Oppenheimer

Jestem śmiercią. Niszczycielem światów. – te słowa powiedział amerykański fizyk Robert Oppenheimer w 1949 roku. Naukowiec i przede wszystkim teoretyk przeszedł do historii jako szef Projektu Manhattan, gdzie skonstruowano bombę atomową. I to właśnie o nim zdecydował się opowiedzieć w swoim najnowszym filmie Christopher Nolan, tworząc swoją pierwszy film biograficzny. Ale to też pierwszy od dawna film, gdzie nie pojawia się (ani fizycznie, ani głosowo) Michael Caine.

Brytyjski reżyser nie byłby jednak sobą, gdyby historię tego naukowca opowiedział chronologicznie. To byłoby za łatwe i zbyt banalne, więc skupiamy się na trzech wydarzeniach: młodości Oppenheimera z czasów studenckich, prowadzenie Projektu Manhattan i wyścig z nazistami o budowę bomby atomowej oraz reperkusje tych wydarzeń. Klamrą filmu jest przesłuchanie przez senacką komisję Lewisa Straussa (Robert Downey Jr.) na stanowisko sekretarza handlu w 1959 roku, gdzie padają pytania dotyczące trudnej relacji polityka (wówczas szefa Amerykańskiej Komisji Atomowej) z Oppenheimerem oraz – by jeszcze bardziej zamotać obraz – przesłuchania naukowca w sprawie jego sympatyzowania z komunistami. To ostatnie ma doprowadzić do zdyskredytowania fizyka, który coraz bardziej jest przeciw użyciu broni jądrowej i nuklearnej.

Nolan jak zwykle tworzy misterną układankę, gdzie już na początku miesza ze sobą linie czasowe i od samego początku wymaga skupienia oraz – co najistotniejsze – wiedzy o historii XX wieku, ze wskazaniem na osiągnięcia fizyki kwantowej. Inaczej od razu można odbić się w gąszczu nazwisk oraz postaci jak Niels Bohr, Werner Heisenberg, Albert Einstein czy Enrico Fermi. Ale im dalej w las, wszystko zaczyna się coraz bardziej krystalizować, by pokazać portret bardzo skomplikowanego człowieka. Outsidera żyjącego niejako we własnym świecie, skupionego na teorii (jako laborant był nie aż tak dobry jak myśliciel) oraz bardzo pewnego siebie.

Dla mnie najlepszymi momentami w „Oppenheimerze” są prace przy Projekcie Manhattan, gdzie Amerykanin zostaje zwerbowany przez pułkownika Grovesa (Matt Damon). Werbunek naukowców, zbudowanie miasteczka w Los Alamos, by uniknąć przecieku – to wszystko oglądałem z dużą fascynacją. Mimo że – tak jak cały film – skupiony jest na dialogach, rozmowach i dyskusjach, co tworzy bardzo kameralną atmosferę. A jednocześnie Nolan cały czas buduje napięcie związanie z tworzeniem „gadżetu”, gdzie dochodzi do pęknięć oraz sporów między naukowcami. Tutaj pojawiają się także poważne pytania o odpowiedzialność naukowców za swoje dzieło, etykę i konsekwencję stworzenia tak niebezpiecznej broni. Czy naukowcy mogą odpowiadać za użycie takiej rzeczy przez wojsko, polityków? Czy ich roli tylko ogranicza się do wykonania zadania jak w wojsku? Te pytania frapują i pozostają niebezpiecznie aktualne nawet teraz. A cały ten segment wieńczą dwie wręcz monumentalne sceny – próbne odpalenie (Trinity) oraz przemówienie Oppenheimera po zrzuceniu bomby na Hiroszimę. Te obrazy zostaną w mojej głowie na długo i pokazują techniczną maestrię Brytyjczyka.

Jednak mam pewne ALE. Nolan ma pewien problem z selekcją materiału, jaki miał do dyspozycji i pewne rzeczy wydają się tutaj zbędne, niepogłębione oraz pozbawione emocjonalnej reakcji. Dotyczy to głównie życia prywatnego Oppenheimera, ledwo liźnięte i dotknięte. Dotyczy to głównie jego relacji z bratem Frankiem oraz kochanki, Jean Tatlock (zmarnowana Florence Pugh). I nawet nie mam problemu z tym, że w większości scen pojawia się ona nago, ale one niczego do tej historii nie wnoszą. Jakby tego było mało, parę razy reżyser stosuje podstawowe narzędzie reżysera – łopatę, powtarzając pewne kwestie oraz sceny. Dla mnie to nie było aż tak potrzebne, co troszkę osłabia trzeci akt.

Mocno się broni strona techniczna, ale w przypadku Nolana to standard. Zdjęcia Van Hoytemy (także te czarno-białe) wyglądają niesamowicie, atmosferę buduje bardzo eklektyczna muzyka Ludwiga Goranssona, która miesza minimalizm, awangardę, orkiestrę oraz retro elektronikę; jednak najmocniej uderza operowanie dźwiękiem i praktyczne efekty specjalne. Te ostatnie pokazują mikroświat atomów w krótkich przebitkach, ale także nasilające się wizje zagłady świata.

Jednak najmocniejszą kartą w talii Brytyjczyka jest imponująca obsada. Wszystko na swoich barkach trzyma absolutnie wspaniały Cillian Murphy. Jego Oppenheimer to pokręcona mieszanka pewności siebie, wręcz arogancji ze społecznym wycofaniem i pozornym spokojem. Nawet jak nie mówi słowem, to na jego twarzy oraz oczach widać bardzo dużo. Jak choćby z czasem zostaje przytłoczony ciężarem swojego dzieła oraz poczuciem winy. Za to niespodziankę zrobił Robert Downey Jr. w roli Lewisa Straussa. Bardzo wycofany, mówiący ciepłym i wolnym głosem sprawia wrażenie budzącego sympatię, ale pod tą fasadą skrywa się mściwy, śliski manipulator oraz polityk. Kradnie on każdą scenę, tworząc bardzo magnetyzującą postać. A na drugim planie mamy masę rozpoznawalnych twarzy, którzy potrafią pojawić się na kilka minut. Jeśli miałby wyróżnić kogoś, ewidentnie wskazałbym Matta Damona (generał Groves), Benny’ego Safdiego (Edward Teller), Josha Hartnetta (Ernest Lawrence) oraz Emily Blunt (Kitty Oppenheimer). Jednak odkrywanie kolejnych nazwisk było dla mnie pewną dodatkową atrakcją.

Czy „Oppenheimer” to jak wskazuje spore grono recenzentów opus magnum Christophera Nolana? To zdecydowanie najambitniejszy film w dorobku Brytyjczyka pokazujący człowieka zderzonego z brutalnymi konsekwencjami swoich działań, z polityką oraz opinią publiczną. Imponujący technicznie, wciągający emocjonalnie (poza finałową 1/3 filmu), z masą mocnych scen i gorzkim finałem. Niezapomniane doświadczenie.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Belfast

Co jest takiego w filmach coming-of-age opartych na osobistych doświadczeniach reżysera, że potrafią poruszyć? Pozornie odpowiedź wydaje się prosta: bo są szczere. Albo przynajmniej takie nam się wydają, choć może to być pułapka. Czemu? Bo wspomnienia zacierają się, są podkoloryzowane i polane nostalgicznym sosem, przez co czasem ciężar emocjonalny wydaje się nie mieć siły. Czasami jednak udaje się zainteresować, zaciekawić i złapać. Takie miałem odczucia podczas seansu nowego filmu Kennetha Branagha „Belfast”.

Historia oparta jest na przeżyciach filmowca z czasów, gdy mieszkał w tytułowym mieście. Jest lato 1969 roku i jesteśmy w protestanckiej dzielnicy miasta. Tutaj mieszka Buddy – 9-letni chłopiec, razem z mamą, dziadkami oraz starszym bratem. Ojciec pracuje w Anglii, więc w domu pojawia się bardzo rzadko. Sytuacja jednak na ulicy, gdzie paru protestanckich narwańców chce wykurzyć katolików z miasta. By tego dokonać szef grupy chce zmusić pobratymców do współpracy – jako walczący albo wykonujący drobne robótki typu przynieś to, daj kasę itp., a jeśli ktoś tego chce, zemsta go spotka sroga. Sytuacja jest dość niewesoła, co może zmusić całą rodzinę do opuszczenia Belfasta.

Pierwsze, co rzuca się w oczy to fakt, że wszystko widzimy z perspektywy Buddy’ego (debiutant Jude Hill). I jak każdy chłopiec lubi się bawić, ma swoje marzenia, nawet zakochuje się w koleżance. Ale też pakuje się w tarapaty, dzięki sąsiadce, dołączając do „gangu”. Obserwuje (a nawet podsłuchuje) jak rozmawiają rodzice, co pokazuje bardzo trudną sytuację rodziny. Spłacanie długu, praca poza krajem oraz panująca wewnętrzna wojna. Pojawia się policja, nawet wojsko, zbudowany zostaje mur po obu stronach ulicy, a nocą teren jest patrolowany. Telewizja oraz radio mówią, że jest coraz gorzej, są ofiary, a ludzie uciekają. Co wtedy zrobić – zostać, wytrzymać i liczyć, że obecna sytuacja jest tymczasowa, czy rzucić to wszystko i uciekać, licząc na szczęście w nowym kraju?

Reżyser przekonująco ogrywa paradoksy życia, mieszając chwile radości (wspólne wizyty w kinie, Święta) ze smutkiem (dziadek w szpitalu i jego śmierć), sceny humorystyczne (próba kradzieży na sklepie z offu czy rozmowy dziadka z babcią) z dramatycznymi (zamieszki, zakończone napadem na sklep oraz finałową konfrontacją w iście westernowym stylu – nie bez powodu w tle gra piosenka z „W samo południe”). Całość nakręcona jest na czarno-białej taśmie, a wyjątkiem od tej zasady są sceny pokazujące współczesny Belfast oraz podczas wizyt w kinie – pokazywane filmy są w kolorze, zaś cała reszta pozostaje czarno-biała. Zaś melancholijny klimat potęguje muzyka (a dokładnie piosenki) Van Morrisona. Nawet nie przeszkadzała mi ta forma scenariusza, będąca zbiorem epizodów na przestrzeni miesięcy.

To by nie zadziałało, gdyby nie naprawdę fenomenalne aktorstwo. Na mnie największe wrażenie zrobiła Caitriona Balfe, czyli matka. Jest niejako osamotniona w wychowaniu dzieci (nie zawsze daje sobie radę), zaś wizja opuszczenia domu budzi w niej strach. No bo jak zostawić miejsce, gdzie znasz wszystkich, każdy skrawek i czujesz się bezpiecznie, swojo? Ten konflikt wewnętrzny prowadzony jest znakomicie i to ona ostatecznie podejmuje decyzję. Świetny jest Jamie Dorman w roli ojca, pozytywnie nastawiony do życia, ale jednocześnie twardo stąpający na ziemi. Tak jak matka nie pokazuje swoich lęków przed dziećmi, a w ich relację wierzy się całkowicie. Tak samo złego słowa nie potrafię powiedzieć o dziadkach, zwłaszcza że grają ich Ciaran Hinds oraz Judi Dench. Ich obecność dodaje odrobiny lekkości oraz humoru, pokazując też bardzo silną więź, mimo długiego stażu. Ale nie można nie wspomnieć o debiutancie, czyli Judzie Hillu. Jak to jest możliwe, że w krajach anglosaskich mają takich uzdolnionych młodych ludzi, którzy nie brzmią sztucznie, nie drażnią uszu i są tacy naturalni? A może to reżyserzy lepiej potrafią z nimi pracować i takie są efekty? W każdym razie nie można oderwać oczu od tego uroczego chłopca.

Branagh dedykuje ten film „tym, co zostali, tym, co wyjechali i tym, co zaginęli”. A sam „Belfast” jest taką mieszanką dramatu i komedii, która potrafi poruszyć, wzruszyć, ale też sprawić, że się uśmiechniemy. Takie połączenia potrafią tworzyć tylko najwięksi alchemicy i do nich na pewno należy Kenneth Branagh.

8/10

Radosław Ostrowski

Tenet

Nie będę ukrywał, że jestem fanem Christophera Nolana. To jest jeden z nielicznych twórców, którzy są w stanie połączyć ogień z wodą. Innymi słowy robi kino komercyjne z dużymi budżetami, ale też oryginalnymi pomysłami, przez co jego filmy wydają się świeże oraz ciekawe. Tak samo zapowiadał się „Tenet”, którego zwiastuny stawiały więcej pytań niż odpowiedzi. Czyli intrygowały i obiecywały potencjalnie świetny film. Czy tak się stało?

Wszystko zaczyna się w Kijowie, gdzie w budynku Opery Narodowej dochodzi do ataku terrorystycznego. Do akcji wkracza nasz bohater, będący amerykańskim agentem, a cały atak jest tylko zasłoną dymną. Bo prawdziwym celem jest likwidacja informatora. Niestety, ucieczka kończy się wpadką, a z oddziału ocalał tylko nasz bohater – Protagonista. Cała operacja okazuje się tylko sprawdzianem do kolejnego zadania. Chodzi o tajemnicze naboje, które są odwrócone – innymi słowy działają w odwrotnym kierunku. Trop prowadzi do rosyjskiego oligarchy Andrieja Satora, ale by do niego dotrzeć, trzeba dotrzeć do jego żony.

„Tenet” ma fabułę prostą jak ustawa sejmowa. Bo akcja toczy się w przeszłości i przyszłości – równolegle. W jednym świecie zjawiska normalne, w drugim dzieją się odwrotnie. Jakby czas działał w przeciwnych kierunkach. Wtedy pytanie nie brzmi „co”, ani „jak” się dzieją rzeczy, tylko „kiedy”. Jedni złapią w lot przebieg całej akcji, inny uznają całość za jedno wielkie pierdolenie, bez sensu i dziwacznie działającej (lub nie działającej w ogóle) fizyki. I muszę przyznać, że cała narracja była dla mnie dość mocno hermetyczna, a także wiele razy gubiłem się. Zupełnie jakby Nolan zachłysnął się samą koncepcją i zapomniał zwrócić uwagi na detale. Przez co nie do końca rozumiałem o co chodziło z efektem odwrócenia, zaś sceny walk w trakcie tego efektu wywoływały we mnie śmiech.

Muszę jednak przyznać, że jest wiele widowiskowych momentów, zapierających dech w piersi. Taki jest finał w ruinach miasta, akcja na lotnisku w Oslo czy odbicie plutonu na ulicach Tallina. Realizacyjnie naprawdę tutaj ciężko się do czegokolwiek przyczepić – fantastyczne zdjęcia, imponująca scenografia oraz agresywna, czasami puszczona „od tyłu” muzyka dają kopa. Tak samo bardzo wyraziste kreacje, co mnie chyba najbardziej zadziwiło.

Dobrze sobie radzi John David Washington jako protagonista, który – tak jak ja – początkowo czuje się zagubiony w całej intrydze. Jednak kupiłem tą kreację profesjonalisty, wykonującego swoje zadanie najlepiej jak potrafi. Film jednak kradł absolutnie uroczy Robert Pattinson jako pomocnik Neil, tworząc świetny duet z Washingtonem i dodając pewnej zawadiackości. Na drugim planie całość kradnie demoniczny niż kiedykolwiek Kenneth Branagh w roli antagonisty oraz Elizabeth Debicki jako dręczona przez niego żona żyjąca w złotej klatce.

„Tenet” to nie jest film, który wejdzie za pierwszym razem. Być może z kolejnymi seansami ten film zyska w oczach, o ile zaryzykujecie. Możecie poczuć się przytłuczeni, zagubieni i zachwyceni jednocześnie. Arcydzieło? Na pewno nie, ale szukając nietypowego blockbustera warto dać szansę.

6/10

Radosław Ostrowski

Dunkierka

Rok 1940. Niemieckie wojska dokonują niemożliwego, rozbijając w pył armie francuską. Połączone wojska francusko-brytyjskie są otoczone zarówno przez Niemców, jak i przez morze. Jak ich stamtąd wydostać? Tak zaczęła się Operacja „Dynamo”, czyli ewakuacja na szeroką skalę. I o tym postanowił opowiedzieć Christopher Nolan. A na ten film czekałem bardzo, bardzo, bardzo. I co wyszło?

dunkierka1

Całość toczy się na trzech przestrzeniach czasowych, które toczą się równoległe. Pierwszy dotyczy młodych wojaków na molo, czekających na statek. I to trwa tydzień. Drugi (trwa dobę) dotyczy cywilnego marynarza, który razem z synem oraz jego przyjacielem wyruszają do Dunkierki. Trzeci zaś dotyczy pilota myśliwca, ruszającego do walki. Ten wątek to godzina. Żeby jednak nie było to takie proste, Nolan przeskakuje z wątku na wątek, przez co na początek czułem wielką dezorientację. jednak im dalej w las, tym bardziej zaczynało się to wszystko zazębiać. Sama konstrukcja była bardzo interesująca, a napięcie jest wyczuwalne od samego początku. Pierwsza scena, czyli chłopaki są w mieście i nagle zaczynają padać strzały, buduje poczucie ciągłego zagrożenia (w tle jeszcze ta tykająca niczym zegar oraz wyjąca syrena alarmowa od Hansa Zimmera). Kamera z jednej strony jest bardzo statyczna, ale cały czas czuć zagrożenie. Jest to o tyle paradoksalne, że niemieckich żołnierzy… nie widzimy, jednak słyszymy ich samoloty, strzały z ich broni, bomby oraz torpedy.

dunkierka2

Nolan chce nas rzucić w sam środek, jednak nie po to, by pokazać walkę (w końcu mowa tu o ewakuacji), lecz byśmy poczuli strach, rozgoryczenie, bezsilność oraz oczekiwanie. Na pomoc, na cud, na śmierć. A kiedy dochodzi do walki o przetrwanie (mocna scena w okręcie na mieliźnie), wyłazi najciemniejsza strona człowieka, widać też psychiczne wyniszczenie (pierwszy ocalony przez cywila wojak) dokonywane przez wojnę. To wszystko potrafi trzymać za gardło, a kilka scen robi piorunujące wrażenie.

Ale największy problem mam z bohaterami, którzy są niemal kompletnie nieznani. To tylko twarze pozbawione jakiegokolwiek tła, nic o nich praktycznie nie wiemy, są tylko trybikami wielkiej wojennej machiny. Jak miałem polubić czy kibicować postaciom, o których nie wiem praktycznie nic. Nie zawsze nawet pada imię, a wszyscy wojacy (poza oficerami) zmieniają się w bezkresną, ogromną masę. Drugi problem to zbyt patetyczne zakończenie ku pokrzepieniu brytyjskich serc z przemową Churchilla.

dunkierka3

A jak w tej całej warstwie prezentują się aktorzy? W dużej mierze to ocean mało znanych twarzy jako statystów, zaś w mojej pamięci najbardziej utkwiły trzy postacie. Po pierwsze pan Dawson, czyli świetny Mark Rylance – bohater, o którym dowiadujemy się najwięcej, mieszanka doświadczenia, determinacji oraz tajemnicy. Cały czas zachowuje spokój, jakby ratowanie ludzi było dla niego rutyną. Drugim typem jest pilot, w którego wcielił się Tom Hardy, który kolejny raz musiał grać tylko oczami, bo cała reszta twarzy była schowana. A jednak jego los bardzo mnie obchodził i liczyłem, że się wykaraska z opresji. Wreszcie trzecim jest ocalony żołnierz z aparycją Cilliana Murphy’ego, który bardzo sugestywnie pokazał wyniszczoną psychikę przez wojnę, który nie chce wracać do Dunkierki.

dunkierka4

Christopher Nolan w „Dunkierce” próbuje pokazać wojnę z zupełnie innej perspektywy, co jak najbardziej należy docenić i szanować. Tylko, że nie łatwo jest zaangażować się emocjonalnie, skoro nie mamy specjalnie komu kibicować (z paroma wyjątkami). Technicznie znakomite kino, które sprawiło mi lekki niedosyt na polu emocjonalnym.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Walkiria

Adolf Hitler to jedna z najbardziej znienawidzonych postaci w historii ludzkości. Sami Niemcy też za nim przestali przepadać i wielokrotnie próbowali go zabić, a dokładnie 15. Ostatnia próba była też najgłośniejsza i miała miejsce w lipcu 1944 roku. Zawiązano spisek mający na celu obalenie władzy i nazistów przejęcie jej przez zakonspirowaną opozycję. By usunąć Hitlera, podłożono bombę w jego kwaterze na Wilczym Szańcu, a zamachu dokonał pułkownik von Stauffenberg.

walkiria1

Dalszy los wydarzeń jest znany, bo spisek się nie udał. Nie przeszkodziło to w 2008 roku nakręcić film o zamachu. Za „Walkirię” odpowiada Bryan Singer, który postanowił zrobić sobie przerwę od komiksowych superprodukcji. I trzeba przyznać, że z zadania wywiązał się wzorcowo. Singer wiernie rekonstruuje przebieg wydarzeń – od postrzelenia pułkownika podczas nalotu i próbę (nieudanego) zamachu podczas lotu aż do kulminacyjnego momentu, czyli zamachu stanu. Najciekawsze jest to, że mimo znajomości przebiegu wydarzeń, trzyma w napięciu aż do samego końca. Reżyser razem z autorem zdjęć, wiernie odtwarza atmosferę niepewności, strachu oraz oczekiwania, by wszystko poszło zgodnie z planem. Wystarczy wspomnieć o ostatecznym zamachu, gdzie każdy element był na swoim miejscu czy dokonywaniu zamachu stanu, gdy armia jest kompletnie zdezorientowana. To trzeba zobaczyć samemu.

walkiria2

Pochwalić należy także świetną scenografię, kostiumy oraz muzyka, współtworząca klimat, a także bardzo rytmiczny montaż. I to samo chciałbym powiedzieć o aktorach, którzy są po prostu znakomici. Z jednym wyjątkiem – Tom Cruise. Ile razy może on ratować świat? Owszem, jest on podobny do pierwowzoru, ale mocno odstaje od reszty grając niemal tylko jednym wyrazem twarzy. Na szczęście z głosem radzi sobie lepiej. I jeszcze bardziej mi przeszkadza wybielony, wręcz nieskalany portret pułkownika, który takim bohaterem to nie był. Był bardziej konserwatywny od reszty otoczenia, ale nadal był nacjonalistą. Za to znacznie ciekawszy i barwniejszy jest tutaj drugi plan, złożony ze znakomitych aktorów brytyjskich takich jak Kenneth Branagh (generał von Treschow), Bill Nighy (rozważny generał Olbricht), Tom Wilkinson (karierowicz generał Fromm) czy Terence Stamp (generał Beck). Każdy z nich tworzy pełnokrwistą, wyrazistą postać, samym spojrzeniem czy gestem.

walkiria3

Muszę przyznać, że niespecjalnie wierzyłem w ten film. Ale po raz okazuje się, że nic nie jest oczywiste ani klarowne. Bryan Singer potwierdził swoją klasę jako reżyser, a „Walkiria” to kawał świetnego thrillera, który trzyma za mordę i nie puszcza aż do samego finału. Może inny aktor w roli Stauffenberga uczyniłby ten tytuł wybitnym, ale to i tak bardzo dobre kino rozrywkowe.

walkiria4

8/10

Radosław Ostrowski

Kopciuszek

Każdy z nas zna bajkę o Kopciuszku. Dziewczyna traktowana jako służąca przez macochę i jej dwie córki, potem trafia na bal w czym pomaga jej matka chrzestna, która jest dobrą wróżką (takie dwa w jednym), zakochuje się w niej książę i dalej wiadomo. To tak w maksymalnym skrócie, bo wersje Charlesa Perraulta jak i braci Grimm są powszechnie znane. Filmowcy też opowiadali tą historię parę razy (najbardziej znana wersja pochodzi od Walta Disneya z 1950 roku). Teraz własną wersje postanowił przedstawić nie byle kto, bo sam Kenneth Branagh.

kopciuszek1

Dzisiaj baśnie przedstawia się w postmodernistycznym stylu, wyznaczonym 15 lat temu przez legendarnego „Shreka”, gdzie klasyczne elementy wywrócono do góry nogami mieszając z popkulturą. Tym większą niespodzianką było to, że reżyser opowiada tą znaną historię z szacunkiem do pierwowzoru i bez żadnych udziwnień. Czy należy stwierdzić, ze „Kopciuszek” to porażka? Absolutnie nie – to czysta magia na ekranie, pełna barw, ale i emocji. Albowiem bez nich żaden film nie jest w stanie odnieść sukcesu. Obowiązkowo jest Kopciuszek – tym razem mający imię Ella – jest i książę, oboje piękni oraz młodzi, jest też macocha z córkami-jędzami, czarowanie karocą, bal, zgubienie pantofelka i cała ta reszta. Branagh czaruje tutaj stroną plastyczną i to jest na razie najładniejszy film tego roku. Scenografia jest imponująca (zamek króla przypominał mi z wyglądu… Wersal), kostiumy eleganckie, pełne barw, idealnie pasujące do charakterów oraz śliczną muzyką Patricka Doyle’a.

kopciuszek2

Ale jak to możliwe, że reżyser nie przesłodził i ogląda się to z takim zaangażowaniem? Ponieważ postanowił troszeczkę ożywić swoich bohaterów oraz uwiarygodnić ich zachowanie. Ella (prześliczna Lily James – jestem pewny, że jeszcze o niej usłyszymy) jest nie tylko piękna oraz młoda, a naturalności mogliby jej pozazdrościć wszyscy. To bardzo rezolutna, zaradna dziewczyna, której wręcz nieznośna dobroć nie wzięła się z nieba, ale od nauk swojej matki o byciu odważnym oraz dobrym, mimo wszystko. Podobnie jest z księciem Kitem (znany z „Gry o tron” Richard Madden, który bardzo dobrze sobie radzi), który musi wybrać – miłość jako „kontrakt” mający zagwarantować stabilność ekonomiczną królestwa czy pójść za głosem serca? Lojalność wobec ojca czy nieposłuszeństwo?

kopciuszek3

Podobną taktykę reżyser stosuje wobec postaci złych, którym zależy na zabezpieczeniu przyszłości swoich dzieci (świetna Cate Blanchett w roli Macochy) oraz całego państwa (niezawodny Stellan Skarsgaard) – są zbyt zgorzkniali i przeżyli zbyt wiele, by pozwolić sobie na radość. Z kolei od strony dowcipu błyszczy Helena Bohnam Carter i powiem wam – takie wróżki chrzestnej jeszcze nie było. Dodatkowo jest narratorką całej opowieści.

kopciuszek4

Kenneth Branagh opowiada klasyczną bajkę w klasycznym stylu. Brzmiało to jak kolejna część „Mission: Impossible”, ale reżyser z taką klasą, stylem i wyczuciem nie mógł polec. Piękno w najczystszym wydaniu.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Radio na fali

Jest rok 1966, rock’n’roll coraz bardziej wypływa na szerokie muzyczne wody. Jednak, co trudno to sobie wyobrazić BBC grało muzykę rozrywkową tylko w czasie krótszym niż 45 minut. Jednak w tym czasie działały pirackie rozgłośnie radiowe, które nadawały pop i rock’n’rolla cały dzień i całą noc. Do jednej z nich – Radio Rock znajdującej się gdzieś na Morzu Północnym – trafia niejaki Carl. To 18-latek, który został wyrzucony ze szkoły za palenie papierosów i jointa. Do statku chłopaka wysłała matka, żeby się poprawił. Nie wiem jak wy, ale ktoś tu zjarał o jednego blanta za dużo.

Boże błogosław Wielką Brytanię nie tylko za muzykę, ale też za kino. Zwłaszcza za Richarda Curtisa. Twórca „Jasia Fasoli” oraz scenarzystę nieśmiertelnych komedii romantycznych takich jak „Cztery wesela i pogrzeb”, „Notting Hill” czy „Dziennik Bridget Jones” od pewnego czasu próbuje swoich sił jako reżyser. Nie bez sukcesów. „Radio na fali” to jego drugie podejście na stołku z napisem director i radzi sobie tutaj więcej niż dobrze. Sama historia oparta jest na dwóch wątkach, które przeplatają się ze sobą – dzień z życia pirackiego radiowca  oraz próby rządu, reprezentowanego przez niejakiego sir Allistera Dormandy’ego do „zniszczenia” pirackich rozgłośni.

Ten pierwszy pozwala na przyjrzenie się buntownikom, którzy serwują muzykę, którą kochają do swoich słuchaczy (migawki, w których widać ludzi po kryjomu lub grupowo słuchających radia – a robił to co drugi Anglik) w dodatku o poglądach mocno hippisowskich, ten drugi nakreśla przy okazji nakreśla stosunek konserwatywnego społeczeństwa uważającego muzykę popularną za szkodliwą i deprawującą. Z dzisiejszej perspektywy, jak to mówią Anglicy: That’s bullshit, a dzisiaj takie oskarżenia padają wobec muzyki heavy metalowej, nazywając ją „satanistyczną”, ale to kwestia na dłuższą rozmowę.

radio6

Ale to nie są jedyne wątki, bo każdy z DJ-ów jest barwną i wyrazistą osobowością, która wyróżnia go z tłumu. Curtis w wątku młodego Carla (zwanego też Małym Carlem) idzie wyraźną i trochę schematyczną droga opowieści inicjacyjnej, przy okazji poznając pierwszą miłość, odnajdzie też swojego ojca i przede wszystkim fantastycznych kumpli, z którymi spędzi chyba najlepsze lata swojego życia. To właśnie miłość do muzyki staje się spoiwem łączącym grupę, fundamentem wszelkich przyjaźni, zaś wszelkie niesnaski (konfrontacja między Hrabią i Gavinem o zdradę pewnej kobiety zakończona wspinaczka na burtę w rytmie muzyki Ennio Morricone – genialna scena) zostają szybko rozwiązane i wybaczone.

radio8

Poza tym nie brakuje tutaj naprawdę dużej dawki humoru – od slapsticku i prostych gagów jak próba wypowiedzenia w eter słowa na „j” i nie jest to „jabłko” po rozładowujące powagę dialogi (ślub Simona z Eleonore czy wtedy, gdy ekipa decyduje działać dalej, mimo konsekwencji prawnych) i przede wszystkim kapitalnej muzyki z epoki, gdzie mamy gwiazdy tego okresu (poza Bitelsami i Stonesami) takie jak The Kinks, The Who, The Beach Boys, Jimi Hendrix czy Procol Harum. A sceny, w których pojawiają się te piosenki, to małe perły – takiego zgrania nie było od dawna.

No i w końcu to, o czym mówię zawsze w tym akapicie, czyli aktorstwo. Najwyższej próby, gdzie Anglicy (i jeden Amerykanin) wykazali się, kreując mocne i wyraziste postacie. Zacznę jednak przezornie od słabszych ogniw, a w zasadzie jednego – Toma Sturridge’a. Nie zrozumcie mnie źle, to naprawdę dobrze zagrana postać Carla, jednak zostaje ona mocno w cieniu innych bohaterów. Ale chyba tak powinno być. Panie są tutaj zredukowane do roli obiektów pożądania i dość wyzwolonych (seksualnie) z wyjątkiem kucharki Felicity (Katherine Parkinson) – jedynej kobiety na statku pełnym facetów. Jej położenie tłumaczy fakt, że jest ona lesbijką.

radio9

Jeśli chodzi o czarne charaktery (czytaj: te chamy z rządu), to wystarczy wymienić jedno nazwisko – Kenneth Branagh i więcej nie trzeba. Jako minister Dormandy jest wyjątkowo nieprzyjemny, ale mocno wierzący w swoją misję i konsekwentnie realizujący swój cel. W dodatku ma to, co każda gnida mieć powinna: elegancki i skrojony na miarę gajer,  uczesane włosy i okulary. W bonusie dodano jeszcze wąsy prawie jak od Hitlera. Wspierany jest on przez sprytnego i podstępnego Twatta (solidny Jack Davenport), którzy tworzą naprawdę mocny duet.

radio5

Ale i tak nasza uwagę skupiają DJ-e i osoby związane z radiem. I tutaj tu mamy naprawdę wyraziste postacie. Od brodatego Boba (Ralph Brown) i wprowadzającego w arkana seksu dra Dave’a (Nick Frost, który jest naprawdę przy kości) przez serwującego żarty Angusa (Rhys Darby), zakochanego Simona (Chris O’Dowd) aż do serwującego wiadomości Johna (Will Adamsdale) i dowodzącego całym tym cyrkiem eleganckiego Quentina (etatowy aktor Curtisa, Bill Nighy). Każdy z nich jest fantastyczny i razem tworzą prawdziwy koktajl Mołotowa.

radio7

Jednak nawet i w tym koktajlu, musi się pojawić wisienka. A tutaj są aż dwie. Pierwsza to nieodżałowany Philip Seymour Hoffman, czyli Hrabia. Jedyny Amerykanin na pokładzie, którego wyróżniają trzy rzeczy: broda, skórzana kurtka i wielka miłość do muzyki. Brytyjskie prawo ma gdzieś, do tego stopnie, że dla muzyki jest w stanie opuścić ten świat i ma tyle charyzmy, że wielu radiowców mogłoby mu jej zazdrościć. Ale ma godnego konkurenta w postaci fenomenalnego Rhysa Ifansa, który gra drugiego Amerykanina – Gavina Cavanagha, legendarnego DJ-a z wielką charyzmą, seksownym głosem, liberalnymi poglądami oraz kolorowym gajerkiem. Jak pojawia się tych dwóch dżentelmenów, naprawdę syczą iskry i dochodzi do walki.

Ale się rozpisałem, inaczej jednak się nie dało. To kolejny dowód na to, że brytyjskie komedie to najlepsza rzecz jaka przydarzyła się ludzkości. No i brytyjska muzyka, ale to powszechnie wiadomo.

8/10

Radosław Ostrowski

PS. Po pojawieniu się napisów końcowych oglądajcie dalej.

Celebrity

Lee Simon jest dziennikarzem piszącym wywiady z gwiazdami z ambicjami bycia pisarzem. Właśnie rozstał się ze swoją zoną Robin po 16 latach małżeństwa. Lee zaczyna lgnąć i obracać się w środowisku celebrytów, zaś Robin przechodzi metamorfozę, za którą jest odpowiedzialny pewien producent tv.

celebrity1

Woody Allen wiele razy obserwował środowisko intelektualne Nowego Jorku, ale tym razem postanowił zadrwić ze sławnych ludzi. Bo dzisiaj zostanie sławnym nie jest żadnym problemem – wystarczy zostać księdzem, skinheadem, rabinem, karłem albo zakładnikiem, który został zwolniony. I tak się to kręci, ale Allen nie pokazuje tego w żaden humorystyczny sposób. Bo ten świat jest pusty, pełen banalnych frazesów, słodzenia i fałszu, do którego jednak wszyscy dążą, a wybacza się tu wiele. Niby nie jest to nic zaskakującego czy nowego, ale to ma swoją moc. Całość okraszona czarno-białymi zdjęciami Svena Nykvista (to był jego ostatni film), które budują dość specyficzny klimat plus parę niezłych dialogów i ciekawych obserwacji (rabin, skinhead i gangster w jednym pomieszczeniu rozmawiają, zamiast się rzucać z pięściami).

celebrity2

Allen znów dobrał świetną obsadę i parę starych twarzy, jednak tym razem nie pojawia się na ekranie, choć jest ten typ postaci przez niego grany i to w dwóch wersjach. Jego męskie wcielenie ma aparycję Kennetha Branagha, który radzi sobie dobrze, ale za bardzo kopiuje Allena (zwłaszcza w mowie). Lee w jego wykonaniu to facet z poczuciem niespełnienia, który lgnie do świata celebrytów jak ćma do światła, choć sam nie ma tam nic do pokazania. Żeńskie wcielenie to wyborna Judy Davis, która po rozstaniu sprawia wrażenie załamanej i zniszczonej, by potem przeistoczyć się w piękną i pewną siebie kobietę. Brawo. Poza nimi w epizodach przewijają się m.in. Winona Ryder (Nola), Charlize Theron (supermodelka) czy Jeffrey Wright (reżyser), ale i tak w pamięć zapadli bardzo dobrzy Joe Mantegna (Tony, wręcz idealny facet), Famke Jensson (Bonnie) i Leonardo DiCaprio (gwiazdor Brandon Darrow).

Allen nawet poważny jest dobry, co zaczynam dostrzegać i doceniać. A ostatnia scena (premiera filmu kręconego na początku) daje sporo do myślenia.

7,5/10

Radosław Ostrowski