Chopin, Chopin!

Fryderyk Chopin – jeden z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na świecie oraz pianistów. Prędzej czy później musiał powstać o nim film. I powstało kilka: „Młodość Chopina” Aleksandra Forda (1952), „Błękitna nuta” Andrzeja Żuławskiego (1991) oraz – najbardziej znana – „Chopin. Pragnienie miłości” (2002) Jerzego Antczaka. Teraz ze swoją biografią zrobioną za kosmiczne (jak na nasze warunki) pieniądze wyruszył Michał Kwieciński. Ale czy ten wielki budżet pomógł stworzyć wielki film? Jakby to ująć…

Akcja „Chopin, Chopin!” dzieje się już w Paryżu, gdzie już od dłuższego czasu mieszka Chopin (Eryk Kulm). Ten 25-latek jest traktowany niczym celebryta, gra na dużych imprezach towarzyskich. Wielbią go wszyscy: ówczesne salony, arystokracja, a nawet sam król (Lambert Wilson) i gdziekolwiek się nie pojawia zwraca na siebie uwagę. Także pań jak hrabina Delfina Potocka (Karolina Gruszka), zaś wśród przyjaciół ma Franza Liszta (Victor Meutelet). Ale jednak los ma wobec niego zupełnie inne plany. Pojawia się w życiu Chopina tuberkuloza, czyli gruźlica. Wówczas nieuleczalne choróbsko, uważane za zaraźliwe (przez przesądny plebs) albo przypadłość genetyczną. Innymi słowy, Fryc musi zrobić sobie przerwę od tłumów, koncertów, udzielania korepetycji, a najlepiej niech opuści Paryż i przeniesie na prowincję. Oczywiście, że sobie nic z tego nie robi.

Film skupia się na Chopinie i jego ostatnich 12 latach życia – a to jest strasznie sporo czasu. I można wybrać dwie metody: albo skupić się na jednym, dwóch kluczowych wątkach i wokół nich budować całą konstrukcję, albo spróbować upchnąć WSZYSTKO, czyniąc całość kontrolowanym (lub nie) chaosem. Niestety, ale scenarzysta Bartosz Janiszewski wybrał ten drugi, brutalniejszy dla oglądania wariant. Od Chopina-lwa salonowego przez Chopina-niespełnionego w miłości i Chopina-korepetytora aż po Chopina-umierającego oraz próbującego oszukać śmierć. Po drodze jeszcze mamy jeszcze drobne epizody (wizyta u rodziców, spotkanie z Wodzińskimi, koncerty dla króla), a także długi związek z George Sand (Josephine de la Baume). Wszystko to zmieszane i wgniecione w bigos, nie zawsze nadający się do jedzenia.

Audio-wizualnie jest tu cholernie dobrze. Kamera niemal nie opuszcza Chopina, wręcz krąży wokół niego (początek, gdy wchodzi na koncertowy pojedynek pianistyczny czy podczas jego gry), próbując wejść do jego głowy. Jednak prawdziwą gwiazdą jest tu imponująca scenografia oraz kostiumy. Ilość szczegółów w strojach czy detali aż poraża, jest masa scen zbiorowych (wszelkiego rodzaju publiczne koncerty Polaka). Jesteśmy zarówno w Paryżu (początkowo w trakcie epidemii cholery), by wskoczyć na chwilę do rodziny we Szwajcarii, a także spędzić coś jakby miesiąc miodowy na Majorce. W tle jeszcze mamy muzyczną mieszankę utworów Chopina, będących łącznikami solówki wiolonczeli Hildur Guonadottir, a także pulsującą elektronikę Robot Kocha.

Choć mamy tutaj masę znajomych twarzy na drugim oraz trzecim planie, wszystko skupia się tutaj na jednej twarzy – Eryka Kulma. Ten jako Chopin jest najjaśniejszym punktem filmu, pokazując jego wielką sprzeczność. Z jednej bardzo towarzyski i wręcz łaknący komplementów, z drugiej samotny melancholik. Odnajdujący się w swoim żywiole, gdy jest podziwiany oraz ma swoją widownię, grający bardzo energetycznie na pianinie (co budziło we mnie skojarzenie z „Amadeuszem”). A także coraz bledszy, plujący krwią i osłabiony (w czym troszkę pomaga charakteryzacja). Bardzo złożona, wyrazista oraz energetyczna rola tego filmu.

Nie jestem jedynym, który miał ogromne oczekiwania wobec nowego filmu Michała Kwiecińskiego. Ale „Chopin, Chopin!” to spektakularna stypa i rozczarowanie, gdzie o samym artyście dowiaduję się mniej niż myślałem. Nie ma tej energii, kreatywności oraz odwagi jaką miał „Filip”, by odnieść międzynarodowy sukces. Ogromna szkoda.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Zamach na papieża

Czasy się zmieniają, a Władysław Pasikowski niekoniecznie. Konsekwentnie tworzy szeroko rozumiane kino sensacyjne w starym stylu. Po trzeciej części „Psów”, teraz reżyser wraca z mieszanką sensacji oraz politycznego thrillera. Czyli jak miało dojść do „Zamachu na papieża” znanej też (przynajmniej tutaj) jako operacja „Paproch”.

Bohaterem film jest emerytowany kapitan wywiadu Konstanty „Bruno” Brusicki (Bogusław Linda). Więcej czasu spędza na wędkowaniu, ciszy i spokoju. Pewnie by to tak trwało, gdyby nie nowotwór. W najcięższym stadium, bez szans na operację oraz parę miesięcy życia. Więc Bruno wyrusza na prowincję, kupuję dom oraz wprowadza się z prostytutką „Bianką” (Karolina Gruszka), by spędzić ostatnie chwile życia. Jednak rzeczywistość ma wobec niego zupełnie inne plany. Pewnego dnia pojawia się u niego dawny przełożony, pułkownik Szymurek (Ireneusz Czop) i jego kolega, Władeczek (Dobromir Dymecki) – mają dla niego zadanie. Padł rozkaz zabicia Jana Pawła II z Kremla, zaś wykonawcą jest Turek Ali Agca. Bruno ma zabić zamachowca po wykonaniu wyroku. Niechętnie i pod wpływem szantażu zgadza się. Powoli zaczynają się przygotowania.

Idąc na ten film mniej więcej wiadomo czego się spodziewać. Czyli akcji, napięcia oraz komplikującej się intrygi. Jednocześnie jest to film zaskakująco powolny oraz melancholijny, w niczym nie przypominającym poprzednich dokonań reżysera. Mocno osadzony w realiach początku lat 80., gdzie większość ludzi marzy o ucieczce z tego kraju, ale nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić. A także działań służb specjalnych, zawsze działających w bezwzględny sposób.

Intryga i przygotowania do zamachu to jeden z elementów tej historii, bo wątków pobocznych jest sporo. Sam pobyt w małym miasteczku ma parę ciekawych wątków jak m.in. seryjny morderca dzieci, co wyrzuca ciała do rzeki czy pierwszego sekretarza (Adam Woronowicz), lubiącego mocno dać w palnik. Mogą one wydawać się zapchajdziurą, jednak nawet tutaj Pasikowski trzyma wszystko w ryzach. Technicznie trudno się do czegokolwiek przyczepić. Zdjęcia są bardzo ładne, scenografia (szczególnie w miejscach poza miasteczkiem) robi wrażenie detalami, zaś w tle przygrywa nostalgiczno-jazzowa muzyka Daniela Blooma (bardzo przypominająca brzmienia Michała Lorenca).

A wszystko z bardzo mocną obsadą. Bogusław Linda nie zawodzi w roli zmęczonego, cynicznego Bruna z wyrzutami sumienia oraz twardymi zasadami. To nadal jest jeden z tych aktorów, który potrafi wyrazić wiele bez słów. Pozorny stoicki spokój skrywa wiele: od gniewu aż po żal i wyrzuty sumienia. Dla mnie film skradli Ireneusz Czop z Dobromirem Dymeckim, czyli duet oficerów wywiadu z najlepszymi tekstami oraz dodając odrobiny (czarnego) humoru, a także dobry Wojciech Zieliński w roli lokalnego aptekarza. Jest jeszcze czarująca Karolina Gruszka, będąca tutaj partnerką Bruna i nawet ta dynamika intryguje.

Pasikowski wraca do formy i „Zamachem na papieża” tworzy swój najlepszy film od paru lat. Świetnie napisany, zagrany, z mocnymi dialogami, niepozbawiony krwawych scen oraz paru niespodzianek w tle. Niby jest znajomo, ale jakby inaczej.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Trick

Czym jest trick? Sztuczką, elementem mistyfikacji, który ma na cel wyprowadzić w pole, odwrócić uwagę. Taki właśnie numer postanowił w 2010 roku przygotować reżyser Jan Hryniak, lecz chyba nikt nie dał się nabrać. Z kolei marketing promował „Trick” jako komedię kryminalną w stylu „Vabank”, co było… sztuczką. Zacznijmy od początku.

Bohaterem jest niejaki Marek Kowalewski (Piotr Adamczyk) – znakomity fałszerz pieniędzy, specjalizujący się w 100-dolarowych banknotach. Podczas jednego ze zleceń zostaje schwytany i trafia do więzienia. Tam zaprzyjaźnia się z niejakim „Profesorem” (Marian Dziędziel), co trafił za kratki przez swojego wspólnika. Panowie planują ucieczkę z więzienia, jednak ich plan może wziąć w łeb. Wszystko z powodu pewnej propozycji od majora Bukowskiego (Andrzej Chyra) z ABW. Otóż w Afganistanie został porwany pewien poseł (Henryk Talar) przez talibów. Rząd oficjalnie ściąga do kraju talibów negocjatora, ale wiceminister spraw wewnętrznych Bąk (Jerzy Trela) ma inny plan. Chodzi o zapłacenie okupu (6 milionów dolarów) za pomocą… fałszywej kasy, którą ma zrobić Kowalewski. W zamian ma dostać skrócenie wyroku.

Reżyser chce tutaj zaserwować sensacyjną opowiastkę, która coraz bardziej zaczyna się komplikować, gmatwać i mącić. Widzimy masę postaci oraz wydarzeń, co wywołuje początkowo konsternację. Bo jeszcze mamy tutaj jeszcze dziennikarkę (Agnieszka Warchulska), odwiedzającą „Profesora” i prowadzącą własne śledztwo, jest jeszcze dziewczyna Marka (Karolina Gruszka), wspólnika Marka obsługującego maszyny do drukowania (Łukasz Simlat), jeszcze inny agent wywiadu (Robert Więckiewicz) węszący wokół Bukowskiego. O dwóch kolegach Marka i Profesora z celi – jeden z nich to osiłek o aparycji Eryka Lubosa, drugi to uzdolniony iluzjonista (Bartłomiej Topa). Innymi słowy, jest strasznie ciasno, chaotycznie i niełatwo połapać się w plątaninie układów, planów, kombinacji. Kto tu kogo chce oszukać, wykiwać – nie idzie nadążyć. Zaś niezbyt dobrze udźwiękowione dialogi nie pomagają w śledzeniu tej plątaniny.

Nie wiem, czy Hryniak chciał zrobić kino, będące jednocześnie zrobione na bogato i w stylu Davida Mameta. Bo akcja raczej dzieje się w różnych gabinetach, celach (innymi słowy bardzo ograniczonej przestrzeni), a jednocześnie wszystko ma być pełne twistów oraz niespodzianek. Tylko, że przez tą gmatwaninę nie byłem w stanie się zaangażować emocjonalnie. Dopiero w ostatnich 30 minutach wszystko zaczęło się krystalizować, jednak nawet tu jest zwyczajnie za późno. Nawet wygląda to bardzo przyzwoicie, czuć piniądz, efekty specjalnie nie kłują w oczy, zaś obsada wyciska ile się da. Ale tak przekombinowanego scenariusza nie dało się uratować. Szkoda, bo był potencjał na naprawdę fajną rozrywkę i zwyczajnie spudłowano.

5/10

Radosław Ostrowski

Za duży na bajki 2

Pamiętacie Waldiego Mocarnego I? Chłopak razem z dwójką przyjaciół stworzył team graczy, choć łatwo nie było. Ale o tym pewnie wiecie, jeśli oglądaliście film „Za duży na bajki”. Dzieło Kristoffera Rusa z 2022 roku okazało się sporą niespodzianką oraz ciepło odebranym przez krytyków i publiczność filmem familijnym. Nie powinno być więc zaskoczeniem, że powstała część druga.

Tym razem Waldek razem ze swoją drużyną wyrusza do Zakopanego odwiedzić ciotkę Mariolę (Dorota Kolak). Grupę tworzą: Staszek i Delfina, matka (Karolina Gruszka) oraz… jej nowy chłopak, Piotr (Paweł Domagała). Ten ostatni próbuje być taki spoko i kumający współczesny slang młodzieżowy, lecz nie za bardzo mu to idzie. Tak samo jak zdobycie sympatii pozostałych członków rodziny. Chłopiec przypadkowo dowiaduje się, że w okolicy znajduje się jego ojciec, który porzucił ich. Więc Waldek razem ze Staszkiem decydują się nocą wymknąć i spotkać się z nieobecnym w jego życiu mężczyzną. Co może pójść nie tak?

Druga część kontynuuje drogę dojrzewania Waldka z chłopca w młodego mężczyznę. Tym razem mierzy się z dziurą po nieobecności ojca i zastąpieniu go przez nowego partnera matki. A wszystko ciągle mieszając tony: od powagi (i nawet grozy) po humor i przygodę. Reżyserowi udaje się cały czas zachować balans i (jak w pierwszej części) nie traktuje widza jak dziecko. Humoru jest tu całkiem sporo, nawet jeśli nie wywołuje aż takich ataków śmiechu jak poprzednio. Przeniesienie akcji z miasta do Zakopanego i górskich krajobrazów oraz rozbicie ekipy na mniejsze grupki daje odrobinę świeżości, zmieniając dynamikę. Z drugiej strony te przeskoki osłabiają tempo, czasami dialogi brzmią nie za dobrze i brakuje jakiś zaskoczeń. Niemniej jest tu parę fajnych scen (ucieczka przed niedźwiedziem) oraz dwie postacie drugoplanowe, co kradną ten film: góral z miasta (Grzegorz Małecki) oraz ojciec Waldka, Krzysiek (Michał Żurawski).

Technicznie trudno się do czegoś przyczepić. Ładnie te krajobrazy wyglądają, w tle gra bardzo sympatyczna muzyka z lekko góralską nutą, nawet dialogi brzmią wyraźnie. Jest to zrobione kompetentnie i naprawdę dobrze zagrane. Nadal fason trzyma Maciej Karaś w roli Waldka, tak samo Patryk Siemek i Amelia Fijałkowska jako reszta e-sportowej drużyny. Choć więcej czasu ze sobą spędzają chłopaki, czuć cały czas chemię między grupą. Szoł kradnie dla siebie jak zawsze energiczna Dorota Kolak, której przez sporą cześć czasu partneruje Paweł Domagała. A on radzi sobie naprawdę solidnie, dodając odrobinę iskier i humoru. Swoją cegiełkę dodają też Małecki i Żurawski – pierwszy jest nieporadnie uroczy jako samotny góral, drugi wydaje się takim bardzo zafascynowanym Japonią gamerem i taki cool. ALE jest w nim coś jeszcze, lecz tego nie zdradzę.

Więc czy druga część „Za dużego na bajki” jest warta obejrzenia? Choć nie jest tak dobra jak poprzednik, nadal ma w sobie wiele uroku, szczerości i pasji. Jestem więcej niż pewny, że wielu dzieciakom spodoba się i ma też dobre przesłanie, które będzie rezonować.

6/10

Radosław Ostrowski

Kajtek Czarodziej

Polskie kino familijne w zasadzie jest rzadkością, choć w ostatnich latach coś się zmienia. I przynajmniej raz w roku pojawia się dzieło skierowane dla młodszego widza. Dylogia „Tarapaty”, „Za niebieskimi drzwiami”, „Za duży na bajki” – to tylko kilka przykładów, a do tego grona dołącza „Kajtek Czarodziej” na podstawie powieści Janusza Korczaka.

Akcja toczy się w nieopisanym konkretnie mieście w okresie przedwojennym, zaś głównym bohaterem jest Kajtek (debiutujący Eryk Biedunkiewicz) – młody chłopak wychowywany przez ojca i babcię. Matka zmarła w dość tajemniczych okolicznościach, których nikt nie chce poruszyć. I to daje pewne spięcia w domu. A ponadto Kajtek posiada pewne moce, pozwalające mu „czarować”. Czy to nagle przestanie padać deszcz, czy wejdzie na dach tramwaju, czy zmieni ciuchy, by wejść do eleganckiej restauracji. Takie raczej drobiazgi. Problem jednak tym, że chłopcem interesuje się pewien nieprzyjazny delikwent, który chce czegoś. Nie tyle jego mocy, co pewnego urządzenia, rzekomo zbudowanego przez zmarłą matkę.

Za film odpowiada Magdalena Łazarkiewicz, która mierzyła się z różnymi gatunkami, ale nie z tego typu produkcją. Sama historia wydaje się prostą fabułką o dojrzewaniu, odkrywaniu siebie i odpowiedzialności za swoje czyny. Do tego jeszcze pojawia się magia, nauka, rodzinna tajemnica, radzenie sobie ze śmiercią, gnębiącymi kolegami. ALE film ma jeden bardzo poważny problem: chaos narracyjny. Reżyserka w krótkim czasie chce dużo opowiedzieć, przez co brakuje emocjonalnego zaangażowania. Kilka (wydawałoby się) istotnych postaci albo pojawia się na chwilkę (grany przez Piotra Głowackiego antykwariusz czy młody chłopak schowany w mroku z powodu uczulenia na promienie słoneczne), albo jest to ogrywanie w sposób komediowy (psoty wobec surowego i brutalnego nauczyciela Gangesa o aparycji Mirosława Kropielnickiego).

Nawet poważna sytuacja rodziny Kajtka, której grozi eksmisja z powodu długów, nagle zostaje zepchnięta na dalszy plan. Tutaj panuje dziwna przeplatanka wątków, przez którą dość ciężko się zorientować o co w tym filmie tak naprawdę chodzi. Niby jest tu o bezwarunkowej miłości dziecka do babci, brak wspólnego języka z przygnębionym ojcem (także nie pogodzonym ze śmiercią żony), pojawia się nawet kwestia bezdomnego psa, nauczycielka fizyki z niepełnosprawną córką czy kwestia odpowiedzialności za swoje czyny. Lub rzucanie czarów, tylko to wszystko zmieszane jest do jednego kotła bez ładu i składu.

Muszę za to pochwalić warstwę audiowizualną, bo tu widać spory budżet. Przepiękne, lekko pastelowe zdjęcia z uroczą muzyką tworzą wręcz bajkowy klimat. Wrażenie robi także scenografia i kostiumy – te szyldy, samochody, restauracja czy szczególnie sklep antykwariusza wyglądają wręcz zjawiskowo. O dobrze słyszalnym dźwięku i dialogach nawet nie wspominam. Największą robotę robią jednak… efekty specjalne, które prezentują się naprawdę dobrze. Może nie są widowiskowe jak z hollywoodzkich blockbusterów, jednak nie wybijają z seansu i prezentują wysoki poziom.

Tak samo aktorzy, choć znane twarze oraz nazwiska pełnią rolę drugoplanową. Choć nie zawsze mają zbyt wielkie pole do popisu, wykorzystują tą przestrzeń maksymalnie. Debiutujący w głównej roli Eryk Biedunkiewicz bardzo zaskakuje na plus. Nie czuć takiej sztuczności jak u wielu początkujących aktorów dziecięcych, a w bardziej emocjonalnych momentach wiarygodnie pokazuje frustrację, złość i przygnębienie. Sercem dla mnie była Maja Komorowska jako babcia – cudowna, wspierająca i pełna ciepła oraz skontrastowany z nią Grzegorz Damięcki jako szorstki ojciec. Za to lekkim rozczarowaniem jest Martin Hoffman w roli złego maga, którego motywacja jest banalna i sam bohater wydaje się płaski. Jeszcze jedno – film jest koprodukcją polsko-czesko-słowacką, więc część aktorów to nasi sąsiedzi z południa i z tego powodu zostali zdubbingowani. Na szczęście to nie wywołuje dezorientacji, o co byłoby bardzo łatwo.

Więc czy warto poznać „Kajtka Czarodzieja”? Książkowego – myślę, że tak. Ale filmowa wersja pani Łazarkiewicz jest frustrująca i tak chaotyczna narracyjnie, że seans będzie przeprawą, mogącą wywołać także znużenie. Techniczne dopracowanie nie jest w stanie zamaskować tej poważnej wady. Wielka i niepowetowana strata.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Święto ognia

Kinga Dębska to jedna z tych reżyserek, która znalazła swoją niszę i od lat konsekwentnie w niej przebywa. Czyli słodko-gorzkich komediodramatów, elegancko balansującymi między powagą a humorem. Tak było z jej najlepszymi filmami, czyli „Moimi córkami krowami” oraz „Zupą nic”. Ale tym razem reżyserka zmierzyła się z powieścią Jakuba Małeckiego. Czy oznacza to zmianę w stylistyce czy klimacie? Absolutnie nie.

Historia skupia się na rodzinie i poznajemy ją z perspektywy 20-letniej Anastazji (Paulina Pytlak). Dziewczyna ma porażenie mózgowe, czyli jest z nią dość ograniczony kontakt i w zasadzie nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować. Dlatego zajmuje się nią ojciec Poldek (Tomasz Sapryk) oraz starsza siostra Łucja (Joanna Drabik) – uzdolniona baletnica Teatru Wielkiego, która dostaje szansę zagrania głównej roli. Problem w tym, że zaczyna odczuwać silny ból kręgosłupa i zamiast odpuścić będzie próbowała to ukryć. Była jeszcze matka (Karolina Gruszka), lecz zniknęła z tego obrazka. W życie całej familii pojawia się sąsiadka, pani Józefina (Kinga Preis) i już ich świat nigdy nie będzie taki jak przedtem.

„Święto ognia” jest na pierwszy rzut oka historią obyczajową o rodzinie, życiu i całej reszcie. Wydaje się, że w kwestii pokazania porażenia mózgowego po „Chce się żyć” Pieprzycy nie da się nic nowego powiedzieć. Tak samo jak w tamtym filmie nasza bohaterka pełni rolę narratora, który widzi i wie więcej niż się wydaje, co potwierdza jej narracja z offu. Tutaj łatwo można było doprowadzić do karykatury i zwyczajnie przedobrzyć z tą bohaterką, jednak ta granica nigdy nie zostaje przekroczona. Tutaj każdy z bohaterów budzi sympatię i można się z nim łatwo identyfikować, nawet jeśli sama historia potrafi być przewidywalna. Drugim sporym wątkiem jest walka Łucji o rolę w spektaklu baletowym, mimo nagłych problemów zdrowotnych. Bo to nie jest już młoda kobieta, więc druga taka szansa może się nie powtórzyć. Ale czy cena za te pięć minut sławy i pogoń za marzeniami nie będzie zbyt wysoka?

Technicznie nie ma tutaj żadnych fajerwerków, oprócz dwóch wyjątków. Po pierwsze, jest parę ujęć z oczu Nastki jak choćby podczas obserwowania świata z balkonu. Pojawiają się rzadko, ale ich obecność zawsze zaskakuje. Po drugie, sceny baletowe. W tych momentach nie brakuje długich ujęć, skupieniu na detalach, co pozwala mocniej wejść w ten aspekt filmu (swoje też robi świetna muzyka Bartosza Chajdeckiego). W zasadzie najpoważniejszym problemem jest dla mnie wyjaśnienie wątku matki i jej śmierci, które dla mnie próbowało być dramatyczne, a wywołało we mnie frustrację. Czułem tutaj emocjonalny szantaż, przez niemal cały film nieobecny.

Prawdziwym paliwem tego filmu, który czyni go o wiele ciekawszym jest fantastyczne aktorstwo. Szczególnie trzeba wyróżnić grające siostry Paulinę Pytlak i Joannę Drabik – ich więź wygląda bardzo naturalnie, obie mają wiele scen wymagających fizycznie (pierwsza przypomina sposobem Dawida Ogrodnika i Kamila Tkacza z „Chce się żyć”; druga jest zawodową tancerką Opery Narodowej). Szczególnie Drabik podczas scen tańca nie pozwala oderwać wzroku. Kolejny raz zaskakuje Tomasz Sapryk jako sympatyczny, choć czasem nieporadny ojciec. Ale prawdziwym wulkanem, huraganem i tornadem w jednym jest kradnąca szoł Kinga Preis. Pani Józefina w jej wykonaniu jest pełna pasji, energii, wnosząc masę lekkości potrzebnej do tego typu kina. Taka dobra ciotka, co czyni wszystko bardziej znośnym i bardzo pomaga scalić te więzi mocniej.

W dorobku Kingi Dębskiej „Święto ognia” to kolejny feel-good movie, który pozwala zapomnieć o szarzyźnie dnia codziennego i wnieść wiele barw. Jednocześnie pozwala łatwo identyfikować się z postaciami i jest na tyle kompetentnie wykonany, że nie pozwala o sobie szybko zapomnieć po seansie. Sympatyczne a szczere kino.

7/10

Radosław Ostrowski

Za duży na bajki

Hasło polskie kino familijne raczej budzi skojarzenia z produkcjami okresu PRL-u (głównie w reżyserii Stanisława Jędryki), choć i po transformacji ustrojowej też podejmowano próby opowieści o młodych ludziach. Problem jednak w tym, że nie potrafiło dotrzeć do swojej widowni i rzadko sprawiało wrażenie zrobionych na odwal. Zdarzały się pewne perełeczki („Klub włóczykijów” czy „Magiczne drzewo”), ale to były rzadkie przypadki. Teraz trafiłem na kolejny, choć tytuł mógł sugerować, że nie jestem adresatem.

„Za duży na bajki” opowiada o Waldku Mocarnym Pierwszym i nie jest on władcą żadnego kraju. Tylko młodym chłopcem, którego wielkim marzeniem jest udział w turnieju e-sportowym. Gra razem z kumplem oraz starszym kolegą, co gra jak zawodowiec. Chłopaka wychowuje nadopiekuńcza matka (Karolina Gruszka), trzymająca go pod kloszem i wspierająca jego wysiłki. Że przy okazji Waldek wyrasta na spasionego, rozleniwionego bachora. Ale kończy się lenistwo, gdy matka jedzie do szpitala na badania. W domu pojawia się ciotka (Dorota Kolak) – bardzo energiczna, ekscentryczna kobieta, co zmusza naszego Mocarnego do robienia wszystkiego. Wycisk mu daje innymi słowy, co doprowadza go do szewskiej pasji. To jednak początek problemów, z którymi zmierzy się Waldek.

Reżyser Kristoffer Rus oparł film na podstawie powieści Agnieszki Dąbrowskiej i jest to historia, która zaskakuje dojrzałością oraz wyczuciem. Jeśli myślicie, że pokazuje nastoletnich graczy w najbardziej stereotypowy sposób, jesteście w błędzie. To tylko otoczka, gdzie chodzi o coś zupełnie innego – o usamodzielnienie i dojrzewaniu. A także o braniu odpowiedzialności, przyjaźni, pierwszej miłości i mierzeniu się z problemami.

To bardziej komediodramat niż przesłodzone kino obyczajowe, gdzie nie ma prostego podziału na dobrych i złych. Tutaj każdy mierzy się ze swoimi problemami, poczuciem winy i wyrzutami. Bez poczucia fałszu, sztuczności, z naturalnie grającą młodą obsadą, co jest u nas największym problemem ostatnimi czasy. Humor jest tutaj wygrywany bezbłędnie, czy to w przypadku relacji Waldek-ciotka, która ulega ciągłej dynamice (od wrogości do szorstkiej sympatii), czy przyjaźni między Waldkiem a Staszkiem. Ta ostatnia ulega komplikacji, kiedy chłopaki poznają dziewczynę, która okazuje się być… graczem komputerowym o ksywie Mrówa (i używa jej awatara zamiast swojej twarzy). To komplikuje sytuację i pozwala na odrobinę zabawnych sytuacji. Nie brakuje też momentów na złapanie oddechu, refleksji (wizyta u dziadka, który dla chłopaka jest wręcz mentorem) i wzruszeń. Takie sceny przypominają, że dzieci/nastolatkowie są mądrzejsi i widzą więcej niż nam się wszystkim wydaje. Że nie należy obchodzić się z nimi jak z jajkiem („Jesteś już dużym chłopakiem. Czyli nie jesteś już ślepy i głuchy” – jak mówi dziadek).

Technicznie też się trudno do czegoś przyczepić. Jest kilka efektywnych mastershotów, w tle gra świetna muzyka Karima Martusewicza, zaś montaż też niczego sobie. Aczkolwiek sceny, gdy nasz nowy team rywalizuje o eliminacje do turnieju w ogóle nie ma, tylko widzimy sytuację post factum. To jest tak jakbyśmy obserwowali przygotowania do wielkiego pojedynku, by kompletnie go nie zobaczyć, tylko co się stało po wszystkim. Nie daje to żadnej satysfakcji.

Pochwalić trzeba za to obsadę. Film kradnie absolutnie kapitalna Dorota Kolak jako bardzo żywiołowa ciotka Mariola, co nie daje sobie w kaszę dmuchać i jest twarda niczym stonka, jednak pod tym wszystkim kryje się osoba wrażliwsza oraz naznaczona prywatną tragedią. Swoją robotę robią niezawodni Karolina Gruszka (matka) oraz Andrzej Grabowski (dziadek). Ale nie można zignorować Macieja Karasia, czyli Waldka Mocarnego Pierwszego, będącego także narratorem historii. Świetnie pokazuje przemianę z leniwego, dostającego pod nos wszystko dzieciaka w dojrzewającego chłopaka, radzącego sobie dobrze oderwany od komputera.

Film Rusa (pierwotnie reżyserować miał Mateusz Rakowicz, który akurat wtedy kręcił „Najmro”) traktuje swojego widza – bez względu na wiek – bardzo dojrzale, bez słodzenia, ale też i wywoływania stanów przygnebiających. „Za duży na bajki” świetnie balansuje między powagą a humorem, tworząc niemal realistyczny świat bez popadania w skrajności, z wyrazistymi postaciami i świetnym aktorstwem. Lubię takie przyjemne niespodzianki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Śmierć Zygielbojma

Trudno oceniać filmy, które mają serce po właściwej stronie i czyste intencje. Żeby poruszyć oraz przypomnieć o czymś, co albo zostało zapomniane, albo zignorowane przez ludzkość. Problem jednak taki, że same intencje nie wystarczą, zwłaszcza jak powstaje we współpracy z prorządową organizacją, która może narzucić swoją wizję pod gotowy materiał. Niestety, do tego grona dopisać trzeba „Śmierć Zygielbojma”, współfinansowany przez Polską Fundację Narodową.

smierc zygielbojma1

Nowe dzieło Ryszarda Brylskiego sięga po postać polskiego działacza społecznego Szmula Zygielbojma (zaskakujący Wojciech Mecwaldowski), który podczas II wojny światowej działał w Londynie. Początek jednak jest bardzo makabryczny – otóż ten człowiek zostaje znaleziony martwy w swoim mieszkaniu. Jest maj 1943. Sprawa wydaje się jasna: Zygielbojm popełnił samobójstwo, odpalając i wdychając gaz z kuchenki. Na stole list pożegnalny – czego chcieć więcej? Pracujący dla Timesa dziennikarz Adam (Jack Roth, syn znanego aktora Tima) razem z policyjnym koronerem Thomasem (Will Brown) prowadzą dochodzenie. Cel jest jeden: dlaczego?

smierc zygielbojma2

Co ja mogę powiedzieć? Nie jest to na pewno tak jednowymiarowy portret świata, jaki nasi spece od polityki historycznej sobie wymyślili. Sama konstrukcja w formie dochodzenia na pierwszy rzut oka wydaje się interesującym konceptem. Problem w tym, że sam bohater jest zepchnięty niemal na dalszy plan, pełniąc niejako tło dla poważniejszego problemu. Czyli prób dotarcia do świata z informacjami o ludobójstwie Żydów na terenie Polski (oraz Europy) i wymuszenia na państwach alianckich wsparcia. Tylko, że to wszystko spełza na niczym, a świat nie jest w stanie tego przyjąć do wiadomości. Słucha i słucha, ale nic więcej nie zamierza, zaś ludzie są mordowani. Co jeszcze można zrobić, by powstrzymać to szaleństwo? Poza przemówieniami i listami do najważniejszych polityków?

smierc zygielbojma3

Problem z tym filmem jest jeden, ale bardzo istotny: jest to dzieło… zaledwie poprawne, niewykorzystujące swojego potencjału. Opowieść o polityku, który zderzony z murem obojętności decyduje się na ostateczny krok brzmi obiecująco. Tylko, że samo wykonanie rozczarowuje, zaś rozmówcy pełnią rolę chodzących ekspozycji. Wszystko wygląda tu jak film telewizyjny (głównie retrospekcje z okupowanej Warszawy), z oszczędną scenografią oraz poszatkowaną narracją. Chciałoby się głębiej wejść w Zygielbojma, zwłaszcza że Mecwaldowski prezentuje się naprawdę przyzwoicie. Nawet brytyjscy aktorzy (szczególnie młody Roth) dają radę.

smierc zygielbojma4

Tylko co z tego, skoro „Śmierć Zygielbojma” wywołuje znużenie i sprawia wrażenie zbioru nie za mocno powiązanych scenek. Większość sytuacji jest tutaj opowiadana niż pokazana, co pozbawia większej mocy tego tytułu. Poza przesłaniem (oraz krótkimi scenami z getta w niebieskim filtrze) nie ma tu zbyt wiele do zaoferowania. Wielka szkoda.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Maria Skłodowska-Curie

Czy ktoś w tym kraju nie znał tej kobiety? Naukowiec, żona, matka, kochanka i podwójna laureatka Nagrody Nobla. Było o Skłodowskiej-Curie wiele filmów, ale w zeszłym roku powstała polsko-francuska koprodukcja, próbująca przedstawić portret tej niezwykłej kobiety.

maria_curie1

Akcja toczy się między pierwszą, a drugą Nagrodą Nobla, bardziej skupiając się na jej życiu prywatnym. Z jednej strony mamy pracę nad radem i wykorzystania do zwalczania nowotworów, ale z drugiej jest nagła śmierć męża, samotne wychowywanie oraz ukryty w tajemnicy związek z innym naukowcem. Ale reżyserka Maria Noelle nie do końca panuje nad materiałem, tworząc kompletny chaos wątków. Nie udało się w pełni rozwinąć żadnego z wątków: próby zdobycia katedry na Sorbonie, spotkanie z Einsteinem, kontynuacja badań, próba pogodzenia się ze śmiercią męża – to wszystko jest ledwie dotknięte, pozostawiając w kompletnej obojętności. Nawet wątek związany z siostrą wydaje się wrzucony na siłę, podobnie jak senne wizje gdzieś na pustyni czy w wodzie – po co to? Mówi się o zasługach, jednak za co ten Noble były przyznane, to będziecie mogli poczytać w Wikipedii, o twórcy kompletnie tą kwestię olali. Ja po biografii zawsze się spodziewam, że o głównym bohaterze/bohaterce będę wiedział więcej po niż przed. Niestety, Noelle nie jest w stanie tych informacji dostarczyć, a co gorsza gubi się w tym, o czym tak naprawdę ma być ten film. O nauce, feminizmie, przełamywaniu schematów, romansie? Nic z tego mieszania grzybków nie wynika.

maria_curie2

Broni się za to warstwa techniczna. Zarówno do scenografii, jak i kostiumów trudno się przyczepić, widać przywiązanie do realiów. Także muzyka potrafi delikatnie zbudować klimat oraz pokazać emocje, których tutaj zadziwiająco jak na lekarstwo. Tylko, że to dużo za mało, by pociągnąć całość do końca.

Aktorsko jest może nie tyle nierówno, ile nie wszyscy aktorzy zostają w pełni wykorzystani. Znane nam nazwiska (Kuna, Olbrychski, Frycz) są ograniczeni tylko do roli tła, które nie wnosi zbyt wiele. Świetny jest Piotr Głowacki w roli Einsteina, wnoszącego odrobinę lekkości oraz humoru, ale pojawia się tylko w jednej scenie. A jak sobie poradziła w głównej roli Karolina Gruszka? Jest najmocniejszym atutem w tej talii, przyciągającym uwagę aż do samego finału. Tylko, że nawet ona nie była w stanie zamaskować niedoróbek scenariusza, przeskoków z wątku na wątek.

maria_curie3

Jeśli to miał być mocny, wspaniały pomnik, to twórcy filmu zrobili go z bardzo kruchego materiału. Pomieszanie z poplątaniem, czyli próba złapania kilku srok za ogon, musiała doprowadzić do uderzenia głową w mur. „Maria Skłdowska-Curie” nie daje żadnej satysfakcji i nawet nie sprawdza się ani jako laurka, ani jako dramat, ani jako opowieść o niezwykłej kobiecie, przecierającej szlaki innym w świecie nauki.

5/10

Radosław Ostrowski

Ach, śpij kochanie

Kraków, rok 1955. W dziwnych okolicznościach zaczynają znikać ludzie, jakby ich w ogóle nie istniało. Milicja jest bezradna, a śledztwo prowadzone przez porucznika Karskiego, tkwi w martwym punkcie. Ale w końcu pojawia się trop – Władysław Mazurkiewicz, bardzo szanowany obywatel, który posiada bardzo dużą ilość pieniędzy, co w ówczesnym czasie jest co najmniej zastanawiające. Tylko, że ten osobnik ma koneksje i znajomości, przez co dorwanie go będzie bardzo trudne.

ach_spij_kochanie1

Polski kryminał ma się całkiem nieźle, co pokazały takie filmy jak „Jestem mordercą”, „Czerwony pająk” czy dość kontrowersyjny „Amok”. Tym razem swoją cegiełkę postanowił dorzucić Krzysztof Lang, reżyser „Prowokatora”. Opierając się na prawdziwej historii, tym razem postanowił odwrócić konwencję. Od samego początku wiemy, kto zabija, a naszym bohaterem staje się prowadzący śledztwo Karski. Reżyser próbuje złapać kilka srok za ogon, przez co film „Ach, śpij kochanie” sprawia wrażenie nie do końca wykorzystującego swój potencjał. Z jednej strony reżyser dość przekonująco odtwarza realia epoki, gdzie władza wie wszystko o wszystkich, doprowadzając do „zniknięć” czy „ucieczek” osób uznanych za niewygodne. Z drugiej, jeśli chcesz się postawić, to oni znajdą sposób na złamanie czy przestawienie na swoją stronę. Samo śledztwo toczy się dość spokojnie, dialogi są całkiem niezłe, a same zbrodnie są brutalne i krwawe.

ach_spij_kochanie2

Ale gdzieś w połowie, Lang zmienia tory i pokazuje próby złamania Karskiego przez swoich przełożonych, co wywraca całość do góry nogami. Potem dochodzi do dziwnej relacji morderca-śledczy, gdzie mamy fascynację oraz próbę zdobycia zaufania Mazurkiewicza, serwując po drodze wiele retrospekcji. Całość jest mocno stylizowana na czarny kryminał, gdzie mamy z jednej strony panów w kapeluszach, chropowatą kolorystykę oraz dużą ilość czerni. Nawet muzyka Michała Lorenca buduje poczucie niepokoju oraz lęku.

ach_spij_kochanie3

Aktorsko jest całkiem nieźle. Uwagę próbuje skupić Andrzej Chyra, wcielający się w Mazurkiewicza, ale jego postać pozostaje tajemnicą: czy to bon vivant i cwaniak próbujący wygodnie żyć, czy też (jak twierdzą nasi) był współpracownikiem UB, pomagającym „znikać” pewnym niewygodnym osobom? Nie jest on zbyt mocno zarysowany, ani pogłębiony psychologicznie, co jest dla mnie największą bolączką. Po drugiej stronie mamy Tomasz Schuchardta jako idealistycznego śledczego, będącego ostatni sprawiedliwym w tym paskudnym, skurwiałym świecie i radzi sobie całkiem nieźle. Ale dla mnie film kradnie Arkadiusz Jakubik (sierżant Pajek), ze swoim zmęczonym spojrzeniem oraz złamanym charakterem. Boli mnie za to niewykorzystanie kilku aktorów na dalszym planie, nie dając zbyt wiele materiału – Katarzyny Warnke (była żona Mazurkiewicza), Bogusława Lindy (pułkownik Olszowy) czy Karoliny Gruszki (kelnerka Anna). Ogromna szkoda.

ach_spij_kochanie4

W najlepszym wypadku kryminał Langa jest zmarnowanym potencjałem na pełnokrwisty, wyrazisty kryminał, pokazujący bardzo brudne, brutalne czasy stalinowskiego PRL-u. Jest mrocznie i niepokojąco, ale satysfakcji nie ma zbyt wiele, a nieliczny mogą zasnąć w trakcie.

6/10

Radosław Ostrowski