dba o siebie, ale to wypadkowa inteligencji oraz siły pięści, choć nie zawsze to pomaga. Indy jak każdy heros musi mieć kobietę, tutaj nazywa się Marion Ravenhood i wcieliła się w nią niezapomniana Karen Allen, tworząc portret silnej oraz bardzo pewnej siebie chłopczycy, nie dającej sobie w kaszę dmuchać. A ironiczne docinki świadczą o tym jak bardzo iskrzy między nimi, co tylko sprawia frajdę. Na drugim planie rządzi i dzieli znakomity Paul Freeman wcielający się w głównego antagonistę Jonesa, Belloqa – czarującego i zafascynowanego swoim fachem człowieka. Poza nim są jeszcze dwie postacie nierozerwalnie związane z serią – oddani przyjaciele, mający spore kontakty, obrotny Egipcjanin Salah (John Rhys-Davies z czasów, gdy nie był Gimlim) oraz dr Marcus Brody (nieodżałowany Denholm Elliott, który pojawia się dość krótko) – obydwaj bardzo dobrzy.

indy_14

„Poszukiwacze…” byli tylko wstęp do kolejnych wielkich przygód dra Jonesa. Następne części spotykały się z różnym odbiorem, jednak pozostały klasyką kina przygodowego oraz wzorcami dla wielu naśladowców tego gatunku, który lata świetności ma już dawno za sobą. Tak się właśnie tworzy historia.

8/10

Radosław Ostrowski

1941

Jest 13 września 1941. Minęło sześć dni od zdradzieckiego ataku Japończyków na Pearl Harbor. Jednak dla skośnookich to za mało, gdyż w okolicach USA pojawia się japoński okręt podwodny pod dowództwem komandora Mitamury, który miał pecha i nie mógł uczestniczyć w ataku 7 grudnia. By zmyć tą plamę na honorze, postanawia zaatakować… Hollywood. W tym samym czasie, życie w USA płynie pod znakiem strachu i paranoi, ale nie dla wszystkich. W LA mają odbyć się tańce, w domu jednej z rodzin zostaje przysłane działko przeciwlotnicze, a na niebie leci kapitan Kerso – psychol, który wszędzie widzi Japońców.

1941_1

Nikt przy zdrowych zmysłach nie był w stanie przewidzieć, co tym razem wymyśli Steven Spielberg. Kiedy dostał do ręki scenariusz dwóch studentów – Roberta Zemeckisa i Boba Gale’a – nie spodziewano się takiego szaleństwa. Choć akcja toczyła się podczas wojny, film był komedią i to tą z rodzaju szalonych i naładowanych absurdem jak kasza skwarkami. Wszystko tu jest przerysowane do granicy możliwości – narwani i szaleni wojskowi jak pułkownik Maddox czy kapitan Kerso, honorowi Japończycy jak ich dowódca, choć reszta załogi nie była zbyt rozgarnięta (nie umieli obsługiwać kompas, choć 10-latek z Hitlerjudeng umie!!!), a jedyny opanowany generał Stilwell wzrusza się oglądając „Dumbo”. Słowo „normalność” nie jest tu znane, zastąpione stanem obłędu, obsesjami, nawet miłość musi przejść ciężka próbę w postaci mordobicia między marynarzami i żołnierzami. Poczucie humoru jest tutaj naprawdę mocne: od prostych, slapstickowych gagów (wspomniana bójka czy strzelanie do Japońców z działka) po seksualne podteksty (próba poderwania sekretarki generała przez jego adiutanta w samolocie co spowodowało… potoczenie się bomby na lotnisko) aż do docinków japońsko-niemieckich (obserwator kapitan von Kleinschmidt). Nie wszystkim musi odpowiadać takie poczucie humoru, co spowodowało kasową porażkę w kinach. Jak widać nie wszyscy byli gotowi na pokazanie fajtłapowatych Amerykanów i Japońców, a pastisz w stylu tria Zucker-Abrahams-Zucker jeszcze nie był wtedy znany. „1941” zapowiadał ten parodystyczny styl i trafił do krainy zapomnienia, niesłusznie.

1941_2

Cała obsada jest tutaj kapitalna, koncertowo wcielając się w swoje postacie. Tutaj zdecydowanie się wyróżnia brawurowy John Belushi (kapitan Kerso – scena otwarcia puszki Coca-Coli w samolocie śmieszy za każdym razem) i Dan Aycroyd (sierżant Tree – dowódca czołgu, z brawurowym monologiem uciszającym zamieszki), choć nie mają żadnej wspólnej sceny, to działają jak hekatomba. Nie można też nie wspomnieć Toshiro Mifune z kamienną twarzą i krzyczącego w swoim ojczystym języku, krzykliwego Christophera Lee (kapitan von Kleinschmidt – jedyny rozsądny facet na okręcie podwodnym), Neda Beatty’ego (Ward Douglas) strzelającego z działka czy Slima Pickersa (drwal Holly P. Wood). A to i tak nie wszyscy wymienieni w tym szalonym świecie, gdzie słowo „Japoniec” wywołuje strach.

1941_3

Obłęd – tak można określić film „1941”, jedyną wariacką komedię w dorobku Spielberga, który nigdy później nie poszedł tak mocno po bandzie. Nie wszystkim się spodoba to poczucie humoru, niemniej warto porwać się na tą karuzelę. Jedyny taki film w dorobku Stefana.

1941_4

7,5/10


Bliskie spotkania trzeciego stopnia

Wierzycie w UFO? Roy Neary początkowo nawet sobie tym głowy nie zawracał. Był zwykłym elektrykiem, który naprawiał usterki. Aż pewnej nocy w drodze do miejsca awarii zobaczył coś, czego nie był w stanie wyjaśnić w żaden sposób. Najpierw zaczęły świrować urządzenia elektryczne, potem zapaliło się wielkie światło, co spowodowało wysypkę na twarzy. Ale jak się okazało, to nie był jedyny przypadek pojawienia się rzeczy nie z tego świata.

bs3s1

Po sukcesie „Szczęk” nazwisko Spielberg zaczęło elektryzować, a na każdy jego film czekano z zapartym tchem. Tym razem po raz pierwszy zaczął obracać się wokół tematyki, która stała się znakiem rozpoznawczym – kosmitami, którzy są zagadką. Choć nie do końca, bo ich pojazdy pojawiają się dość szybko, ale ich motywacja pozostaje największą tajemnicą i siłą napędową tego zaskakującego filmu, przez co czułem się jakbym oglądał kryminał, prowadzony dwutorowo. Pierwszy watek dotyczy Roya (będący na fali Richard Dreyfus) oraz jego obsesji po bliskim spotkaniu ze statkiem kosmicznym, która doprowadza jego najbliższych w stan rozpaczy. Drugi wątek to badania oraz tajemnicze zjawiska, które próbują wytłumaczyć naukowcy pod wodzą Claude’a Lacomba (zaskakująca i świetna rola uznanego reżysera Francuisa Truffauta) – puste samoloty, które zaginęły w 1945, statek na pustyni czy tajemnicze dźwięki usłyszane w Indiach. Wszystko to się zazębia i łączy w genialnym finale, wywracając wszystko do góry nogami.

bs3s2

Spielberg (który także napisał scenariusz – po raz pierwszy i ostatni) jest bardzo wiarygodnym obserwatorem, gdzie pokazuje próby wytłumaczenia Tajemnicy (sami kosmici pojawiają się w finale – podobnie jak rekin w „Szczękach”), stopniowo podrzucając różne wskazówki dotyczące miejsca nawiązania kontaktu, ale też pewnej – nie wiem jak to ubrać w słowa – próby oszukiwania przez władze oraz ukrywanie prawdy.

bs3s3

Najbardziej pozostają w pamięci sceny pojawienia się statków kosmicznych. Wszelkie urządzenia zaczynają same się włączać, wskaźniki w samochodach wskazują maksimum, a dość szybki montaż budzi skojarzenia z horrorem (pierwszy kontakt Roya czy porwanie syna przez statek kosmiczny), doprowadzając emocje i napięcie do czerwoności. Ale zakończenie pokazuje wręcz humanistyczne podejście reżysera i wiarę w dobrą naturę kosmitów, którzy nie dążą do zniszczenia wszystkiego dookoła.

Takie filmy jak „Bliskie…” są wielkim przeżyciem, którego sami musicie doświadczyć, bo żadne słowa nie są w stanie tego pokazać. Z kapitalnymi zdjęciami (zwłaszcza tutaj gra oświetlenia zasługuje na uznanie), świetnym montażem oraz niezawodną muzyką Johna Williamsa. Jesteście gotowi na kontakt?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

bs3s4

Szczęki

Miasteczko Amity jest oazą spokoju gdzieś na wyspie. A w zasadzie było nią do czasu, kiedy w okolicy nie przyczaił się rekin ludojad – takie bydle. Zagrożenie wyczuwa szeryf Martin brody, jednak jego apele nie spotykają się z reakcja władz, marzących o zysach z turystyki. Ale parę trupów później i po zgłoszeniu nagrody, szeryf przekonuje miejscowego marynarza, Quinta do polowania na rybkę. Do nich dołącza naukowiec Matt Hooper ze swoim sprzętem.

szczeki1

W zasadzie mógłbym skończyć tutaj, gdyż o „Szczękach” powiedziano już wszystko. Przełomowy film Spielberga, który otworzył mu wrota do Hollywood i przyciągnął kupę szmalu, jednocześnie czerpiąc garściami z rasowego thrillera. Zamiast psychopaty, mamy tutaj żarłocznego rekina, terroryzującego miasteczko na wyspie i zakłócającego porządek. A kiedy on się pojawia, jedno jest pewne – poleje się krew i ktoś będzie miał obfity posiłek. Reżyser jest jednak na tyle cwany, że a) nie przesadza z przemocą, stawiając bardziej na niedopowiedzenia i nasze domysły, b) samego drania pokazuje dopiero w finałowej konfrontacji na morzu. A facet buduje napięcie w sposób iście mistrzowski (pokazał to już w swoim debiucie, ale tutaj potwierdził swoją formę). Wystarczy przypomnieć choćby pierwsze wejście rekina czy atak na plaży, który przerywany jest licznymi fałszywymi alarmami w postaci krzyków ludzi (widocznych na dalszym planie), a obecność żarłoka przypominana jest dzięki świetnej muzyce Johna Williamsa, która w 50% odpowiada za suspens.

szczeki2

Tutaj niewielu ma zdrowy rozsądek, który zastąpiła chciwość (burmistrz) albo obłęd (Quint), a jedynym wyjściem z całej sytuacji jest upolowanie i zabicie bydlaka. Finałowy akt to właściwie poezja w tym całym filmie. Wszystko jest tutaj idealnie wymierzone, praca kamery i montaż są na wysokich obrotach, czekając w zasadzie tylko na jedną rzecz. Konfrontacja ta przypomina walkę kapitana Ahaba z Moby Dickiem – rywalizacja między bezwzględna naturą a ludźmi, gdzie można liczyć tylko na łut szczęścia. Pytanie tylko czy to wystarczy?

szczeki3

Całość jest świetnie zagrana, choć uwagę skupiają tutaj trzej panowie. Fenomenalny jest Roy Scheider w roli szeryfa Brody’ego. Facet kieruje się zdrowym rozsądkiem i chce nie dopuścić do mordów rekina, ale ma związane ręce. Jedno jednak jest pewne: facet wie, co to jest odpowiedzialność i tym się kieruje przez swoje życie. To samo można powiedzieć o Hooperze (świetny Richard Dreyfus), choć sprawia wrażenie odrobinę przemądrzałego i typowego jajogłowa. Jednak i tak cały szoł ukradł genialny (po prostu) Robert Shaw jako marynarz Quint. Zaprawiony weteran, odrobinę cyniczny i złośliwy, z błyskiem szaleństwa w oku. A jego wspomnienia z czasów II wojny i jego pierwsza konfrontacja z rekinami – perełka i potwierdzenie nieprzeciętnego talentu.

Jedyna wadą zdradzającą wiek „Szczęk” jest wygląd samego żarłacza, który widać, że jest to sterowana maszynka. Na szczęście wszystko inne działa jak w zegarku szwajcarskim. Wiecznie żywy klasyk gatunku.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sugarland Express

Teksas, rok 1969. Do ośrodka poprawczego, by odwiedzić swojego męża przybywa Lou Jean Poplin. Ma dla niego bardzo złe wieści: ich syn został im prawnie odebrany i przebywa w stanie Sugarland u rodziny zastępczej. Są tak zdesperowani, że ona zmusza męża do ucieczki i biorą policjanta drogówki, który się przypadkowo przypałętał za zakładnika. I tak we trójkę jadą do Sugarland po synka.

sugarland1

Spielberg po swoim debiucie zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko, ale tym razem bazując na faktach nakręcił kolejny film drogi. Choć patrząc na przebieg wydarzeń, wydaje się on dość absurdalny – w skrócie policja gania za radiowozem, gdzie małżeństwo z policjantem jako zakładnikiem i prawie do samego końca nie chcą sięgnąć po ostateczne środki rozwiązania. Z jednej strony jest to uzasadnione obawą o bezpieczeństwo zakładnika (dostarczenie… toy-toya z gliniarzem w środku, które kończy się fiaskiem), z drugiej wydaje się, że można było zakończyć to wcześniej. Jednak ten absurdalny miejscami humor (m.in. kłótnie małżonków czy strzelanina z byłymi gliniarzami) czyni tą produkcję naprawdę lekką oraz zaskakująco przyjemna w odbiorze, choć jest to pełnokrwisty dramat. Wiarygodnie udaje się pokazać desperację dwójki ludzi, którzy chcą po prostu odzyskać to, co im się należy, choć metoda wybrana przez nich może budzić kontrowersje, mimo przyniesienia im popularności mieszkańców oraz mediów. I co najważniejsze, bohaterom udaje się pozyskać sympatię widza, który kibicuje im do samego końca, a relacja porywacz-zakładnik ulega dynamice. Wszystko to jest mocno spuentowane przez poruszający i smutny finał, który wywraca wszystko do góry nogami. Wszystko tu jest dopięte: od pracy kamery (Vilmos Zsigmond pokazał klasę!) przez muzykę (początek współpracy z Johnem Williamsem) po montaż.

sugarland2

Ale to i tak miałoby takiej siły ognia, gdyby nie świetne aktorstwo. Siłą napędową jest tutaj brawurowa Goldie Hawn, która bardzo wiarygodnie sprawdza się jako zdesperowana matka i może nie najlepsza żona (trochę pyskata i krnąbrna), chcąca odzyskać swoje dziecko. Miejscami to idzie w stronę wręcz obłędu (scena przed domem rodziny adopcyjnej, gdzie czekają snajperzy). Partnerujący jej William Atherton – zmuszonego tak naprawdę przez swoją żonę Clovis – równie zasługuje na uznanie, podobnie podchodzący bardzo rozsądnie do sprawy posterunkowy Slide (Michael Slide), który wpadł jak śliwka w kompot. Jednak najmocniej na drugim planie wypada Ben Johnson jako zdroworozsądkowy kapitan policji Tanner, który chce pójść im na rękę, ale ostatecznie decyduje się na ryzykowne posunięcie.

sugarland3

Spielberg zrobił film minimalnie gorszy od swojego debiutu, miejscami (środek trochę przynudza, a zachowanie policji miejscami może wydawać się nie do końca zrozumiałe), ale to i tak kawał świetnego kina. Dopiero następny film przyniósł Spielbergowi rozgłos, ale to temat na inną opowieść.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Złodziejka książek

Rok 1938. Liesel jest młodą dziewczynka, która straciła brata, a matka ją zostawiła. Trafia ona do rodziny zastępczej, gdzie próbuje jakoś funkcjonować. Dzięki swojemu „ojcu” zaczyna uczyć się czytać, ale zbliża się wojna i szczerze mówiąc to nie jest dobry moment na czytanie książek.

zlodziejka1

Najtrudniej jest dzisiaj zrobić film o II wojnie światowej, bo w zasadzie ten temat został tak wyeksploatowany, że w zasadzie nic nowego nie da się opowiedzieć. Reżyser Brian Percival przenosząc na ekran bestsellerową powieść Markusa Zusaka balansuje między realizmem z bajką i te rozkrok mocno przeszkadza. Niby jest tam wojna, są umundurowani Niemcy, ale to wszystko gdzieś tam w tle, jakby nieobecne. Niby bohaterowie mówią z niemieckim akcentem i wrzucając słówka typu ja, nein, jednak brzmi to sztucznie. Niby jest brudno i ciężko, ale to wszystko wygląda zbyt ładnie wygląda. Ten film jest pełen sprzeczności i nie tylko nie wnosi niczego nowego (ciekawa była tylko narracja z offu), to jeszcze strasznie przynudza, co w przypadku dwóch godzin nie jest niczym trudnym. Jedynie miłość do książek wydaje się najatrakcyjniejszym wątkiem, ale to troszeczkę za mało, by przykuć uwagę. Także muzyka Johna Williamsa potrafi przykuć uwagę i przekazać całą paletę emocji.

zlodziejka2

Drugim mocnym punktem jest świetna Sophie Nelisse w roli tytułowej złodziejki. Jest tak naturalna i autentyczna, że pozostali członkowie ekipy robią po prostu za tło. Nawet doświadczeni Emily Watson („matka”) i Geoffrey Rush („ojciec”) przy niej wypadają blado, aczkolwiek jest to solidny poziom. Szkoda jednak, że te postacie są zbyt jednowymiarowe. Drugą dobrze wypadającą postacią jest… narrator, czyli Śmierć. Głos Rogera Allama w połączeniu z ciekawymi i niepozbawionymi ironii dialogami tworzy naprawdę mocną mieszankę.

Chciałbym powiedzieć coś dobrego o „Złodziejce”, ale więcej nie potrafię. Jest to co najwyżej przeciętne i mocno archaiczne kino, które nie za bardzo wie w jaką stronę pójść. Takie niezdecydowanie się po prostu nie opłaca.

5,5/10

Radosław Ostrowski

JFK

22 listopada 1963 roku był jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Stanów Zjednoczonych. Wtedy dokonano zamachu na prezydenta tego kraju, Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, który zmarł wskutek odniesionych ran, zaś za sprawcę uznano Lee Harveya Oswalda. Jednak w 1966 roku, prokurator z Nowego Orleanu Jim Garrison podjął się na własną rękę poprowadzić śledztwo w sprawie zamachu, podejrzewając spisek i zamach stanu.

jfk1

W oparciu o książkę Garrisona swój film nakręcił Oliver Stone – facet, który uważany był za speca od kina niewygodnego, trudnego i skrajnie subiektywnego. W „JFK” tym razem poszedł na całość i stworzył najbardziej porażający spisek od czasów „Wszystkich ludzi prezydenta” Alana J. Pakuli. Samo śledztwo Garrisone jest oparte bardziej na pogłoskach, zeznaniach osób, które nie mogą stanąć przed sądem („skoro oni zabili prezydenta, co może ich powstrzymać przed zabicie striptizerki?”) oraz materiałach, które zostały utajnione i ujrzą światło dzienne (prawdopodobnie, chyba że znów coś zmajstrują) w 2029 roku. Akt oskarżenia, który pokazuje w tym 3-godzinnym thrillerze jest więcej niż mocny: obrywa się administracji prezydenta, tajnym służbom, federalnym i mafii. Masa nazwisk, poszlak i pokazano wszelkie próby zatarcia śladów, nie pokazując sprawców. Stone pokazuje tyle znaków zapytania, że nie ma żadnych wątpliwości, co do istnienia spisku.

Czy my będziemy w stanie w to uwierzyć? To już zostawiam waszej ocenie, ale jedno nie ulega wątpliwości – reżyser opowiada to, w tak fascynujący sposób, że nie byłem w stanie oderwać oczu od tego, co się dzieje. Zdjęcia, w których zgrabnie wpleciono inscenizowane momenty (czarno-biała taśma) z materiałami archiwalnymi oraz świetny montaż w połączeniu z intrygującym scenariuszem tworzą koktajl Mołotowa. I choć sam proces zajmuje jakieś ostatnie 45 minut filmu, to jest on wisienką na torcie i czymś, co powinno dać nam satysfakcję. Ale jest jedna rzecz, która nie daje mi tu spokoju i przeszkadzała mi w seansie: wybielenie i zmitologizowanie prezydenta Kennedy’ego jako męża stanu. Jednak wynika to z faktu, że ten aspekt życia prezydenta nie interesował reżysera.

Ale i nawet to wszystko, nie byłoby takie pociągające, gdyby nie świetna obsada, w której nie zabrakło bardzo znanych i uznanych aktorów. Najważniejszy jest tutaj Jim Garrison, czyli jak zwykle dzielny i prawy Kevin Costner. Może i nie jest to specjalnie zaskakujący wybór, ale tutaj aktor naprawdę zaskoczył i wypadł bardzo dobrze. Silny charakter, choć pełen wątpliwości, zaś jego mowa w procesie to jeden z najważniejszych monologów w historii kina. Poza nim pierwsze skrzypce tutaj grają nadpobudliwy Joe Pesci (paranoiczny David Ferrie) i bardzo oszczędny Tommy Lee Jones (Clay Shaw, nie ukrywający swojego homoseksualizmu, ale to tylko pozory). Jest jeszcze Gary Oldman, czyli Lee Harvery Oswald – tutaj pokazany jako agent wywiadu, który zostaje wystawiony do wiatru czy grający współpracowników Garrisona Michael Rooker (Bill Broussard) i Jay O. Sanders (Lou Ivon). Ale jest tutaj masa epizodycznych ról świadków, którzy odgrywani są, m.in. przez Jacka Lemmona (Jack Martin) czy Kevina Bacona (Willie O’Keefe), jednak na mnie największe wrażenie zrobił Donald Sutherland jako tajemniczy X – były szef wywiadu wojskowego.

Mógłbym napisać więcej, ale „JFK” to naprawdę mocny film polityczny, który przykuwa uwagę do samego końca. Pytanie czy kiedykolwiek zostanie ujawniona prawda o Kennedym pozostaje otwarte, ale reżyser wierzy, że w końcu ludzie przejrzą na oczy. Może brzmi to naiwnie, ale jest to bardzo sugestywne.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski