Zwierzogród 2

Chyba na żadną kontynuację w tym roku nie czekałem tak bardzo jak na drugą część „Zwierzogrodu”. Bardzo szeroka metropolia mieszająca wszystkie rasy antropomorficznych zwierząt dawała sporą przestrzeń do eksploracji. Plus nasz cudowny niedopasowany duet lis Nick Bajer/królik Judy Hops, którzy działają jako stróże prawa. Jak sobie poradzi nasz duet, którego zaczyna coś zgrzytać?

Bo Bajer to wygadany cwaniaczek, zaś Hops jest aż nadgorliwa w prowadzeniu spraw, nie potrafiąc odpuścić. Tym razem pakują się w o wiele poważniejszą intrygę niż poprzednio. Tym razem wszystko krąży wokół kodeksu Rysiowieckich – rodu założycielskiego miasta, które działa już od 100 lat. Z jakiegoś powodu rękę – nie dosłownie, lecz w przenośni – chce położyć pewien… wąż. Co jest dość niezwykłe, albowiem gady w mieście nie są zbyt powszechnym widokiem. Szczególnie te śliskie, co wiąże się z tajemniczą zbrodnią czasów założenia miasta. Więc nasza para (wbrew przełożonemu, kolegom i częściowo sobie) decyduje się rozwikłać zagadkę.

Wraca duet twórców Byron Howard/Jared Bush i wydawałoby się, że po tylu latach twórcy nie będą mieli zbyt wiele pomysłów na sequel. Bo znowu będziemy mieli komedię opartą na zderzeniu charakterów i kontrastach, przy użyciu stereotypów antropomorficznych zwierzątek? Pomyślcie jeszcze raz. Dość szybko wskakujemy do historii (po krótkim przypomnieniu zakończenia oryginału), gdzie w centrum znajduje się nasz duet. Między nimi nadal jest chemia, ale też są tarcia, które wystawią ich „współpracę” na wysoką próbę. Sama intryga pozwala odkryć inne lokacje jak rodzinna siedziba Rysiowieckich (rysie), górskie krajobrazy, mocno inspirowane Luizjaną dzielnica wodna czy pustynię. Miejscówki są zróżnicowane i pięknie wyglądające – szczególnie finał w opustoszałej dzielnicy gadów. Jednocześnie nie brakuje tu przykład jak bardzo łatwo można zmanipulować społecznością, by wywołać strach, wrogość i uprzedzenia. Szczególnie wobec jednostek wpływowych i przy władzy. Może historia bywa przewidywalna, jednak angażuje swoim tempem, bardzo kreatywnymi pościgami oraz satysfakcjonującym zakończeniem. Nie brakuje powrotu starych znajomych (pan Be, czyli kreci ojciec chrzestny; sprzedający lipne filmy Łasica; leniwiec Flash), lecz nie ma tu żerowania na nostalgii oraz parę zaskakujących odniesień (nie spodziewałem się w animacji Disneya… „Lśnienia” Kubricka). Z kolei nowi bohaterowie (podcasterka Gryzelda Klonowska, nie pasujący do rodziny Ryszard czy podejrzany wąż – Grześ Żmijewski) pięknie uzupełniają się i wnoszą sporo świeżości.

No i nie można nie wspomnieć o polskim dubbingu. Nieżyjącego już Wojciecha Paszkowskiego na stołku reżysera zastąpił Grzegorz Pawlak (głos Flasha), zaś dialogi tłumaczył Jakub Wecsile. Zachowano przekład nazwisk postaci i nazw własnych, które są dość kreatywne. Stare głosy wracają, w tym rewelacyjny duet Julia Kamińska/Paweł Domagała, których ciągle słucha się z przyjemnością. Z nowych głosów najlepiej wypadł zaskakujący Maciej Stuhr (Grześ Żmijewski), trzymający klasę Andrzej Grabowski (Krzesimir Rysiowiecki) oraz żywiołowa stand-uperka Wiolka Walaszczyk (Gryzelda Klonowska). Jest tutaj jeszcze parę zaskakujących epizodów, o których nie chcę mówić, ale odkrywanie ich jest dodatkową frajdą i wielokrotnie łapałem się na tym, że znam ten głos.

Czy warto było czekać na kontynuację „Zwierzogrodu”? Jak najbardziej tak. Twórcy tutaj czerpią w pełni z konwencji buddy movie, mają świetnie napisane postaci, sama animacja jest pełna uroku oraz szczegółów, zaś intryga angażuje. Film daje sporo frajdy najmłodszym oraz tym troszkę starszym, dorównując i nawet przebijając poprzednikowi. A to nie jest łatwa sztuka.

8/10

Radosław Ostrowski

Złodziej z przypadku

Zawsze jestem ciekawy, kiedy reżyser posiadający wyrazisty styl robi sobie skok w bok. Takie momenty mieli choćby Martin Scorsese („Po godzinach”) czy Steven Spielberg („1941”), a teraz dość nietypowy film w swoim CV robi Darren Aronofsky. Specjalista od dramatów psychologicznych pokroju „Requiem dla snu”, „Zapaśnika” i „Czarnego łabędzia” tym razem wskoczył w kierunku kryminalnej opowiastki a’la Guy Ritchie czy bracia Coen.

„Złodziej z przypadku” jest oparty na pierwszej części trylogii Charliego Hustona, który także napisał scenariusz. Akcja dzieje się w Nowym Jorku roku 1998, skupiając się na Hanku Thompsonie (Austin Butler) – niespełnionym baseballiście, który obecnie jest barmanem w jednej z knajpek. Ma dziewczynę, pielęgniarkę Yvonne (Zoe Kravitz), nadal kocha baseball – ze szczególnym uwzględnieniem San Francisco Giants – zaś jego życie wydaje się jechać na jałowym biegu. Wszystko się zmienia z powodu sąsiada, Angola Russa (Matt Smith), co prosi go o przysługę. Czyli zaopiekowanie się kotem, co lubi gryźć obcych. Niby drobiazg, ale od takich drobiazgów zaczynają się poważne problemy. Sąsiada nachodzą Ruscy, co kończy się bliskim spotkaniem trzeciego stopnia z pięściami i nogami, a to dopiero wierzchołek prawdziwej góry lodowej.

Reżyser kompletnie zmienia tonalnie klimat, idąc ku bardziej kryminalnej intrydze. Niczym w „Big Lebowskim” czy wspomnianych „Po godzinach” Hank pakuje się w grubszą aferę, a im bardziej próbuje się wyplątać, tym głębiej zaczyna w nią wsiąkać. I zaczynają ginąć jego najbliżsi, co mocniej podbija stawkę oraz potrafi strzelić mocno z liścia. Co najciekawsze, Hank nie ma w sobie nic z herosa czy twardziela. Naznaczony traumą z przeszłości facet w końcu musi pójść na konfrontację, ale czy się na nią zdecyduje? Czy może cały czas będzie próbował uciekać? Choć samo tło (końcówka lat 90.) nie jest tu mocno eksponowane, to klimat zagubienia, lekko brudnawego miasta jest namacalny. A jeśli wrzucimy do tego punkową muzykę w wykonaniu zespołu Idles, to do samego końca jedziemy z buzującą energią.

Do tego jeszcze mamy absolutnie fantastyczną obsadę. Sam Butler w roli głównej wygląda niczym młodszy klon Brada Pitta (poza głosem), zaś przez większość czasu jego postać jest… mało charakterna. ALE o to tu chodzi, bo z czasem ta postać zaczyna nabierać barw i wskutek działań oraz interakcji z innymi (niczym piłeczka we flipperze) zmienia się. Jednak to wszystko nie zadziałałoby bez wyrazistego drugiego planu: od apetycznej Zoe Kravitz przez opanowaną Reginę King (detektyw Ronan) aż po drobne wejścia rapera Bad Bunny’ego (gangster Colorado) czy Griffina Dunne’a (właściciel baru Paul). Dla mnie całość kradł absolutnie rozbrajający Matt Smith, czyli punkowiec Russ z zajebiście dużym irokezem, klnący jak szewc oraz buntowniczym nastawieniem, a także duet Liev Schreiber/Vincent D’Onofrio jako chasydzka odpowiedź na „Świętych z Bostonu”.

Absolutnie nikt się nie spodziewał takiej gatunkowej wolty po Darrenie Aronofsky’m, chociaż liczyłem na więcej humoru. Niemniej nie zmienia to faktu, że „Złodziej z przypadku” to wciągająca, pełna wściekłej energii zabawa konwencją oraz „lżejsza” produkcja w dorobku tego reżysera. Czy to będzie jednorazowy wyskok, czy początek nowego oblicza Amerykanina – czas pokaże. I tym bardziej warto będzie wyczekiwać nowego dzieła Aronofsky’ego.

7/10

Radosław Ostrowski

Ocean’s Eleven

Nazwisko Danny’ego Oceana wielu kinomanom kojarzy się natychmiastowo z twarzą George’a Clooneya oraz filmową trylogią Stevena Soderbergha. Jednak mało kto pamięta (w tym piszący te słowa), że produkcja z 2001 roku była… remakiem filmu z 1960 roku. Też miał imponującą obsadę, też był filmem o skoku na kasyno. Ale czemu popadł w zapomnienie?

„Ocean’s Eleven” nakręcił Lewis Milestone – weteran kina, najbardziej znany z pierwszej ekranizacji „Na Zachodzie bez zmian” z 1930 roku. Sama historia skupia się na byłych żołnierzach z jednostki spadochroniarskiej pod wodzą sierżanta Danny’ego Oceana (Frank Sinatra). Grupa planuje w Nowy Rok zaatakować jednocześnie pięć kasyn, zdobywając milion dolców. Na głowę. By dokonać tego skoku, trzeba doprowadzić do wyłączenia prądu, by móc otworzyć skarbce. Dlatego Danny zbiera dawny kumpli z oddziału oraz Spyrosa (Akim Tamiroff), pełniącego rolę mózgowca i zleceniodawcy tego skoku. Co może pójść nie tak?

Pierwsze, co mnie uderzyło w przypadku „oryginalnego” Oceana jest zadziwiająco powolne tempo. Samo zawiązanie i poznanie grupy trwa prawie połowę filmu. Co gorsza, jest ono bardzo niefektywne, bo postacie w większości się zlewają ze sobą i nie zapadają w pamięci. Poza Oceanem i jego kumplem Samem Harmonem (najbardziej wyluzowany z paczki Dean Martin) wyróżnia się kierowca Josh Howard (Sammy Davis Jr. ze świetnym numerem śpiewanym) oraz bardzo cwanego Jimmy’ego Fostera (Peter Lawford). Niby to jest komedia, jednak humoru albo nie wychwyciłem, albo zbyt często sięgano po jeden żart (ciągła frustracja Spyrosa wobec grupy Danny’ego). Jeszcze mamy jakieś poboczne, ledwo zarysowane wątki jak kwestia pani Ocean (zmarnowana Angie Dickinson) czy matka Fostera biorąca ślub ze śliskim typem, niejakim Duke’m Santosem (Cesar Romero) – ten akurat wybrzmiewa najlepiej. Cierpi na tym rytm oraz niemal brak energii.

Dopiero gdzieś w połowie zaczyna się coś krystalizować, jednak nawet tutaj Milestone’owi nie udaje za bardzo zaangażować w tą historię. Nawet sam skok nie robi wrażenia, wydaje się być mechaniczny. Jedyną niespodzianką jest finałowy twist związany ze śmiercią jednego z członków oraz łupem, który mnie nawet rozbawił. I aktorzy całkiem nieźle się odnajdują, jest odrobina chemii, całkiem przyjemny jazz gra w tle. Jednak nawet to – nie wspominając o solidnej scenografii – nie jest w stanie dać mocniejszego kopa adrenaliny, nie ma tego uroku i elegancji, którą miał remake Soderbergha. Przynajmniej z tego, co pamiętam – może pora sobie odświeżyć.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Vinci 2

Juliusz Machulski to jeden z tych reżyserów, którzy towarzyszyli mi od bardzo dawna. Może nie od małego, lecz odkąd zacząłem świadomie oglądać kino. I przez bardzo długie lata był jednym z najlepszych twórców komedii. Od retro kryminału „Vabank” przez futurystyczną „Seksmisję” i „Kingsajz” aż po „Kilera” i „Vinci”. Jednak od kilkunastu lat ten twórca stracił to „coś”, co sprawiało, że jego filmu oglądało się z niezwykłą przyjemnością. Teraz jednak wraca do Krakowa w drugiej części „Vinci”, licząc na odzyskanie dawnej energii. Czy to mu się udało?

Minęło 20 lat od czasu legendarnej kradzieży „Damy z łasiczką” Leonardo da Vinci. Jeden z uczestników, Robert „Cuma” Cumiński (Robert Więckiewicz), obecnie spędza spokojny żywot emeryta w Hiszpanii. Żyje mu się dobrze i wygodnie z żoną. Zupełnie niczym bohater „Sexy Beast”, grany przez Raya Winstone’a, lecz spokój nie może trwać zbyt długo. Wtedy pojawia się niejaki Chudy (Mirosław Haniszewski), który proponuje mu robotę. Ma pomóc dwójce młodych w skoku, by wszystko poszło tip-top, jednak Cuma odmawia, ale Chudy zostawia mu dane. Tak na wypadek, gdyby jednak zmienił zdanie. Co oczywiście następuje, jednak na miejscu Chudy spławia Cumę informując, że propozycja roboty jest nieaktualna. Nasz bohater początkowo planuje wrócić do siebie, jednak urażona duma mu nie pozwala. Postanawia zostać, odkryć co ma zostać ukradzione oraz… powstrzymać kradzież.

Reżyser wraca do znajomej konwencji komedii kryminalnej, w której odnajdował się jak najlepiej oraz do Krakowa. Jednak co mnie najbardziej zaskoczyło to o wiele wolniejsze tempo i bardziej rozwleczoną historię. Bo niemal do samego końca nie wiemy, jaki jest cel oraz plan. Do tego mamy zadziwiająco sporo pobocznych wątków oraz powrotu paru starych znajomych. A zmieniło się tu wiele. Julian ksywa Szerszeń (Borys Szyc) został zwolniony z policji i pracuje jako ochroniarz w muzeum, zaś jego związek z Magdą (Kamilla Baar) rozpadł się przez picie. Werbus (Jacek Król) prowadzi firmę produkującą fajerwerki i dobiega 50-tki, zaś komisarz Wilk (Marcin Dorociński) teraz jest agentem FBI, jego miejsce w grupie ds. kradzieży przejął Kudła (Łukasz Simlat).

Odwołań i odniesień do poprzednika nie brakuje (oraz innych filmów Machulskiego), co samo w sobie nie jest niczym złym. Nie mogłem jednak pozbyć się wrażenia, że jest tu za dużo zbiegów okoliczności oraz brakowało mi mocniejszego uderzenia. Także humor nie wywoływał jakiś gwałtownych ataków. Jednak w drugiej godzinie nagle coś zaczyna powoli się zmieniać. Żarty stają się trochę lepsze, intryga zaczyna się krystalizować, zaś rozwiązanie (finałowy skok) oraz zakończenie dają pewną satysfakcję. Można nawet rzec, że jest efekciarskie. Aktorzy wypadają solidnie (najlepiej błyszczy pojawiający się w roli większego cameo Marcin Dorociński), ale brakuje tu jakiegoś mocniejszego uderzenia i błysku.

Drugie „Vinci” jest filmem, który zostawił mnie z mieszanymi odczuciami. Technicznie jest solidny, wygląda nie najgorzej, jednak dość ospałe tempo oraz chaotyczny początek ciągną całość w dół. To nie jest najgorszy film w dorobku Machulskiego („AmbaSSada” jest niepokonana), ale do najlepszych wiele brakuje i pewnie lepiej by się sprawdził na streamingu.

6/10

Radosław Ostrowski

Pan Wilk i spółka 2

Zazwyczaj sequele są traktowane jako łatwy, prosty i nawet bezczelny skok na kasę. Bardzo rzadko udaje się kontynuacja na poziomie poprzednika. Taki jest właśnie przypadek „Pana Wilka i spółki 2” – jednego z najlepszych heist movies ostatnich lat oraz najlepszej odsłony „Szybkich i wściekłych”.

Nasza szalona paczka bandziorów próbują przejść na dobrą stronę prawa. Jednak łatwo nie jest – o pracę jest bardzo ciężko, rachunki i czynsz stale rosną, co wywołuje silną frustrację. Jedynie Wąż sprawia wrażenie dziwnie zadowolonego: chodzi na jogę, trenuje i nie przejmuje się niczym. Co budzi pewne podejrzenia u pana Wilka. Ten zaczyna dostrzegać szansę na powrót. W okolicy szaleje złodziej zwany Widmowym Bandytą, który nie zostawia po sobie żadnego śladu. Schwytanie tego złodzieja wydawałoby się idealną szansą na rozpoczęcie nowego życia dla pana Wilka i spółki, więc planuje zasadzkę na ostatni cel – pas mistrza wrestlingu. Podejrzanym jest Wąż, ale na miejscu prawda okazuje się bardziej skomplikowana. Do tego ekipa Wilka zostaje wrobiona w kradzież, za którą stoi inny gang i zmusza grupkę do wspólnej akcji.

Reżyser Pierre Perifel wraca na stołek twórcy i od samego początku wskakujemy na szalone tory. Mamy fantastycznie zrobiony pierwszy skok z udziałem Włóczki (tarantula-hakerka) w Egipcie. Akcja jest bardzo intensywna, szalona, ze sporą ilością gwałtownych zbliżeń, masy kurzu i dymu (te efekty wyglądają niesamowicie) oraz slow-motion. Ekscytująca scena, która przeskakuje do – o wiele bardziej szarej – rzeczywistości. I film pokazuje jak bardzo niełatwo jest wyjść na prostą, zwłaszcza mając tak „sławną” przeszłość.

Sama intryga oraz główny plan jest poprowadzony w bardzo pomysłowy sposób. Nie tylko skala oraz stawka jest dużo większa, z kolei główna antagonistka (Kitty Kat) jest bardzo wyrazista, zadziorna oraz balansuje między sympatią a groźbą. Nadal siłą filmu pozostaje silna chemia między naszą paczką (anty)bohaterów, wizualne gagi oraz szalonymi twistami. Od próby zdobycia cennego zegarka po (dosłowny) lot w kosmos, gdzie Wilk ze spółką musi powstrzymać Kitty z kumpelami. Animacja wygląda bardzo imponująco, nawet jeśli nie jest to poziom przepięknego „Dzikiego robota”. Imponuje ilość detali (zwłaszcza w scenach kosmicznych), zmiany stylistyczne (krótkie przejście na ręcznie rysowaną kreskę) oraz zabawa chronologią czy szybkie cięcia montażowe. Trudno oderwać wzrok, zaś w tle gra jazzowo-elektroniczna muzyka Daniela Pembertona. W zasadzie trudno mi się tu w warstwie technicznej czy fabularnej przyczepić.

„Pan Wilk i spółka 2” jest pokazywany tylko z polskim dubbingiem, ale tutaj nie czuć dużego spadku jakości. Nadal za tłumaczenie odpowiada Bartosz Wierzbięta, zaś reżyserią zajęła się weteranka Joanna Węgrzynowska. Wraca obsada głosowa z poprzedniej części ze świetnym Szymonem Roszakiem na czele i nikt tutaj nie zawodzi. Nowością jest tu trio złodziejek, grane przez cholernie dobrą Annę Szymańczyk (Kitty Kat), zadziwiająco uroczą Olgę Szomańską (ptak Doom/Suzan) oraz Emilię Komornicką (hakerka Pigtail mówiąca z „rosyjskim” akcentem). Też czuć tutaj zgranie nowej ekipy, dodając troszkę więcej napięcia.

Chyba w ostatnich latach nie ma tak równego studia specjalizującego się w animacji jak DreamWorks, walące niemal hit za hitem („Pan Wilk i spółka”, „Kot w butach: Ostatnie życzenie”, „Dziki robot”, „Dog Man”). Nie inaczej jest z nową częścią przygód pana Wilka, dorównującej i nawet wręcz przebijającej pierwszą część, a zakończenie zostawia furtkę na ciąg dalszy. Nie wiem jak wy, ale na kolejną eskapadę eks-złodziei chętnie się wybiorę.

8/10

Radosław Ostrowski

To ja, złodziej

Nie będę raczej oryginalny, jeśli powiem, iż przełom wieków był najlepszym okresem w dorobku reżysera Jacka Bromskiego. Ten twórca stał się najbardziej kojarzony z komedii mieszających wątki obyczajowe z odrobiną sensacji. Takie było sielankowo-sielskie „U Pana Boga za piecem” (teraz powstaje część czwarta – przynajmniej o dwie za dużo) i stojące w pewnej stylistycznej kontrze „To ja, złodziej”, którego nie widziałem od bardzo dawna. Postanowiłem go sobie odświeżyć i… mam dość mieszane uczucia.

to ja zlodziej1

Akcja skupia się w tej „brudniejszej” części Warszawy roku 1999, zaś bohaterami jest dwójka gówniarzy. Pierwszy, „Jajo” (Jan Urbański) ma smykałkę do komputerów, co wykorzystuje do… kradzieży radia samochodowego i włamywania się do aut. Pomaga mu młodszy kumpel, „Pyza” (Zbigniew Dunin-Kozicki), z którym dzieli się zyskami. Obaj pochodzą z rodzin – nie bójmy się użyć tego słowa – patologicznych. U pierwszego rodzice chodzą narąbani niczym Messerschmitt, matka drugiego, no, eeee, udziela się społecznie. „Jajo” ma pewien plan na swoją przyszłość: wykorzystać swoje złodziejskie umiejętności i zostać członkiem gangu niejakiego Maxa (Maciej Kozłowski). Aby to zrobić, kradnie auto znajdujące się na celowniku gangsterów. To jednak wywoła dość zaskakujące konsekwencje.

to ja zlodziej2

Reżyser zderza tutaj elementy znane z kina tego okresu, czyli obraz nędzy i beznadziei zmieszany z wizją łatwej kasy, zdobywanej „na skróty” w nie do końca legalny sposób. Ta drugie wydaje się być jedyną szansą dla wyrwania się z tej biedoty, w świecie zawodzących autorytetów lub pozbawionych swojej siły przebicia. Co samo w sobie mogłoby wybrzmieć naprawdę mocno, ALE… Bromski próbuje prowadzić narrację niczym Stanisław Bareja. Czyli jest główny wątek oraz masa takich drobnych scenek, pełnych różnych anegdotek oraz dialogów ocierających się o błyskotliwość. Czy to rozmowa dwóch gangsterów o życiu za granicą, poszukiwaniu swojej bezpiecznej przystani, relacja między kasjerką w markecie a ochroniarzem czy – absolutnie cudowna – historia walki bokserskiej. Sama mieszanka w sobie nie jest niczym złym, tylko to się gryzie tonalnie. Gdzieś Bromskiemu zabrakło tutaj balansu, bo ani dramat tu nie działa (fakt, że sami rodzicie obu bohaterów po prostu są ledwo zarysowanymi kliszami), humoru jest za dużo, by potraktować sprawę poważnie, zaś zakończenie nie dało do końca satysfakcji.

to ja zlodziej3

Z drugiej jednak „To ja, złodziej” ma w sobie pewien klimat i urok. W tle przygrywają numery zespołu Dżem, wszystko jest cholernie dobrze sfotografowane przez nieodżałowanego Witolda Adamka, dialogi są świetne, nawet dźwięk i montaż są porządne. Technicznie nie ma się do czego przyczepić. Młodzi aktorzy, będący debiutantami grają solidnie i są wiarygodni. Ale szoł kradną zaprawieni weterani: nieważne, czy mówimy o duecie Jan Frycz/Krzysztof Globisz (Cygan i Gomez – nie ten z „Gothica”), cudownej Krystynie Feldman (świętojebliwa, choć zadziorna babcia) czy rewelacyjnym Januszu Gajosie (Roman Wyskocz, właściciel warsztatu samochodowego, gdzie pracuje Jajo). Tu jest mięsko, czyniące ten film o wiele strawniejszym.

to ja zlodziej4

Ten film nie do końca może się zdecydować, czym chce być. Więc Bromski łapie tu kilka srok za ogon i w efekcie dostajemy film nie do końca sprawnie pokazujący ówczesną rzeczywistość. Z drugiej strony jest tu tyle dobra (dialogi, aktorstwo, nawet epizodów), że „To ja, złodziej” staje się interesującym kawałkiem kina. Pełnym niedoskonałości, lecz nie marnującym aż tak bardzo czasu.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Przyznaj się, Fletch

Finansowa i artystyczna porażka „Fletch żyje” spowodowała, że plany na trzecią część zostały zawieszone. Dopiero w połowie lat 90., gdy prawa do książek McDonalda kupiło Miramax. Chevy Chase miał wrócić, zaś reżyserem miał zostać Kevin Smith. Prace się jednak przedłużały, aktor zrezygnował i zaczęły pojawiać się plany rebootu. Zmieniali się aktorzy, mający zagrać głównego bohatera, reżyserzy i trwało to kilkanaście lat. Dopiero w 2020 roku wszystko zaczęło ruszać z kopyta, kiedy obsadzono w roli Fletcha Jona Hamma, zaś reżyserem został Greg Mottola, czyli twórca „Supersamca”. I ku mojemu zaskoczeniu powstała najlepsza filmowa odsłona cyklu o Irwinie Fletcherze.

Nasz bohater teraz przebywa w Bostonie i gdy go poznajemy, wraca z Rzymu do wynajmowanego mieszkania. Na miejscu w środku znajduje się trup młodej kobiety. Fletch wzywa policję i… staje się głównym podejrzanym w sprawie. Tylko dlaczego Fletch miałby ją zabijać? Tylko, że bohater tak naprawdę ma o wiele poważniejszą sprawę na głowie. Otóż nasz bohater (niezależny dziennikarz) został zatrudniony przez Angelę (Lorenza Izzo), by rozwiązać sprawę kradzieży cennych obrazów z kolekcji włoskiego hrabiego de Grassi. Arystokrata został porwany, zaś sprawcy tego czynu chcą w zamian za wolność… obraz Pablo Picassa. Nawet będąc pod okiem policji Fletcher ma kilka tropów, z których najbardziej obiecujący jest Ronald Horan (Kyle MacLachlan) – handlarz dzieł sztuki, co niedawno sprzedał dwa zaginione obrazy.

„Przyznaj się, Fletch” ma wiele z komedii kryminalnej w starym stylu. Choć akcja jest osadzona współcześnie (tuż po pandemii), bardziej klimatem przypomina poprzednie filmy z Fletchem. Tylko bez elementu charakteryzacji i przebieranek, za to z bardzo piętrową intrygą. Reżyser bardzo powoli odkrywa całą historię, podrzuca kolejne tropy oraz galerię bardzo wyrazistych postaci. A kiedy wydaje się, że sprawa wydaje się jasna, pojawia się kolejna poszlaka i wszystko staje się jeszcze bardziej mętne, pokręcone. Nadal jest tu sporo sarkastycznego humoru oraz ciętych ripost czy sprytnego kombinowania Fletcha, próbującego ogarnąć różne sytuacje (jak choćby pozbycie się nadajnika GPS, śledzenie czy włamanie się do łódki). Cały czas mamy różne niespodzianki, a najlepszą dostajemy na sam koniec. Więcej nie zdradzę, bo to była by większa zbrodnia niż brak oceny dla kierowcy Ubera.

To pomówmy troszkę o obsadzie. Jon Hamm wszedł w rolę Fletcha jak masełko w chlebek, cały czas balansując między powagą a zgrywą. Taki uroczy i zaradny cwaniak, któremu nawijką dorównuje chyba tylko Saul Goodman. Godne zastępstwo za Chase’a, który wydawał się nie do zastąpienia. Wyrazista jest Lorenza Izzo jako Angela de Grassi – jak na Włoszkę jest temperamentna, pełna pasji i jednocześnie skrywa parę tajemnic. Dobrze też wypada duet Roy Wood Jr./Ayden Mayeri, czyli prowadzący śledztwo inspektor policji oraz młoda praktykantka. Dla mnie jednak film skradli Marcia Gay Harden jako bardzo elegancka hrabina de Grassi, co jest mocno przywiązana do luksusu (jak wypowiada „Fletch” – perełka!) oraz John Slattery w roli byłego szefa Fletcha, czyli naczelny z nastawieniem (podkreśla je bardzo często rzucane słowo na „k”).

Jeśli ten film ma być początkiem nowej serii przygód Irwina Maurice’a Fletchera, to jestem jak najbardziej za. Wszyscy tęskniący za sarkastycznym, ale dociekliwym i inteligentnym dziennikarzem powinni sięgnąć po „Przyznaj się, Fletch”. Bardzo elegancka, zgrabna oraz dowcipna rozrywka, na którą warto było czekać ponad 30 lat.

8/10

Radosław Ostrowski

Fletch żyje

Sukces kinowego „Fletcha” spowodował, że kontynuacja wydawała się nieunikniona. Ta pojawiła się po czterech latach i – ku zaskoczeniu wielu – nie był oparty na żadnej powieści z cyklu Gregory’ego McDonalda. Nie musiało to oznaczać totalnej katastrofy, bo jest niemal ta sama ekipa realizująca (poza scenarzystą). To sprawdźmy, czy Fletch naprawdę żyje.

Irwin Fletcher (Chevy Chase) nadal pracuje jako dziennikarz brukowca w Los Angeles. Jednak sytuacja może się zmienić, kiedy dowiaduje się o śmierci ciotki z Luizjany. W spadku ma posiadłość Belle Isle i decyduje się… rzucić swoją pracę, zamieszkać tam na stałe. Nowy, wspaniały świat, prawda? Rzeczywistość okazuje się o wiele bardziej paskudna i nieprzyjemna. Domostwo jest mocno wyniszczone, mieszka tam tylko czarnoskóry sprzątacz (Cleavon Little). I jest nie za ciekawie. Do tego stopnia, że zajmująca się testamentem prawniczka zostaje zamordowana, zaś Fletch staje się głównym podejrzanym. Jakby tego było mało, ktoś jest bardzo chętny na tą ziemię. Baaaaaaaardzo.

Reżyser Michael Ritchie próbuje zachować świeżość oryginału, gdzie sarkastyczny humor Fletcha mieszał się z nieźle poprowadzoną i opowiedzianą intrygą. Problem dla mnie w tym, że to wszystko wydawało mi się aż za bardzo znajome. Dziennikarz (w kamuflażu) wchodzi w niedostępne miejsca, by znaleźć potrzebne informacje i wchodzi w interakcje z lokalsami. Nieważne, czy jest to gang bikerów, członkowie Ku Klux Klanu (jeszcze bardziej niezdarni niż ci z „Django”), lokalny adwokat czy pewien wpływowy teleewangelista. Tło niby jest inne, ale wiele gagów i sytuacji jest aż zbyt znajoma. Pościg na motorach, aresztowanie przez policję, upokarzanie prawnika w sprawie alimentów, jest nawet scena snu (lecz mniej zabawna) – brakowało mi tu pewnej klasy i elegancji poprzednika. Nawet muzyka wydaje się powtórką z rozrywki, co było dla mnie męczące.

Nie oznacza to, że „Fletch żyje” jest nieoglądalny czy słaby. Chase nadal jest w dobrej dyspozycji, na drugim planie błyszczy świetny R. Lee Emrey jako teleewangelista Jimmy Lee Farnsworth i trzymający klasę Hal Holbrook w roli adwokata Hamiltona, zaś kilka scen nadal potrafi rozbawić. To nadal zabawna i lekka komedia kryminalna, choć poprzednik stał na wyższym poziomie. Ale wstydu tutaj nie ma, więc seans nie powinien sprawiać przykrości czy bólu.

6/10

Radosław Ostrowski

Fletch

Irwin Maurice Fletcher – bohater cyklu powieści kryminałów autorstwa Gregory’ego McDonalda, czyli pisarza niezbyt znanego w naszym kraju (do tej pory wydano tylko jedną powieść i to bardzo dawno temu). Dziennikarz pracujący w gazecie Los Angeles, gdzie pisze pod pseudonimem Jane Doe. Jeśli jest u nas kojarzony, to dzięki dwóm filmom w reżyserii Michaela Ritchie. Więc pora o jednym z nich opowiedzieć.

fletch1-1

We „Fletchu” z 1985 roku Fletcher (Chevy Chase) pracuje nad tekstem w sprawie handlu narkotyków na plaży, podszywając się pod jednego z lokalsów. Wtedy zostaje zauważony przez lotniczego potentata, Alana Stanwycka (Tim Mathieson), który ma dla niego dość nietypową propozycję: da mu 50 tysięcy dolarów w zamian za… zabicie go. Ale dlaczego miałby to zrobić? Jak zapewnia sam zainteresowany, jest śmiertelnie chory na raka kości i chce oszczędzić sobie cierpienia. Poza tym, w przypadku morderstwa została wypłacona spora polisa ubezpieczeniowa. Fletch niechętnie się zgadza na to, ale podejrzewa, że sprawa ma drugie dno. Powoli zaczyna badać swojego zleceniodawcę i odkrywa tajemnicę. Jak się potem okaże, zarówno sprawa narkotyków oraz „morderstwa” są powiązane.

fletch1-2

Reżyser musi lawirować między kryminalną intrygą a sarkastyczno-absurdalnym humorem. Pomaga mu w tym będący w szczytowej formie Chevy Chase. Jego Fletcher z jednej strony to bardzo dociekliwy i inteligentny dziennikarz, potrafiący podszyć się praktycznie pod każdego, by znaleźć istotne informacje. Ale z drugiej jest bardzo sarkastycznym, nie traktującym do końca wszystkiego poważnie luzakiem. Jego największym marzeniem jest zostać… koszykarzem Lakersów. Nawet w sytuacjach zagrażających życiu nigdy nie traci opanowania oraz ciętego dowcipu. Nieważne jakie kocopoły opowiada i pod kogo się podszywa (bo jest bardzo kreatywny w nazwiskach: od agenta ubezpieczeniowego Harry’ego Trumana po rzekomego kuzyna, niejakiego… Don Corleone), humor leci ponad poziom sufitu.

fletch1-3

Do tego jeszcze nie brakuje scen pościgu (cudowna ucieczka przed radiowozami), włamywania i pogoni przed psem rasy doberman oraz bardzo powoli odkrywana intryga. Ritchie sprawnie opowiada historię, ale cały czas jest prowadzona lekko, nawet w bardzo dramatycznym finale. I co najważniejsze, cała ta fabuła ma sens, choć pod koniec zacząłem szybko łączyć elementy układanki. Niemniej zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące, a o to tu chodzi.

7/10

Radosław Ostrowski

Żegnajcie, laleczki

Kiedy artystyczne drogi braci Coen się rozeszły, bo Ethan Coen stracił pasję do kręcenia filmów, fani (w tym ja) czuli się przygnębieni. W międzyczasie Joel zrealizował „Tragedię Makbeta” z Denzelem Washingtonem, ale młodszy z braci skupił się na pracy w… teatrze. Nie na długo. Najpierw w 2022 roku Ethan stworzył dokument o Jerrym Lee Lewisie, a teraz pojawia się jego samodzielny film fabularny, który napisał razem z żoną Trishą Cooke.

Akcja zaczyna się w Filadelfii roku 1999, gdzie przyjaźnią się dwie lesbijki: Jamie (Margaret Qualley) i Marian (Geraldine Viswanathan). Pierwsza jest otwarta, ciągle napalona i właśnie rozstaje się ze swoją dziewczyną, policjantką Sukie (Beanie Feldstein); druga jest bardziej sztywna, zdystansowana społecznie i nawet słownictwo ma bardzo niedzisiejsze. Obie próbują zmienić swoje życie, by wyruszyć przed siebie. A dokładnie do Tallahassee, do ciotki Marian. Wynajmują wóz i jadą w drogę, ale… ten pojazd miał zostać odebrany przez gangsterów. Albowiem znajduje się tam parę cennych rzeczy.

I już widzę, że to miałoby zadatki na jakąś kryminalną komedię pomyłek. Coś, co mogłoby się znaleźć w klimacie „Raising Arizona”. Do tego skontrastowana para głównych bohaterek, skontrastowana para oprychów oraz opary absurdu. To brzmi jak prawdziwy samograj. Niestety, coś w trakcie realizacji tego scenariusza coś poszło nie tak. Oj, jak baaaaaaaaaaaaaardzo nie tak. Problemem nie jest tutaj prostota intrygi czy jej przewidywalność, ale coś o wiele bardziej gorszego. Reżyser kompletnie nie wie, o czym tak naprawdę chce zrobić „Żegnajcie, laleczki”. Czy to ma być komedia pomyłek, kino drogi, odrobinę pieprzna historia miłosna czy absurdalna opowieść z penisami w roli głównej. Tak naprawdę mamy tu wszystko i nic. Postacie są zaskakująco mało wyraziste i strasznie jednowymiarowe, zagrane niemal na jednej nucie. Samo w sobie nie jest złe na początku, lecz z czasem wywołuje to irytację. Jest tu też wiele scen w zasadzie niepotrzebnych i zbędnych (sny Marian, gdzie widzimy jak obserwuje sąsiadkę czy kompletnie odjechane wstawki psychodeliczne w stylu Lyncha po LSD), spowalniające tempo niezbyt długiego metrażu. Jeśli dodamy do tego kompletnie nieśmieszne dialogi oraz kompletnie zmarnowane aktorstwo, mamy totalną katastrofę.

Mógłbym bronić warstwy technicznej, bo ta jest solidna (szczególnie kilka przejść montażowych). To jednak jest tak jakby w torcie z gówna odnaleźć kilka pysznych truskaweczek. Z obsady najbardziej wybija się Qualley, szczególnie ze swoją mimiką i pewnością siebie. Złego słowa też nie powiem o Colmanie Domingo (szef) czy drobnych epizodach Pedro Pascala (kolekcjoner) i Matta Damona (senator). Ale to nie zmienia jednego faktu: po wyjściu z kina czułem się wewnętrznie martwy, przygnębiony, rozczarowany oraz wściekłym, że nikt mi tego czasu nie odda. Nie wierzę, że zobaczę coś gorszego w tym roku, chociaż może coś się zmienić.

2/10

Radosław Ostrowski