Belfast

Co jest takiego w filmach coming-of-age opartych na osobistych doświadczeniach reżysera, że potrafią poruszyć? Pozornie odpowiedź wydaje się prosta: bo są szczere. Albo przynajmniej takie nam się wydają, choć może to być pułapka. Czemu? Bo wspomnienia zacierają się, są podkoloryzowane i polane nostalgicznym sosem, przez co czasem ciężar emocjonalny wydaje się nie mieć siły. Czasami jednak udaje się zainteresować, zaciekawić i złapać. Takie miałem odczucia podczas seansu nowego filmu Kennetha Branagha „Belfast”.

Historia oparta jest na przeżyciach filmowca z czasów, gdy mieszkał w tytułowym mieście. Jest lato 1969 roku i jesteśmy w protestanckiej dzielnicy miasta. Tutaj mieszka Buddy – 9-letni chłopiec, razem z mamą, dziadkami oraz starszym bratem. Ojciec pracuje w Anglii, więc w domu pojawia się bardzo rzadko. Sytuacja jednak na ulicy, gdzie paru protestanckich narwańców chce wykurzyć katolików z miasta. By tego dokonać szef grupy chce zmusić pobratymców do współpracy – jako walczący albo wykonujący drobne robótki typu przynieś to, daj kasę itp., a jeśli ktoś tego chce, zemsta go spotka sroga. Sytuacja jest dość niewesoła, co może zmusić całą rodzinę do opuszczenia Belfasta.

Pierwsze, co rzuca się w oczy to fakt, że wszystko widzimy z perspektywy Buddy’ego (debiutant Jude Hill). I jak każdy chłopiec lubi się bawić, ma swoje marzenia, nawet zakochuje się w koleżance. Ale też pakuje się w tarapaty, dzięki sąsiadce, dołączając do „gangu”. Obserwuje (a nawet podsłuchuje) jak rozmawiają rodzice, co pokazuje bardzo trudną sytuację rodziny. Spłacanie długu, praca poza krajem oraz panująca wewnętrzna wojna. Pojawia się policja, nawet wojsko, zbudowany zostaje mur po obu stronach ulicy, a nocą teren jest patrolowany. Telewizja oraz radio mówią, że jest coraz gorzej, są ofiary, a ludzie uciekają. Co wtedy zrobić – zostać, wytrzymać i liczyć, że obecna sytuacja jest tymczasowa, czy rzucić to wszystko i uciekać, licząc na szczęście w nowym kraju?

Reżyser przekonująco ogrywa paradoksy życia, mieszając chwile radości (wspólne wizyty w kinie, Święta) ze smutkiem (dziadek w szpitalu i jego śmierć), sceny humorystyczne (próba kradzieży na sklepie z offu czy rozmowy dziadka z babcią) z dramatycznymi (zamieszki, zakończone napadem na sklep oraz finałową konfrontacją w iście westernowym stylu – nie bez powodu w tle gra piosenka z „W samo południe”). Całość nakręcona jest na czarno-białej taśmie, a wyjątkiem od tej zasady są sceny pokazujące współczesny Belfast oraz podczas wizyt w kinie – pokazywane filmy są w kolorze, zaś cała reszta pozostaje czarno-biała. Zaś melancholijny klimat potęguje muzyka (a dokładnie piosenki) Van Morrisona. Nawet nie przeszkadzała mi ta forma scenariusza, będąca zbiorem epizodów na przestrzeni miesięcy.

To by nie zadziałało, gdyby nie naprawdę fenomenalne aktorstwo. Na mnie największe wrażenie zrobiła Caitriona Balfe, czyli matka. Jest niejako osamotniona w wychowaniu dzieci (nie zawsze daje sobie radę), zaś wizja opuszczenia domu budzi w niej strach. No bo jak zostawić miejsce, gdzie znasz wszystkich, każdy skrawek i czujesz się bezpiecznie, swojo? Ten konflikt wewnętrzny prowadzony jest znakomicie i to ona ostatecznie podejmuje decyzję. Świetny jest Jamie Dorman w roli ojca, pozytywnie nastawiony do życia, ale jednocześnie twardo stąpający na ziemi. Tak jak matka nie pokazuje swoich lęków przed dziećmi, a w ich relację wierzy się całkowicie. Tak samo złego słowa nie potrafię powiedzieć o dziadkach, zwłaszcza że grają ich Ciaran Hinds oraz Judi Dench. Ich obecność dodaje odrobiny lekkości oraz humoru, pokazując też bardzo silną więź, mimo długiego stażu. Ale nie można nie wspomnieć o debiutancie, czyli Judzie Hillu. Jak to jest możliwe, że w krajach anglosaskich mają takich uzdolnionych młodych ludzi, którzy nie brzmią sztucznie, nie drażnią uszu i są tacy naturalni? A może to reżyserzy lepiej potrafią z nimi pracować i takie są efekty? W każdym razie nie można oderwać oczu od tego uroczego chłopca.

Branagh dedykuje ten film „tym, co zostali, tym, co wyjechali i tym, co zaginęli”. A sam „Belfast” jest taką mieszanką dramatu i komedii, która potrafi poruszyć, wzruszyć, ale też sprawić, że się uśmiechniemy. Takie połączenia potrafią tworzyć tylko najwięksi alchemicy i do nich na pewno należy Kenneth Branagh.

8/10

Radosław Ostrowski

Kroniki Riddicka

Trudno było zapomnieć kogoś takiego jak Richard Riddick. Zabójca oraz zbieg z więzienia po pięciu latach od ucieczki z planety pełnej potworów nadal jest ścigany. Porusza się po różnych planetach, lecz najemnicy oraz łowcy głów nie odpuszczają. Jednak tym razem sprawa jest o wiele poważniejsza. Na świecie pojawili się Necromongerzy, pochodzą z pod-wszechświata, są wojownikami niszczącymi planety, zaś ich mieszkańców albo zabijają, albo przekształcają na swoje podobieństwo. Czyli na pół-umarłych, zaś kieruje nimi bezwzględny Lord Marshal. Jedyną osobą, którą może go powstrzymać jest Riddick.

kroniki riddicka1

Po sukcesie „Pitch Black”, studio Universal postanowił uczynić Riddicka bohaterem franczyzy. Między pierwszą a drugą częścią pojawił się animowany sequel oraz dwie (bardzo dobre) gry komputerowe. „Kroniki” tym razem miały większy budżet, kategorię PG-13, zaś wśród reżyserów rozpatrywani byli tacy twórcy jak Alex Proyas, Guillermo del Toro czy David Cronenberg. Ostatecznie projekt zrealizował twórca oryginału, czyli David N. Twohy. Ale sama historia nie porwała tak bardzo jak w oryginale. Szanuję to, że postanowiono rozszerzyć świat, w którym przybywa Riddick, zaś sami Necromongerzy to intrygująca… rasa, sekta. Jak to cholerstwo nazwać? Nieważne zresztą. Ale większy rozmach (i czuć tą kasę, jaką władowano) powoduje, że Riddick dokonuje czegoś, co jest absolutnie niedopuszczalne. Zostaje zmieniony z antybohatera w zbawcę świata. A wszystko z powodu pewnej… przepowiedni, która doprowadziła do wymordowania wszystkich jego pobratymców. Że co k***a?

kroniki riddicka2

Jeśli myślicie, że większej bzdury się nie da wcisnąć, to… jesteście w błędzie. Nie brakuje tutaj knowań, mających na celu obalenie Lorda, wciśniętą na siłę niby romantyczną relację Riddicka z ocaloną dziewczyną z pierwszej części (tutaj też morduje ludzi i chce być jak Riddick), destrukcja i przemoc – jednak bez nadmiaru krwi, bluzgów. To wszystko kompletnie niszczy charakter groźnego, nieobliczalnego mordercy. Rozumiem, że chodziło o pokazanie innej twarzy tej postaci, lecz wywołuje to silny zgrzyt. Dodatkowo po obiecującym początku (do ucieczki Riddicka przed Lordem Marshalem), całość traci tempo oraz impet.

kroniki riddicka3

Żeby nie było, „Kroniki” mają kilka świetnych momentów (użycie kubka – bezcenne) i wygląda niesamowicie. Efekty specjalne świetnie znoszą próbę czasu, scenografia oraz kostiumy są imponujące, zaś muzyka ma ten space-operowy rozmach. Zdjęcia też prezentują się dobrze, a kilka scen akcji potrafi podnieść adrenalinkę. Tylko, że wszystko jest zabijane przez ugrzecznienie Riddicka, wjazd na patos i podniosłość.

kroniki riddicka4

No i nie za bardzo jest co grać. Diesel robi, co może i ma momenty, by wykazać się, lecz nie ma tego zbyt wiele. Nadal błyszczy i ma charyzmę, lecz staje się tutaj pionkiem bez możliwości decydowania o sobie. Oprócz niego najbardziej wybija się tutaj Karl Urban z Thandie Newton (Vaako i jego żona), będącymi odpowiednikami państwa Makbeth. Colm Feore jako główny antagonista radzi sobie nieźle, choć jego motywacja jest oklepana i szablonowa.

Niestety, „Kroniki Riddicka” to piękna wydmuszka, która przez większość czasu zostawia widza obojętnym. Komercyjna wpadka doprowadziła do zagrzebania oraz zniszczenia serii nim złapała rozpędu. I wtedy zdarzył się cud, ale o tym innym razem.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Powiernik królowej

Jest końcówka XIX wieku. W Indiach mieszaka niejaki Abdul Karim – zatrudniony przez brytyjskie wojsko człowiek, który spisuje skazańców i czasami pomaga brytyjskim władzom w wielu kwestiach. Ale tym razem zostaje wysłany do Londynu z zadaniem wręczenia okolicznościowej monety od Indii samej królowej Wiktorii. Jednak młodzieniec zwraca uwagę monarchii, która czyni go swoim służącym.

powiernik1

O tej historii byśmy nie poznali, gdyby nie znalezione w 2010 roku pamiętniki Karima. Zaintrygowali się tym filmowcy i postanowili opowiedzieć tą małą znaną historię. „Powiernik” w rękach Stephena Frearsa to bardzo lekka historia tej niezwykłej przyjaźni, opowiedziana z dystansem oraz luzem. Całość oparta jest na bliższym poznawaniu obydwu stron, które uczą się nawzajem. A jednocześnie widać kilka pewnych elementów wrzuconych do gara: dworskie intrygi, fascynacja Indiami, zderzenie kultur Wschodu i Zachodu. Widzimy tę relację na przestrzeni lat, która doprowadza wszystkich do zawiści, niechęci, niezrozumienia, wrogości. Scenariusz jest dość wątły, ale dialogi między parą naszych bohaterów są najciekawsze. Frears to wygrywa, tylko że cała reszta jest ledwo liźnięta m.in. z powodu słabo zarysowanego drugiego planu, który zlewa się w jeden twór. Pozbawioną charakteru masę, łączącą niechęcią do Abdula.

powiernik2

Wrażenie robią także sceny, gdzie mamy przełamywanie panującego porządku czy pojawiająca się na początku scena uczty. Z jasno opisanym porządkiem, potrawami, wystawnymi daniami czy talerzami. Kamera wręcz płynie, wygląda to ślicznie, a kostiumy czy scenografia robią dobre wrażenie. Ale najlepsza w tym całym zestawie jest fenomenalna Judi Dench. Na pierwszy rzut oka wydaje się stara, trochę zmęczona życiem, samotna. Jednak relacja ze skromny i pełnym pozytywnej energii Abdulem (sympatyczny Ali Fazal), daje jej prawdziwego kopa, dodając sił oraz majestatu (kapitalna scena, gdy pod wpływem groźby uznania za niepoczytalną, podaje swoje dokonania). Aktorka kompletnie dominuje nad ekranem, zawłaszcza każdą scenę i pokazując ile ma jeszcze do zaprezentowania.

powiernik4

Frears zdecydowanie zrobił bardzo lekki, przyjemny film, skłaniający do pewnej refleksji. Przy pokazuje jak bardzo silne są uprzedzenia wobec inności (muzułmanów), które można i warto przełamywać. Ale dla mnie to troszkę za bardzo delikatne i pozbawione większego pazura, przez co trudno wejść.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Osobliwy dom pani Peregrine

Poznajcie Jake’a – chłopca wycofanego i nie mającego żadnych przyjaciół, znajomych, nikogo. Jedyną osobą, z która ma silną więź jest dziadek, opowiadający niezwykłe, choć bardzo mroczne opowieści. Chłopak uważał je kiedyś za prawdę, ale to zostało zachwiane. Aż do momentu śmierci Abe’a, która go coraz bardziej zamyka. W końcu decyduje się dojść do wspomnianego przed odejściem dziadka miejscowości w Walii, gdzie miał być sierociniec, do którego kiedyś trafił Abe. Przypadkowo przez jaskinię wchodzi do tego miasteczka… 3 września 1943, a sierociniec prowadzi pani Peregrine i ma dość nietypową grupkę podopiecznych.

pani_peregrine2

Jeśli jeszcze nie zauważyliście, to ten film mógł zrobić tylko Tim Burton. Powieść Ransona Riggsa wydawała się być niemal skrojona pod wyobraźnię oraz talent tego reżysera-plastyka, potrafiącego czarować swoją magią i posiadającego bardzo charakterystyczny styl. Główny bohater to wycofany outsider, nie potrafiący nawiązać kontaktu z otoczeniem? Jest. Granica między fikcją a rzeczywistością zacierają się jak w „Dużej rybie”? Tak. Piękny wizualnie, ale bardzo mroczny świat? Zgadza się. Sam budynek sierocińca, jak i nietypowi mieszkańcy troszkę kojarzą się z „X-Menami”, jednak to bardzo luźna inspiracja. „Osobliwy dom…” to mieszanka kina przygodowego z horrorem oraz pewną tajemnicą, potrafiącą skupić uwagę.

pani_peregrine1

Muszę przyznać, że początek i cała ekspozycja jest dość wolna, wręcz poprowadzona żółwim tempem. Dopiero po mniej więcej 1/3 filmu trafiamy do domu pani Peregrine i dość szybko poznajemy jej mieszkańców, czyli dzieci mieszkające w czasowej pętli pozwalającej przeżyć jeden, ten sam dzień. Same dzieciaki to zgraja ekscentryków, posiadających pewne nadprzyrodzone umiejętności (ożywianie, oko działające jak projektor filmowy, zęby z tyłu głowy, lekkość jak piórko) i czuć, że są to bardzo zgrane, zżyte z sobą postacie. Potem dość szybko poznajemy historię związaną z panią Peregrine oraz jej wrogami, co zjadają oczy (to wygląda strasznie), przez co zmienia się kompletnie ton, w zamian proponując dynamiczne tempo, pomysłowo zrealizowane potyczki (niewidzialne złe monstra vs ożywione kościotrupy na molo przy lunaparku). Pościgi, akcja i mrok, ale antagoniści pod wodzą tajemniczego Barrona wyglądają zbyt groteskowo, by budzić strach. Na ile wina aktorstwa, a ile charakteryzacji – nie mam pojęcia, bo to zwyczajnie nie zgrywa.

pani_peregrine4

Należy jednak pochwalić reżysera za stronę wizualną, która zawsze była mocną stroną filmów Burtona. Zarówno scenografia odnosząca się do epoki (lata 40.), jak i bardzo wykwintne kostiumy wyglądają bardzo przyjemnie dla oka. Nawet efekty specjalne są na przyzwoitym poziomie, a muzyka delikatnie buduje klimat całości, tworząc odrobinę magii.

Aktorsko jest za to bardzo nierówno. Dzieciaki wypadają całkiem przyzwoicie, chociaż sporo z nich nie zostało zbyt mocno zarysowanych (może w następnej części będzie lepiej), a z tego grona najbardziej zapada w pamięć prześliczna Elle Pernelle (Emma chodząca w stalowych butach) oraz ironizujący Enoch (Finlay MacMillan). Asa Butterfeld jako typowo burtonowski bohater jest całkiem przyzwoity – wycofany, niepewny i odpowiednio blady, a jego przemiana jest dość wiarygodna, bez cienia fałszu. Jednak film kradnie Eva Green jako tytułowa pani Peregrine, czyli opiekunka domu. Wygląda zjawiskowo (ten kostium robi 50% roboty), mówi z uroczym brytyjskim akcentem, sprawia wrażenie kulturalnej, a jednocześnie bardzo szorstkiej. Jednak pod tą warstwą skrywa się osoba, której zależy na innych i niepozbawiona empatii. Kontrastem dla niej jest Samuel L. Jackson jako Barron. Osobnik ten w zamierzeniu miał budzić lęk i grozę, ale aktor prawdopodobnie został spuszczony ze smyczy i niebezpiecznie orbituje w stronę szarży, groteski, wręcz parodii. Brakowało tylko, by Barron zaczął rzucać na prawo i lewo słowem „motherfucker”. Pozostali aktorzy jak Chris O’Dowd (ojciec jake’a), Allison Janney (terapeutka), Rupert Everett (ornitolog) czy Judi Dench (panna Avocet) są ograniczeni do roli statystów i nie mają zbyt wiele do pokazania. Wyjątkiem jest Terence Stamp jako ciepły dziadek Abe.

pani_peregrine3

Dziwny to film i bardzo osobliwy. Z jednej strony czuć mocno rękę Tima Burtona, z drugiej jednak trudno nie zarzucić wtórności oraz pewnego ugrzecznienia, jakby reżyser stępił swoje mroczne pazurki. Na ile jest to wina pierwowzoru, a na ile podejścia do niego – sami musicie odpowiedzieć, bo książki nie czytałem. Nierówne tempo, śmieszni przeciwnicy, nie do końca wykorzystany potencjał, z drugiej niezawodna sfera wizualna, niezłe aktorstwo oraz klimat. Ale poczucie lekkiego niedosytu pozostaje. Może Amerykanin powinien zrobić sobie przerwę na złapanie świeżego spojrzenia? 

6,5/10

Radosław Ostrowski

Lawendowe wzgórze

Jest rok 1936, powoli zbliża się widmo II wojny światowej. Ale w Kornwalii nie widać tego, wszystko toczy się tu bardzo spokojnym rytmem. W jednym małym miasteczku mieszkają sobie dwie siostry – Ursula i Janet Widdington. To dość spokojne życie zostaje przerwane, kiedy na plaży koło ich domu znajdują nieprzytomnego młodzieńca, którego ściągnęła woda. Mężczyzna okazuje się być Polakiem, nazwiskiem Andrea Marowski i powoli zaczyna aklimatyzować się w nowym kraju. Także przypadkowo wychodzi na jaw, że młodzieniec jest utalentowanym skrzypkiem. Ale nieuniknione jest to, że Andrea będzie musiał opuścić panie.

lawenda1

To, że aktor bierze się za reżyserowie nie jest niczym nowym ani zaskakującym. Do grona takich aktorów-rezyserów dołączył Brytyjczyk Charles Dance, który ostatnio kojarzony jest z rolą lorda Tywina Lannistera z serialu „Gra o tron”. A doszło do tego dziesięć lat temu, jednak „Lawendowe wzgórze” to bardzo wyciszone i spokojne kino. W zasadzie można rzec, że jest to bardzo obyczajowa opowieść. Jednak nie oznacza to w żadnym wypadku ani nudy ani monotonii. Wszelkie emocje są bardzo głęboko skrywane i tłumione, choć czasami (bardzo rzadko) są eksponowane. A że jest to historia miłosna, to emocje muszą się pojawić. Brzmi to jak melodramat? Spokojnie, reżyser unika pułapek sentymentalizmu i przesłodzenia. Wszystko jest tutaj bardzo subtelnie i delikatnie poprowadzone, za to w pełni angażuje. A Kornwalia wygląda po prostu pięknie, w dodatku okraszone naprawdę ładnymi kolorami (scenografia i zdjęcia zasługują tutaj naprawdę na wielkie uznanie). Także dialogi dość proste i nutka humoru dodają animuszu temu tytułowi.

lawenda2

Największym tutaj atutem jest też tutaj wyborne aktorstwo. Szczególnie trzeba wyróżnić Judi Dench, czyli Ursulę, której obecność młodego mężczyzny budzi dawno stłumiona namiętność, która przyszła o wiele, wiele lat za późno. Razem ze stonowaną i powściągliwą Maggie Smith (Janet) tworzą bardzo interesujący duet. Czuć, że między siostrami jest silna relacja i wspierają się nawzajem. Ale największą niespodzianką był Daniel Bruhl. Wierzcie mi, tylko Anglik mógł wymyślić, żeby Polaka zagrał Niemiec. Owszem, wypowiada parę zdań w języku polskim, ale i tak przez większość czasu nawija po niemiecku. Ale bardzo dobrze sobie poradził w roli zagubionego i obcego człowieka. Od razu wzbudza sympatię, nie boi się imprezować, a na skrzypcach gra po prostu świetnie. Kluczowa jest tutaj postać niejakiej Olgi Daniłow (piękna Natasha McElhone), która powoli staje się sympatią i osobą, która odegra kluczową rolę w tej całej historii.

Co ja wam będę mówił? Ten tytuł zasłużył, by trafić do tego cyklu. I zasłużył, by zostać na nowo odkrytym. Piękna historia miłosna.

8/10

Radosław Ostrowski

Tajemnica Filomeny

Poznajcie Filomenę – to taka starsza pani, która lubi czytać romansidła, głęboko religijna i wierząca. Skrywa jednak pewną tajemnicę, która ją prześladuje. Otóż, gdy była młodą dziewczyną zaszła w ciążę, w ten sposób hańbiąc swoją rodzinę i oddano ją do klasztoru. Tam urodziła syna, zaś zakonnice, by chronić dziecko przed złem i pokusami tego świata, oddały – nie, to za łagodne słowo – sprzedały jej dziecko Amerykanom do adopcji. Gdzie teraz jest jej syn? Zakon milczy. I wtedy historię tą poznał (dzięki córce Filomeny) były dziennikarz polityczny Martin Sixsmith, który decyduje się pomóc starszej pani i napisać o tym artykuł.

filomena1

Ta historia brzmi dość nieprawdopodobnie, ale to się wydarzyło naprawdę i nie jest to wyssane z palca. Sixsmith spisał to w książce, którą przeniósł na ekran Stephen Frears – bardzo doświadczony brytyjski reżyser. Twórca „Królowej” bardzo delikatnie i z wyczuciem opowiada tą dość smutną historię poszukiwań. Kościół (czytaj: zakon) milczy, a nawet nie pomaga, poza zdjęciem jako dziecka nie ma nic. Od czego zacząć? Reżyser pokazuje to śledztwo w sposób bardzo stonowany, bardzo kameralny i nieśpieszny. Ale kibicujemy bohaterom w poszukiwaniach, jednak kiedy okazuje się, że syn nie żyje, to i tak chcemy się dowiedzieć czegoś o nim, poznać prawdę. Przy okazji mamy też pokazane zderzenie dwóch różnych osobowości – Filomena (ciepła Judi Dench) to kobieta pełna wiary, dobroduszna, sprawia wrażenie pogodzonej z losem i ufnej w Boga. Z kolei Sixsmith (dorównujący jej kroku Steve Coogan) to kompletne przeciwieństwo – cyniczny ateista, który początkowo traktuje tą sprawę jako dobry materiał i możliwość powrotu do zawodu. Ale i on potrafi być wrażliwym i ciepłym człowiekiem. Ich spotkanie mocno oddziałuje na nich, będąc jednocześnie źródłem delikatnego humoru w tym filmie.

filomena2

Czy Frears w tym filmie atakuje Kościół katolicki za swoje ciemne karty? Pośrednio tak, jednak nie idzie w stronę moralizowania czy popadania w depresyjny dramat. Jak jednak postawiłbym inne pytanie: czy po tych wszystkich strasznych czynach, bylibyście w stanie wybaczyć? Pokora i głęboka wiara Filomeny mocno uderza w finale, wydając się czymś nieracjonalnym, wręcz niedorzecznym (można też podejść jak Sixsmith nie szczędząc ostrych słów), to jednak tylko świadczy o sile bohaterki.

Niewielu byłoby stać na taki czyn jak Filomenę, ale jeśli uważacie się za katolików czy ludzi wierzących, zobaczcie koniecznie ten film. I potem się zastanówcie.

7/10

Radosław Ostrowski

Charing Cross 84

Tych dwoje ludzi nigdy się nie spotkało, jednak znali się bardzo dobrze. Jak to możliwe? Wszystko dzięki prowadzonej korespondencji. Ona – Helene Harff jest próbującą swoich sił amerykańską pisarką. On – Frank Doel jest pracownikiem londyńskiego antykwariatu znajdującego się na tytułowej 84 Charing Cross Road. A wszystko zaczęło się w 1949 roku od prośby w sprawie pewnej trudno dostępnej książki.

84_ccr1

Brzmi to trochę nieprawdopodobnie, ale ta historia wydarzyła się naprawdę i bardziej by pasowała na radiowe słuchowisko niż do filmu, zwłaszcza że jest ona zbiorem korespondencji między Helene i Frankiem. Jednak David Hugh Jones wie co robi i stworzył dość nietypowy film obyczajowy. Bazuje on w całości na słowach, a dokładniej na listach, zaś obraz robi tutaj za ilustrację, wręcz tło. Jednak mi to nie przeszkadzało, słowa tutaj są bardzo eleganckie i pełne kultury. Przy okazji tej 20-letniej korespondencji, przerwanej śmiercią Anglika obserwujemy to, co się dzieje po obu stronach Atlantyku na tle historycznym, ale i kulturowym (bieda w sklepach Anglii, wybory, koronacja królowej czy demonstracje studentów USA), jednak najważniejsze są książki i miłość do nich. „Rozmowy” te są niepozbawione humoru, w dodatku całość jest zrealizowana naprawdę elegancko i okraszona jazzowo-swingującą muzyką George’a Fentona.

84_ccr2

Uroku temu filmowi dodają kreacje Anne Bancroft i Anthony’ego Hopkinsa, którzy tworzą bardzo interesującą parę na ekranie, choć nie pojawiają się wspólnie ani razu (z wyjątkiem rozmowy między nimi, gdzie kamera jest łącznikiem). Oboje kochają książki i mają wobec nich wielką wiedzę, zaś tworząca się miedzy nimi więź jest bardzo namacalna.

Prosty, ciepły i jednocześnie bardzo pogodny to film. Może wydawać się trochę przestarzały realizacyjnie, ale technika to nie wszystko.

7/10

Radosław Ostrowski

Skyfall

Czy jest choć jeden człowiek, który nie znałby lub nie słyszał o agencie 007? James Bond, który zmieniał i rozkochiwał kobiety, dysponował różnymi bajeranckimi gadżetami i zawsze ratował świat przed szaleńcami, ale te czasy chyba już minęły. Już na samym początku 007 musi odzyskać listę agentów działających pod przykrywką w organizacjach terrorystycznych, ale wszystko kończy się postrzeleniem Bonda przez współpracownicę i potem uznany za zmarłego. Ale kiedy siedziba MI6 zostaje wysadzona, agent decyduje się wrócić i gry i znaleźć sprawcę.

skyfall1

Za realizację Bonda nr 23, nakręconego z okazji 50-lecia serii, tym razem wziął się Sam Mendes, twórca tzw. kina artystycznego i ambitnego („American Beauty”, „Droga do szczęścia”, „Jarhead”), co wywołało pewien niepokój i wątpliwości. Jednak obawy okazały się bezpodstawne. Sama fabuła i intryga jest prowadza w zaskakująco precyzyjny sposób, gdzie seria znowu zatoczyła krąg (nie zdradzę więcej, bo to trzeba zobaczyć). Nie zabrakło pościgów (genialny początek w Indiach z samochodami, motorami, pociągiem i koparką), bijatyk, wybuchów, efektownych strzelanin – czyli tego co w serii było znakiem rozpoznawczym oraz przenoszenia się z miejsca na miejsce (Indie, Szanghaj, choć finał rozgrywa się w górzystej Szkocji). Technicznie jest to prawdopodobnie najlepszy Bond, z rewelacyjnymi zdjęciami Rogera Deakinsa (zwłaszcza kolorystyka i oświetlenie to majstersztyk), montażem oraz bardzo dobrze budującą klimat muzyką Thomasa Newmana. Nie ma tutaj szalonych gadżetów (poza nadajnikiem i pistoletem, z którego może strzelić jego właściciel – identyfikacja odcisków), bardziej jest to kontynuowanie drogi wyznaczonej przez „Casino Royale”, stawiające bardziej na realizm. Ale tutaj też nie zabrakło aluzji do poprzednich części (m.in. Aston Martin DB5), odrobiny humoru.

skyfall2

Także od strony aktorskiej trudno jest się do czegokolwiek przyczepić. Znów świetnie wypadł Daniel Craig jako Bond, który także nie jest tutaj niezniszczalnym twardzielem, choć wychodzi z opresji obronną ręką. Relikt dawnych czasów, w których wszelkie problemy rozwiązywało się ołowiem, pięściami w zderzeniu z nowymi realiami też daje radę. Nie brakuje mu ikry, ironicznego dowcipu i elegancji. Za to kapitalny był Javier Bardem jako główny przeciwnik, który nie jest szaleńcem mającym na celu zniszczenia całego świata, lecz psychopatą motywowaną zemstą na swoich dawnych mocodawcach – MI6. Balansujący na granicy przerysowania, ale nigdy jej nie przekracza. Bardziej rozbudowano relacje Bonda z M (Judi Dench tutaj bardziej bezwzględna i opanowana), która stała się dla niego matką i mentorką. Poza tym tercetem należy tez zwrócić uwagę na równie przekonujących Ralpha Fiennesa (Mallory, nowy szef wywiadu), Bena Whishawa (Q – komputerowy geek, symbol nowej epoki), Alberta Finneya (Kincard) oraz Naomie Harris (Eve, piękna agentka).

skyfall3

Mówiąc krótko, „Skyfall” to najlepszy Bond nie tylko z udziałem Craiga, ale i prawdopodobnie jeden z najlepszych z całej serii, w której udało się połączyć wszystko co najlepsze. A że będzie następna część, to jest pewne i oczywiste. Ja już nie mogę się doczekać, a wy?

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski