Gliniarz z Beverly Hills 2

Sukces „Gliniarza z Beverly Hills” zaskoczył chyba wszystkich. W takim przypadku zostaje tylko jedna rzecz do zrobienia: zarobić więcej kasy za pomocą sequela. Tylko jakim cudem gliniarz z miasta Detroit, miałby znowu trafić do glamourowego Beverly Hills? Scenarzyści znani są z tego, że pomysłów to im nie brakuje.

Foley obecnie pracuje pod przykrywką, rozpracowując gang fałszerzy kart kredytowych. Pozostaje w przyjaźni z policjantami z Beverly Hills: kapitanem Bogomilem, sierżantem Taggartem i detektywem Rosewoodem. Ale w bogatej metropolii nie jest dobrze, bo w okolicy szaleje tajemniczy alfabetowy morderca. Dokonuje różnych napadów i zostawia zaszyfrowane wiadomości. Ale kiedy Bogomil zostaje postrzelony, Foley zostawia sprawę (przydziela ją kumplowi) i wyrusza na pomoc przyjacielowi.

Zmianę w sequelu widać od razu. Tym razem „dwójkę” nakręcił opromieniony sukcesem „Top Gun” Tony Scott. Intryga tym razem jest bardziej skomplikowana (przynajmniej w teorii), zaś nasze trio Foley/Taggart/Rosewood musi nie tylko wyjaśnić sprawę, lecz nie da się wkopać nowemu szefowi policji. Nazywa się on Lutz, jest skończonym idiotą i ma podwładnego, który tak mu w dupę włazić, że – jak to ujął jeden ze skeczy kabaretowych – „powinien nazywać się Czopek”. Nadal nasz detroidzki glina posługuje się sprytem, ma jeszcze więcej sztuczek (włamuje się za pomocą gumy do żucia) i luźno podchodzi do litery prawa. Nadal potrafi rozśmieszyć.

Za to duet Taggart/Rosewood przeszedł pewną ewolucję. A mówiąc konkretniej, Rosewood odmienił się całkowicie. Nie dość, że zaczyna lubić adrenalinę, to jeszcze w domu ma arsenał broni, plakaty z filmów Sylvestra Stallone’a i coraz bardziej zaczyna rozrabiać. Akcja jest jeszcze bardziej szalona i dynamiczna, napady wręcz budzą pewne skojarzenia z Michaelem Mannem w czym pomaga świetny montaż (sekwencja napadu na tor wyścigów konnych przeplatana z wyścigiem) oraz bardziej dynamiczna praca kamery. Nawet ujęcia w zachodzącym słońcu wyglądają niesamowicie – czerwień jest bardzo nasycona, a całość jest o wiele mroczniejsza wizualnie.

Jeśli jednak do czegoś muszę się przyczepić, to poza powtórzeniem (z pewnymi modyfikacjami) sytuacji z części pierwszej, to problemem dla mnie są antagoniści. Po prostu jest ich za dużo, choć zagrani są dobrze (Jurgen Prochnow z Brigitte Nielsen oraz Deanem Stockwellem), to jednak ich nadmiar za bardzo komplikuje wszystko. To, co działało poprzednio, nadal funkcjonuje świetnie. Murphy nadal czaruje swoim urokiem, duet Ashton/Reinhold jeszcze bardziej szaleje (w finale to dokonują wręcz rzeźni), zaś Scott pewnie podkręca tempo i adrenalinę.

Dla mnie druga część dorównuje oryginałowi, a reżyserowi udaje się zachować balans między komedią a akcją. To ostatnie potrafią zrobić dobrze tylko nieliczni, co świadczy o klasie twórcy.

8/10

Radosław Ostrowski

Diuna

Wielu przez lata próbowało przenieść na ekran powieść Franka Herberta z 1965 roku. najpierw w 1971 przymierzał się meksykański wizjoner Alejandro Jodorovsky, jednak nie udało mu się zebrać funduszy na realizację swojego szalonego pomysłu (film miał trwać 12 godzin!!!). W końcu prawa do ekranizacji nabył włoski producent Dino De Laurentiis i po odrzuceniu propozycji wyreżyserowania przez Ridleya Scotta na stołku reżyserskim trafił David Lynch. Z dzisiejszej perspektywy wybór ten może wydawać się absurdalny, a efekt… no, cóż. Powiedzmy, że dla fanów książek filmowa adaptacja nie spełniła ich oczekiwań, a w box office też poszedł na dno. Czy słusznie?

diuna1

Jest rok 10191. Wszechświatem rządzi Imperator Shaddam IV, a najcenniejszą substancją jest przyprawa zwana melanżem. I nie daje ona odporności na poimprezowego kaca, ani nie zmienia w króla parkietu. 😉 Narkotyk ten poszerza świadomość, przedłuża życie i jest jedynym sposobem na podróżowanie po kosmosie. Wydobywana na zlecenie Gildii Planetarnej znajduje się tylko na planecie Arrakis zwanej Diuną. Planetę dostaje w lenno książę Leto Atryda, jednak władca tak naprawdę chce wykorzystać sytuację do usunięcia lennika, który zaczyna stanowić dla niego zagrożenie. Wykorzystuje do tego celu pełniących dotychczasową rolę nadzorców ród Harkonnenów.

Osoby spodziewającego się klasycznego SF mogą poczuć się zdezorientowani zawiłą, polityczną intrygą oraz bardzo intrygującym światem. Wprowadzenie do tego świata trwa godzinę, zaś rzucane terminy (memtaci, zakon Bene Gennesit, Kwisatz Haderach, Fremeni, Czerwie) oraz galeria postaci jeszcze bardziej mieszają w głowie. I to powoduje, że całość należy oglądać w ogromnym skupieniu, by wiedzieć kto jest kim dla kogo, kto jest zdrajcą, kto komu służy. Bez znajomości powieści Herberta można bardzo łatwo się pogubić. Sytuację troszkę ratuje narracja z offu od księżniczki Irulany (śliczna Virginia Madsen) oraz dialogi wypowiadane spoza kadru przez bohaterów. Niemniej jednak od momentu przybycia Atrydów na Arrakis sprawa zaczyna się komplikować, by w połowie filmu (ucieczka Paula i lady Jessiki) sytuacja zaczynała nabierać jasności. Widać tutaj bardzo interesujące wątki jak kwestia przeznaczenia czy prób wejścia w konkretną rolę (motyw Mesjasza planety/nadnaturalnej istoty Kwisatz Haderacha) lub sterowania losami ludzi przez rodzenie dzieci konkretnej płci, ale to wszystko tylko nadbudowa do tego świata.

diuna3

Ale mimo tego chaosu oraz niezbyt jasnej narracji, „Diuna” potrafi zafascynować oraz intrygować. Sama wizja świata ma w sobie coś unikatowego oraz politycznych knowań, gdzie mamy walkę o władzę. Bo melanż jest tak cenny, że osoba posiadająca ją jest w stanie w zasadzie być istotnym graczem i wykorzystać do zmiany układu sił. Nadal wrażenie robi niesamowita strona wizualna z bardzo szczegółową scenografią oraz kostiumami. Pałac Imperatora, stroje Fremenów czy bardzo niepokojąca siedziba Harkonnenów zostają w pamięci na długo, budząc skojarzenia troszkę z pracami H.R. Gigera. Nie brakuje też onirycznych scen snów Paula, które mogą budzić skojarzenia z późniejszymi filmami Lyncha. Nawet efekty specjalne godnie znoszą próbę czasu, chociaż nie wszystkie (kuleją sceny z użyciem blue screenu czy niszczenia statków są tandetne). Także zakończenie wydaje się strasznie niedorzeczne, przez co wywołuje ono śmiech.

diuna4

Za to dobrze dobrano aktorów, którzy wywiązują się ze swoich zadań, bez względu na swoją ekranową obecność. W główną rolę, czyli Paula Atrydy wcielił się debiutujący na ekranie Kyle MacLachlan. I trzeba przyznać, że podołał zadaniu, niemal od początku kupując sympatię, z czasem nabierając sporej dawki charyzmy. Oprócz niego najbardziej wybija się przerysowany, lecz przerażający Kenneth McMillan w roli barona Harkonnena oraz bardzo eteryczna Francesca Annis (lady Jessica, matka Paula), tworząca bardzo opanowaną, ale i władczą kobietę z nieprzeciętnymi mocami. Nie brakuje też bardzo znajomych twarzy (m.in. Max von Sydow, Jurgen Prochnow, Brad Dourif czy Sean Young), ładnie uzupełniających pierwszy plan.

diuna2

„Diuna” była bardzo ambitnym projektem SF, do którego jeszcze próbowano wrócić w formie miniserialu. Teraz z dziełem Herberta zmierzy się Denis Villeneuve i czy podoła zadaniu? W międzyczasie warto wrócić do najdroższego filmu Lyncha, który – mimo niedoskonałości – intryguje i wygląda nadal zjawiskowo.

7/10

Radosław Ostrowski

Okręt – wersja reżyserka

Rok 1942, wojna trwa w najlepsze. Niemcy wydają się być niepokonani na wszystkich frontach. Ale skupiamy się nie na piechurach czy czołgistach, lecz tych najbardziej przerażających jednostkach – okrętach podwodnych. Niemieckie U-Booty siały śmierć i były postrachem Atlantyku, niszcząc amerykańskie konwoje do Wielkiej Brytanii. Tutaj zaczyna się historia Starego oraz załogi U-96, który wyrusza z francuskiego La Rochelle na kolejną misję. Tym razem będzie im towarzyszył porucznik Werner – korespondent wojenny, mający zdać relację.

das boot2

Na hasło niemiecki film jest 90% szansy, że zostanie wymieniony „Okręt” – znany też w oryginale jako „Das Boot”. Nakręcony przez mało znanego reżysera Wolfganga Petersena był nie tylko jedną z najdroższych produkcji w swoim kraju (budżet wynosił ponad 30 milionów marek, czyli 18,5 miliona dolarów), ale okazał się wielkim sukcesem kasowym – zarobił ponad 80 milionów – oraz artystycznym (m.in. 6 nominacji do Oscara, w tym za reżyserię oraz scenariusz adaptowany). Spodziewalibyśmy się standardowego filmu wojennego, pełnego dynamicznej akcji, widowiskowych batalii, niemal patetycznych mów oraz rozpoznawalnych aktorów w rolach głównych. Problem w tym, że to nie jest amerykańska produkcja, tylko niemieckie rozliczenie z przeszłością. Zderzenie wielkich snów o potędze serwowanych przez propagandę z bardzo brutalną, bezwzględną rzeczywistością. Może okręty podwodne potrafią się ukryć pod wodą i skorzystać z cichych silników, ale wróg jest liczniejszy oraz ma przewagę technologiczną (radary, bomby głębinowe, nadlatujące samoloty). Młoda załoga prowadzona przez doświadczonego Starego oraz chifa będzie musiała przejść bardzo brutalny chrzest bojowy. Buta oraz duma zostaje zastąpiona przez strach.

das boot4

Fabuły jako takiej tu nie ma, a reżyser stawia tutaj na klimat. „Das Boot” wydaje się bardzo realistycznym pokazaniem życia na statku, który może w każdej chwili zmienić się w trumnę. Długie miesiące powodują nie tylko zarost brody, ale ciągłe poczucie zagrożenia, wręcz klaustrofobii. Kiedy przechodzi z załogą przez bardzo ciasne korytarze, to poczucie ciasnoty staje się wręcz namacalne. Aż chciałoby się stamtąd uciec, bo poczucie oczekiwania budowane jest w sposób znakomity. Petersen perfekcyjnie wręcz wykorzystuje tytaniczną pracę kamery Josta Vacanta oraz udźwiękowienie i montaż, podkręcającą napięcie. Dzięki czemu takie sceny jak ucieczka przed niszczycielem czy niemal zatopienie okrętu na samo dno. Nie brakuje tutaj brudu, potu, smrodu oraz postawienie na psychologiczny portret załogi niż na akcję. I to akurat jest duży plus.

das boot3

Drugą istotną zaletą jest pozbawienie całości nachalnego patosu. W wersji reżyserskiej jest więcej scen pokazujących to, co robią marynarze poza służbą. Kiedy nie ma alarmu, nie trzeba naprawiać dziur czy czekać na ominięcie wrogich niszczycieli. Dowcipkują, czekają na koniec służby, na rodzinę, dziewczynę, żonę oraz najbliższych. Tak jak zwykli marynarze każdej armii świata. Wyobrażając sobie niemieckich żołnierzy, zawsze mamy obraz brutalnych, bezwzględnych ludzi, żądnych krwi oraz ślepo posłusznych machin wojennych. Czy to jest wybielenie wizerunku Wehrmachtu albo stosowanie politycznej poprawności? Absolutnie nie.

das boot1

Reżyserowi udało się też dobrać absolutnie rewelacyjnych aktorów, którzy nawet z drobnych ról są w stanie wycisnąć wszystko. Bo nie można zapomnieć zarówno radiowca Heiricha (Heinz Hoenig), mechanika Johanna z niemal obłędem w oczach (Erwin Leder) czy nawigatora Kriechbaum (Bernd Tauber). Ale tak naprawdę liczą się tylko trzy postacie: Stary (dowódca), porucznik Werner oraz chif Grade. Pierwszego gra niezapomniany Jurgen Prochnow, dla którego ten film okazał się furtką do kariery w Hollywood i jest to bardzo zaskakująca kreacja. Cyniczny, doświadczony wojak, stający się autorytetem dla załogi, wymagający od nich wiele. Samym spojrzeniem jest w stanie wyrazić więcej niż słowami: od determinacji do zmęczenia, a nawet bezsilności. Magnetyzująca kreacja. W korespondenta wciela się Herbert Groenemayer, będący naszymi oczami na cała załogę. Jego zmiana z idealisty w wojaka jest pokazana bez cienia fałszu, zaś sam aktor wykorzystał sławę do… kariery muzycznej. No i ten trzeci, czyli Klaus Wennemann – też doświadczony, który mimo tęsknoty za rodziną w sytuacjach kryzysowych daje z siebie wszystko.

„Das Boot” uznawany jest za najbardziej realistyczne spojrzenie na życie w okręcie podwodnym. Wielu może się od tego realizmu odbić, zaś wersja reżyserska nie pozbawiona jest dłużyzn. Niemniej jest to bardzo unikatowe kino wojenne, skupione na klaustrofobicznym klimacie niż na akcji.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

W paszczy szaleństwa

Czy jesteście w stanie odróżnić prawdę od rzeczywistości? Przecież wystarczy zaufać naszym zmysłom, które są przecież niekwestionowalne – widzimy swoimi oczami, słyszymy uszami, dotykami różne przedmioty itd. Tylko, że to wszystko jest przefiltrowane za pomocą naszego mózgu i co jeśli on zrobi nam figla? O tym w swojej ostatniej części trylogii apokaliptycznej postanowił opowiedzieć w 1994 roku John Carpenter.

Zanim zacznie się cała opowieść widzimy, jak zostaje wydrukowana powieść niejakiego Suttera Cane’a „W paszczy szaleństwa”. Następnie trafiamy do szpitala psychiatrycznego, gdzie zostaje wysłany niejaki John Trent. Kim był ten człowiek, który w swojej celi narysował masę krzyży? Był detektywem ubezpieczeniowym, który badał sprawy różnych kantów mających na celu wyłudzić ubezpieczenie. Tym razem jednak dostaje bardzo trudne zadanie – chodzi o odszukanie bardzo poczytnego pisarza, Suttera Cane’a, pracującego nad swoim nowym dziełem, którego nikt nie czytał. Autor jest tak popularny, że jego czytelnicy dostają lekkiego kociokwiku. Detektywowi towarzyszy Linda – redaktorka oraz wielka fanka pisarza.

w_paszczy_szalenstwa1

Cokolwiek by nie mówić o Johnie Carpenterze, to jest to fachura w tworzeniu bardzo klimatycznych filmów grozy, nawet jeśli dzisiaj nie straszą aż tak mocno. Podobnie jest z tym filmem, którego sam początek jest bardzo tajemniczy, gdzie powoli zaczynamy odkrywać kolejne elementy pokręconej układanki, zaczynając od próby zabójstwa za pomocą… siekiery (scena w restauracji) aż po odkryciu fikcyjnego (aby na pewno?) miasteczka Hobb’s End. I tutaj zaczynają się niezłe jaja, gdzie fikcja z rzeczywistością mieszają się ze sobą. Przy okazji pokazuje, jak wielką siłę może mieć słowo pisane, doprowadzając do szaleństwa. Pisarz zaś zaczyna powoli pełnić rolę kapłana czy proroka, który staje się otoczony kultem. W ten sposób apokalipsa wydaje się jeszcze bardziej niebezpieczna, a zło nie do powstrzymania, ponieważ każdy twój ruch już wcześniej został zaplanowany, nawet zanim zdążysz o tym pomyśleć. I to budzi prawdziwe przerażenie, bo czym tak naprawdę jest rzeczywistość?

w_paszczy_szalenstwa2

Choć muszę przyznać, że klimat jest budowany pierwszorzędnie, to sam scenariusz jest dla mnie dość problematyczny. Odkąd trafiamy do miasta z książek Cane’a napięcie zaczyna się sypać i pojawia się wiele niejasności. Skąd Cane posiada moc tworzenia rzeczywistości? Skąd pochodzą te bestie, w które transformują się mieszkańcy? Nie ma też interakcji ze społecznością, która jest sterowana i pozbawiona swojej woli. Same te dziury wywołują niejasności w całej intrydze, której finał – nadal mocny oraz najbardziej gorzki ze wszystkich – był do przewidzenia. Z drugiej strony wrażenie robi świetna scenografia, ze szczególnym wskazaniem na kościół oraz całkiem przyzwoite efekty specjalne, muzyka buduje klimat (nawet ten zadziorny szarpidrut z czołówki), a montaż – zwłaszcza te krótkie zbitki – jest świetny. Same bestie wyglądają jakby żywcem wzięte z książek Clive’a Barkera czy obłąkanego umysłu Davida Cronenberga.

w_paszczy_szalenstwa3

Carpenter całkiem nieźle prowadzi swoją opowieść, w czym pomagają mu świetni aktorzy. Najbardziej błyszczy rewelacyjny Sam Neill w roli coraz bardziej zagubionego detektywa, balansując między obłędem, przerażeniem i cynizmem. Trent wydaje się niemal klasycznym detektywem z książek noir, który widział już wiele i świat nie jest w stanie go niczym rozczarować. Jednak im dalej w las, tym bardziej bohater zostaje wystawiony bardzo ciężkiej próbie, zmuszony do pogodzenia się z pewnymi wydarzeniami. Świetna jest Julie Carmen w roli zafascynowanej pisarzem redaktorki Lindy, powoli zatracającej się w szalonych tworach autora. Nie do końca wykorzystano Jurgena „Das Boot” Prochnowa jako Cane’a, ale za każdym razem jego obecność podnosi adrenalinę. Tej postaci jest zwyczajnie za mało i aż się prosi o bliższe poznanie.

Przyjęło się mówić o filmie „W paszczy szaleństwa”, że to ostatni udany film Johna Carpentera. Trudno mi się z tym nie zgodzić, na pewno jest lepiej wyreżyserowany niż napisany, chociaż sam pomysł był świetny. Nadal to klimatyczny horror, idący w innym kierunku niż typowi reprezentanci tego gatunku, ale czegoś zabrakło do pełni satysfakcji.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Ciemna strona księżyca

Prawnicy to jeden z najbardziej znienawidzonych zawodów świata, ale bez nich wielu poważnych interesów nie da się załatwić. Jednym z takich jest Urs Blank – specjalista od spraw finansowych. Ma piękną żonę (właścicielkę galerię sztuki), od groma forsy, wypasiony dom i wszystko wydaje się ok. Ale wszystko zmienia się, gdy jeden z klientów popełnia samobójstwo na jego oczach. I wtedy pojawiają się dwie istotne postacie – nowy klient (Pius Ott), chcący doprowadzić do dużej fuzji z firmą farmaceutyczną oraz nieznajoma Lucille. Cale spokojne życie zostaje wywrócone do góry nogami, a podczas jednego spotkania z kochanką, dostaje niewinnie wyglądający grzybek.

ciemna_strona_ksiezyca1

Pozornie film Stephana Ricka wydaje się zwykłym dramatem psychologicznym, ale im dalej w las (dosłownie), zaczyna się robić coraz mroczniej, niepokojąco. Niby dostajemy zwykłą historię człowieka, który poznaje ciemną stronę samego siebie. Ale czy to grzybek halucynogenny jest odpowiedzialny za ten burdel w głowie? Czy też był tylko zapalnikiem zmian, dochodzących wcześniej? Znużenia swoją pracą, kryzysem wieku średniego? Na to jasnej odpowiedzi nie znajdziecie. Dalej jednak mamy do czynienia z rasowym thrillerem, zaś intryga przebiega nie tylko wobec ciemnej strony Blanka, ale też sprawy fuzji. Niepokojąca tajemnica z nowym lekiem, a jednocześnie mamy leśne wyprawy Blanka po grzybka oraz coraz bardziej przerażające zmiany: wypadek, morderstwo, krew.

ciemna_strona_ksiezyca2

Sam film wygląda naprawdę dobrze, gdzie najlepiej prezentują się sceny w lesie. Nie tylko ze względu na surowy wygląd, lecz też niemal wszechobecną mgłę, budującą poczucie zagrożenia. I to właśnie w lesie dochodzi do ostatecznej konfrontacji, trzymającej w napięciu aż do otwartego finału. Ale wielu może zniechęcić bardzo powolne tempo oraz dość niejasne zakończenie.

ciemna_strona_ksiezyca3

Za to mamy bardzo mocną rolę Moritza Bleibtreu jako Ursa. Aktor fantastycznie buduje portret człowieka powoli odkrywającego swoją bardziej niepokojącą stronę swojej osobowości. Człowieka, odkrywającego przemoc, zabijanie, dla którego psychodeliczny grzybek staje się wręcz obsesją. I ta przemiana budzi przerażenie oraz stawia pytanie: czy w każdym z nas siedzi bestia? Równie intrygujący jest dawno nie widziany Jurgen Prochnow w roli śliskiego przedsiębiorcy Otta oraz pociągająca Nora von Waldstetten (Lucille).

Jaka jest „Ciemna strona księżyca”? Tajemniczym, miejscami bardzo niepokojącym thrillerem psychologicznym, przypominającym o dwóch twarzach każdego człowieka. Pozornie spokojny i powolny, ale prowokujący do myślenia.

7/10

Radosław Ostrowski

Sidła miłości

Frank Delaney jest bardzo ambitnym i wziętym adwokatem z Portland. I trafia mu się sprawa, która może znowu skupić uwagę wszystkich – młoda kobieta zostaje oskarżona o zamordowanie swojego męża, który był dużo, dużo starszy. Sprawa jest o tyle paskudna, że w ciele zmarłego znaleziono kokainę, a przed śmiercią kochanek zapisał w testamencie kobiecie swój majątek. I nasz prawnik ulega swojej klientce, stając się jej kochankiem.

sida_miloci3

Po sukcesie „Nagiego instynktu” z 1992 roku thrillery o zabarwieniu erotycznym stały się strasznie popularne i każdy twórca próbował coś uszczknąć dla siebie. Rok później próbował ugrać Uli Edel wspierany przez charyzmatycznego producenta Dino De Laurentisa. Efekt okazał się tak katastrofalny, że „wyróżniono” ten tytuł nominacjami do Złotych Malin. Co w zasadzie nie zagrało? Nie do końca wiem. Niby jest pomysł, oparty na procesie sądowym i czerpaniu stylu noir. Cyniczny adwokat, klasyczna femme fatale, mroczne tajemnice, pożądanie, perwersje. Nie od dzisiaj wiadomo, że najlepiej sprzedaje się seks oraz przemoc. Jednak nie mogłem odnieść wrażenia sztuczności i przewidywalności wolt. Wiadomo było, ze dojdzie do romansu, że intryga jest bardziej skomplikowana, każdy skrywa tajemnice. To było wszystko jakieś takie mechaniczne, zrobione z automatu. Nawet drobne echa z przeszłości nie były w stanie rozbić tego przekonania. A co do scen erotycznych, to dobrze wypadła tylko jedna (na parkingu z robieniem minety), a o reszcie nie warto się wypowiadać.

sida_miloci2

Poza niezbyt wciągającym scenariuszem oraz słabą reżyserią, swoje dorzucają do pieca aktorzy, zwyczajnie nie mający co grać. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, by w głównej roli (femme fatale) obsadzić Madonnę, ale w ten sposób jej kariera aktorska (całkiem niezła) została zniszczona. Jest w niej tyle sex appealu i atrakcyjności jak w przypadku muchy złapanej na lep – coś tam próbuje zaprezentować, ale niewiele z tego wynika. Podobnie męczy się Willem Dafoe jako Delaney. Przekonuje jedynie w scenach sądowych, gdy wygłasza mowy i magluje świadków, ale ten romans jest taki fałszywy. Poza tą dwójką na drugim planie pojawia się m.in. Frank Langhella (Sidney – były kochanek), Jurgen Prochnow (dr Paley) i Joe Mantegna (prokurator Robert Garrett). Aż krew mnie zalała, gdy zobaczyłem na dalszym planie w roli żony naszego adwokata Julianne Moore. Wiem, że to nie był jeszcze czas, gdy producenci poznali się na jej talencie, ale ona idealnie pasowałaby do roli głównej. To się nazywa marnotrawstwo.

sida_miloci1

Nie wiem, czy jest sens namawiania kogokolwiek do obejrzenia tego chłamu. Chyba tylko po to, żeby poznać i pamiętać o istnieniu kina tak złego, że aż śmiesznego/głupiego/mdłego/nudnego (niepotrzebne skreślić). Na własną odpowiedzialność.

4/10

Radosław Ostrowski

Twierdza

Rok 1941. Do rumuńskiej przełęczy Dinu przybywa niemiecki oddział kierowany przez kapitana Woermana. Ich kwatera znajduje się w tajemniczej twierdzy pełnej krzyży przymocowanych do ściany. Choć kapitan pilnuje porządku, dwóch żołnierzy z chciwości próbują kraść srebrny krzyż. Doprowadza to do przebudzenia starego zła, które zaczyna mordować żołnierzy.

twierdza1

Mieszanie horroru z II wojną światową wydaje się interesującą propozycją. Zadania podjął się opromieniony sukcesem „Złodzieja” Michael Mann. I nawet wychodzi to nieźle: gotycki klimat, pradawne zło, świetny reżyser i dość ciekawa obsada powinny być rękojmią sukcesu. Problem polega na tym, że Mann planował zrobić film trwający ponad trzy godziny, ale producenci – tacy mądrzy kolesie z kupą szmalu – uznali, że nikt nie chodzi na tak długie filmy i postanowili się pobawić w montażowni. Efekt był katastrofalny. Początek sporo obiecuje, kilka ujęć jest naprawdę świetnych (wjazd żołnierzy do wioski czy próba kradzieży srebrnego krzyża), a surowa scenografia w połączeniu z bezbłędną muzyką Tangerine Dream budowała klimat. Problem polega na tym, że widać ślady cięć, fabuła dziurawa jak sito pełna niedopowiedzeń i tajemnicy – jednak ona zamiast intrygować wynudza. Za takie partactwo producenci powinni pójść do piekła, bo klimat szlak trafia i powraca on dopiero na samym końcu (ta mgła naprawdę działa).

twierdza2

Aktorstwo też jest to co najwyżej stan średni. Najbardziej wybija się Jurgen Prochnow w roli Woermana – cynicznego, zgorzkniałego Niemca, który zawiesił ideały nazizmu. Jako jedyny z grona walecznych Germanów zachowuje zdrowy rozsądek w przeciwieństwie do bezwzględnego SS-mana Kaempfera (Gabriel Byrne). Drugim jest Ian McKellen jako doktor Cuza, który zostaje zmanipulowany przez demona, by zemścić się na hitlerowcach. Cała reszta niespecjalnie się wyróżnia robiąc tylko za tło.twierdza3

„Twierdza” miała wielki potencjał, ale w przypadku Michaela Manna sprawdza się jedna teza: im dłuższy film, tym lepiej. Pozostaje tylko nadzieja, że może powstanie wersja reżyserka, ale wątpię w to. Może jednak się mylę.

5/10

Radosław Ostrowski