Jestem śmiercią. Niszczycielem światów. – te słowa powiedział amerykański fizyk Robert Oppenheimer w 1949 roku. Naukowiec i przede wszystkim teoretyk przeszedł do historii jako szef Projektu Manhattan, gdzie skonstruowano bombę atomową. I to właśnie o nim zdecydował się opowiedzieć w swoim najnowszym filmie Christopher Nolan, tworząc swoją pierwszy film biograficzny. Ale to też pierwszy od dawna film, gdzie nie pojawia się (ani fizycznie, ani głosowo) Michael Caine.

Brytyjski reżyser nie byłby jednak sobą, gdyby historię tego naukowca opowiedział chronologicznie. To byłoby za łatwe i zbyt banalne, więc skupiamy się na trzech wydarzeniach: młodości Oppenheimera z czasów studenckich, prowadzenie Projektu Manhattan i wyścig z nazistami o budowę bomby atomowej oraz reperkusje tych wydarzeń. Klamrą filmu jest przesłuchanie przez senacką komisję Lewisa Straussa (Robert Downey Jr.) na stanowisko sekretarza handlu w 1959 roku, gdzie padają pytania dotyczące trudnej relacji polityka (wówczas szefa Amerykańskiej Komisji Atomowej) z Oppenheimerem oraz – by jeszcze bardziej zamotać obraz – przesłuchania naukowca w sprawie jego sympatyzowania z komunistami. To ostatnie ma doprowadzić do zdyskredytowania fizyka, który coraz bardziej jest przeciw użyciu broni jądrowej i nuklearnej.

Nolan jak zwykle tworzy misterną układankę, gdzie już na początku miesza ze sobą linie czasowe i od samego początku wymaga skupienia oraz – co najistotniejsze – wiedzy o historii XX wieku, ze wskazaniem na osiągnięcia fizyki kwantowej. Inaczej od razu można odbić się w gąszczu nazwisk oraz postaci jak Niels Bohr, Werner Heisenberg, Albert Einstein czy Enrico Fermi. Ale im dalej w las, wszystko zaczyna się coraz bardziej krystalizować, by pokazać portret bardzo skomplikowanego człowieka. Outsidera żyjącego niejako we własnym świecie, skupionego na teorii (jako laborant był nie aż tak dobry jak myśliciel) oraz bardzo pewnego siebie.

Dla mnie najlepszymi momentami w „Oppenheimerze” są prace przy Projekcie Manhattan, gdzie Amerykanin zostaje zwerbowany przez pułkownika Grovesa (Matt Damon). Werbunek naukowców, zbudowanie miasteczka w Los Alamos, by uniknąć przecieku – to wszystko oglądałem z dużą fascynacją. Mimo że – tak jak cały film – skupiony jest na dialogach, rozmowach i dyskusjach, co tworzy bardzo kameralną atmosferę. A jednocześnie Nolan cały czas buduje napięcie związanie z tworzeniem „gadżetu”, gdzie dochodzi do pęknięć oraz sporów między naukowcami. Tutaj pojawiają się także poważne pytania o odpowiedzialność naukowców za swoje dzieło, etykę i konsekwencję stworzenia tak niebezpiecznej broni. Czy naukowcy mogą odpowiadać za użycie takiej rzeczy przez wojsko, polityków? Czy ich roli tylko ogranicza się do wykonania zadania jak w wojsku? Te pytania frapują i pozostają niebezpiecznie aktualne nawet teraz. A cały ten segment wieńczą dwie wręcz monumentalne sceny – próbne odpalenie (Trinity) oraz przemówienie Oppenheimera po zrzuceniu bomby na Hiroszimę. Te obrazy zostaną w mojej głowie na długo i pokazują techniczną maestrię Brytyjczyka.

Jednak mam pewne ALE. Nolan ma pewien problem z selekcją materiału, jaki miał do dyspozycji i pewne rzeczy wydają się tutaj zbędne, niepogłębione oraz pozbawione emocjonalnej reakcji. Dotyczy to głównie życia prywatnego Oppenheimera, ledwo liźnięte i dotknięte. Dotyczy to głównie jego relacji z bratem Frankiem oraz kochanki, Jean Tatlock (zmarnowana Florence Pugh). I nawet nie mam problemu z tym, że w większości scen pojawia się ona nago, ale one niczego do tej historii nie wnoszą. Jakby tego było mało, parę razy reżyser stosuje podstawowe narzędzie reżysera – łopatę, powtarzając pewne kwestie oraz sceny. Dla mnie to nie było aż tak potrzebne, co troszkę osłabia trzeci akt.

Mocno się broni strona techniczna, ale w przypadku Nolana to standard. Zdjęcia Van Hoytemy (także te czarno-białe) wyglądają niesamowicie, atmosferę buduje bardzo eklektyczna muzyka Ludwiga Goranssona, która miesza minimalizm, awangardę, orkiestrę oraz retro elektronikę; jednak najmocniej uderza operowanie dźwiękiem i praktyczne efekty specjalne. Te ostatnie pokazują mikroświat atomów w krótkich przebitkach, ale także nasilające się wizje zagłady świata.

Jednak najmocniejszą kartą w talii Brytyjczyka jest imponująca obsada. Wszystko na swoich barkach trzyma absolutnie wspaniały Cillian Murphy. Jego Oppenheimer to pokręcona mieszanka pewności siebie, wręcz arogancji ze społecznym wycofaniem i pozornym spokojem. Nawet jak nie mówi słowem, to na jego twarzy oraz oczach widać bardzo dużo. Jak choćby z czasem zostaje przytłoczony ciężarem swojego dzieła oraz poczuciem winy. Za to niespodziankę zrobił Robert Downey Jr. w roli Lewisa Straussa. Bardzo wycofany, mówiący ciepłym i wolnym głosem sprawia wrażenie budzącego sympatię, ale pod tą fasadą skrywa się mściwy, śliski manipulator oraz polityk. Kradnie on każdą scenę, tworząc bardzo magnetyzującą postać. A na drugim planie mamy masę rozpoznawalnych twarzy, którzy potrafią pojawić się na kilka minut. Jeśli miałby wyróżnić kogoś, ewidentnie wskazałbym Matta Damona (generał Groves), Benny’ego Safdiego (Edward Teller), Josha Hartnetta (Ernest Lawrence) oraz Emily Blunt (Kitty Oppenheimer). Jednak odkrywanie kolejnych nazwisk było dla mnie pewną dodatkową atrakcją.
Czy „Oppenheimer” to jak wskazuje spore grono recenzentów opus magnum Christophera Nolana? To zdecydowanie najambitniejszy film w dorobku Brytyjczyka pokazujący człowieka zderzonego z brutalnymi konsekwencjami swoich działań, z polityką oraz opinią publiczną. Imponujący technicznie, wciągający emocjonalnie (poza finałową 1/3 filmu), z masą mocnych scen i gorzkim finałem. Niezapomniane doświadczenie.
8,5/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski


























