Legion samobójców: The Suicide Squad

Jak wszyscy pamiętamy, pierwsze spotkanie z Legionem samobójców w 2016 roku nie należało do przyjemnych. Chaotyczna narracja, nijaka antagonistka, brak interakcji między członkami zespołu, przeładowanie ogranymi do bólu piosenkami, za dużo postaci. Innymi słowy, pomysł opowieści o antybohaterach, którzy w zamian za ratowanie świata/przywrócenie porządku mogą liczyć na skrócenie kary lub amnestię, został bezczelnie zmarnowany. Szanse na powrót wydawały się znikome. ALE zdarzył się Cud i nową opowieść o Legionie samobójców (oficjalna nazwa Task Force X) tym razem opowiada James Gunn.

Tym razem grupa kierowana przez prokurator Amandę Waller i pułkownika Ricka Flaga wyrusza na wyspę Corto Maltese. Tutaj doszło do przewrotu, gdzie obalono siłowo prezydenta. Ale celem jest tajemnicza baza w Jotunhaim, gdzie zbiegli naziści przeprowadzali bardzo niejasne eksperymenty. Teraz pojawia się nazwa Projekt Rozgwiazda, który może dotyczyć istoty pozaziemskiej. By dotrzeć do bazy i zinfiltrować ją, muszą porwać i zmusić do współpracy głównego naukowca, Thinkera. Zostają do tego wysłane dwie niezależne grupy: jedna pod wodzą Flaga (ostatecznie żywi z tego wychodzą Flag i Harley Quinn), druga Bloodsporta.

Od samego początku reżyser nie patyczkuje się i serwuje krwawą jatkę polaną bardzo czarnym humorem. Nie ma tutaj wyjaśniania, o co chodzi z Legionem i po co powstał, tylko jesteśmy rzuceni na głęboką wodę. Może fabuła i postacie wydają się znajomymi elementami (skojarzenia ze „Strażnikami Galaktyki” są nieuniknione), stanowiąc pretekst do bezpardonowej rozpierduchy (jak „Deadpool”), stawiając jednak nacisk na jedną istotną sprawę: postacie oraz relacje między nimi. Zwłaszcza, że umiejętności niektórych z nich są wręcz tak absurdalne (kontrolowanie szczurów przez Ratcatchera 2 czy Polka Dot Man strzelający… kropkami), iż mogłyby powstać w umysłach Monty Pythona. Każdy z członków zespołu ma swoją historię, ale nawet to nie pozwala przewidzieć, kto wyjdzie z tej konfrontacji żywy.

I jest to bardzo w duchu Gunna: sceny akcji są zrealizowane wręcz obłędnie (ucieczka Harley Quinn, bijatyka pokazana przez… odbicie hełmu) z bardzo dynamicznym montażem, w tle grają mniej znane piosenki lub gitarowo-perkusyjna muza Murphy’ego (daje ona adrenaliny). Tempo miejscami jedzie na złamanie karku, by potem zwolnić i dać troszkę czasu na złapanie oddechu, a także rzucenie żartem. Ale niejako przy okazji reżyser pokazuje tą ciemniejszą stronę działań rządu USA. nie chodzi tylko o zmuszanie współpracy przez szantaż. Chodzi o tuszowanie i zacieranie śladów wokół brudnych tajemnic za wszelką cenę. Nawet ludzkiego życia – tego raczej w kinie o gościach ze spandeksowymi strojami NIE dostajemy (chyba, że mówimy o serialu „The Boys”), jednak to tylko dodatek.

A w całym tym wariactwie świetnie się odnajdują aktorzy. Show kradnie znowu Margot Robbie, dodając element nieprzewidywalności oraz obłędu jako Harley, o wiele lepiej wypada Joel Kinneman (Rick Flag), pokazując nie tylko większą charyzmę, ale też mocny kręgosłup moralny, zaś Viola Davis nadal pozostaje diabelnie niebezpieczną Amandą Waller.

Jednak nowi bohaterowie też dodają sporo kolorytu, z czego najbardziej wybijają się Idris Elba oraz John Cena. Pierwszy jako Bloodsport jest cynicznym, szorstkim komandosem, trzymającym się na dystans wobec wszystkiego i wszystkich. Jednak z czasem pokazuje swoje bardziej wrażliwe oblicze oraz zadatki na lidera. Z kolei Cena w roli Peacemakera może się wydawać początkowo przerysowaną karykaturą Kapitana Ameryki (i najlepszym comic reliefem ze składu), jednak to on odpowiada za największą woltę w tej produkcji. No jeszcze nie wspomniałem o Ratcacherze II (dziecięco naiwna Daniela Melchior), naznaczonym silną traumą Polka Dot Manie (cudowny David Dastmalchian) oraz – będącym bardziej przypakowanym Grootem – King Sharku z głosem Sylvestra Stallone’a. Jedyną postacią, o której mogę powiedzieć, że nie do końca została wykorzystana jest Thinker w wykonaniu Petera Capaldiego, którego chciałoby się lepiej poznać.

Byłem więcej niż pewny, że nowy „Legion samobójców” będzie lepszy od produkcji Davida Ayera. Ale że różnica między nimi będzie aż tak WIELKA, zaskoczyło mnie całkowicie. Chyba od czasu „Deadpoola” nie bawiłem się tak dobrze na filmie superbohaterskim, a kategoria R nie jest tylko dodatkiem samym w sobie. Prawdziwa jazda po bandzie, która dostarcza wszystko, co obiecuje. To kiedy będzie sequel?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Gliniarz z Beverly Hills 2

Sukces „Gliniarza z Beverly Hills” zaskoczył chyba wszystkich. W takim przypadku zostaje tylko jedna rzecz do zrobienia: zarobić więcej kasy za pomocą sequela. Tylko jakim cudem gliniarz z miasta Detroit, miałby znowu trafić do glamourowego Beverly Hills? Scenarzyści znani są z tego, że pomysłów to im nie brakuje.

Foley obecnie pracuje pod przykrywką, rozpracowując gang fałszerzy kart kredytowych. Pozostaje w przyjaźni z policjantami z Beverly Hills: kapitanem Bogomilem, sierżantem Taggartem i detektywem Rosewoodem. Ale w bogatej metropolii nie jest dobrze, bo w okolicy szaleje tajemniczy alfabetowy morderca. Dokonuje różnych napadów i zostawia zaszyfrowane wiadomości. Ale kiedy Bogomil zostaje postrzelony, Foley zostawia sprawę (przydziela ją kumplowi) i wyrusza na pomoc przyjacielowi.

Zmianę w sequelu widać od razu. Tym razem „dwójkę” nakręcił opromieniony sukcesem „Top Gun” Tony Scott. Intryga tym razem jest bardziej skomplikowana (przynajmniej w teorii), zaś nasze trio Foley/Taggart/Rosewood musi nie tylko wyjaśnić sprawę, lecz nie da się wkopać nowemu szefowi policji. Nazywa się on Lutz, jest skończonym idiotą i ma podwładnego, który tak mu w dupę włazić, że – jak to ujął jeden ze skeczy kabaretowych – „powinien nazywać się Czopek”. Nadal nasz detroidzki glina posługuje się sprytem, ma jeszcze więcej sztuczek (włamuje się za pomocą gumy do żucia) i luźno podchodzi do litery prawa. Nadal potrafi rozśmieszyć.

Za to duet Taggart/Rosewood przeszedł pewną ewolucję. A mówiąc konkretniej, Rosewood odmienił się całkowicie. Nie dość, że zaczyna lubić adrenalinę, to jeszcze w domu ma arsenał broni, plakaty z filmów Sylvestra Stallone’a i coraz bardziej zaczyna rozrabiać. Akcja jest jeszcze bardziej szalona i dynamiczna, napady wręcz budzą pewne skojarzenia z Michaelem Mannem w czym pomaga świetny montaż (sekwencja napadu na tor wyścigów konnych przeplatana z wyścigiem) oraz bardziej dynamiczna praca kamery. Nawet ujęcia w zachodzącym słońcu wyglądają niesamowicie – czerwień jest bardzo nasycona, a całość jest o wiele mroczniejsza wizualnie.

Jeśli jednak do czegoś muszę się przyczepić, to poza powtórzeniem (z pewnymi modyfikacjami) sytuacji z części pierwszej, to problemem dla mnie są antagoniści. Po prostu jest ich za dużo, choć zagrani są dobrze (Jurgen Prochnow z Brigitte Nielsen oraz Deanem Stockwellem), to jednak ich nadmiar za bardzo komplikuje wszystko. To, co działało poprzednio, nadal funkcjonuje świetnie. Murphy nadal czaruje swoim urokiem, duet Ashton/Reinhold jeszcze bardziej szaleje (w finale to dokonują wręcz rzeźni), zaś Scott pewnie podkręca tempo i adrenalinę.

Dla mnie druga część dorównuje oryginałowi, a reżyserowi udaje się zachować balans między komedią a akcją. To ostatnie potrafią zrobić dobrze tylko nieliczni, co świadczy o klasie twórcy.

8/10

Radosław Ostrowski

Gliniarz z Beverly Hills

Pamiętacie czasy, gdy Eddie Murphy był supergwiazdą kina, a jego filmy zarabiały zyliony dolarów? To były stare, dobre lata 80., kiedy komedia pozwalała sobie na dużo więcej, mając gdzieś polityczną poprawność. I nawet proste pomysły były realizowane szybko. Taka była też komedia sensacyjna „Gliniarz z Beverly Hills”.

gliniarz z beverly hills1-1

Głównym bohaterem jest detektyw Axel Foley – uzdolniony policjant z Detroit, którego wychowała ulica. Ale jego problemem jest niesubordynacja oraz częste działanie za plecami swoich przełożonych. I to dostajemy na początku, kiedy glina próbuje pod przykrywką opchnąć papierosy bandziorom, by ich zgarnąć. Ale nic nie poszło zgodnie z planem i nasz bohater zostaje zawieszony. Na szczęście, wieczorem pojawia się dawno niewidziany kumpel, Mike. Po wspólnym balu, obaj zostają zaatakowani przez nieznanych gości, zaś Mike zastrzelony. Foley decyduje się na własną rękę zbadać sprawę i – będąc na urlopie – wyrusza do ostatniego miejsca pracy kumpla: galerii sztuki w Beverly Hills.

gliniarz z beverly hills1-2

O mały włos a film Martina Bresta wyglądałby zupełnie inaczej. Do roli Foleya przymierzany był najpierw Mickey Rourke (zrezygnował z powodu przedłużających się przygotowań), a następnie sam Sylvester Stallone (odszedł, bo wolał więcej powagi i akcji). Kiedy jednak do gry wszedł Eddie Murphy (także jako jeden z producentów), sprawy przybrały o wiele korzystniejszy obrót. Sama intryga kryminalne jest porządnie prowadzona, mimo znajomych tropów. Prosty koncept osoby, próbującej się odnaleźć w nowym otoczeniu jest prawdziwym samograjem. Foley – gliniarz w trampkach, zdezelowanym wozie i dżinsach – nie bardzo pasuje do Beverly Hills, które jest bardziej eleganckie, pełne ludzi z wyższych sfer oraz dużych pieniędzy. Nawet gliniarze noszą garniaki i mocno trzymają się regulaminu.

gliniarz z beverly hills1-3

I to zderzenie Foleya z Beverly Hills to największe źródło humoru. Brestowi udaje się wpleść humor nawet w scenach pościgów (zatkanie bananem rury wydechowej) czy strzelanin. Sama akcja jest zrobiona w sposób kompetentny, ale bez jakiegoś szału. W zasadzie nie jest to poważny problem, bo odkrywanie zagadki śmierci Mike’a daje sporo frajdy. Dowcipne dialogi oraz sytuacyjne żarty działają, skoczna muzyka z niezapomnianym tematem przewodnim („Axel F”) oraz płynny montaż bujają, zaś bogaty drugi plan podnosi całość na wyższy poziom. Dotyczy to głównie świetnego duetu John Ashton/Judge Reinhold, czyli bardzo sztywnego i do bólu regulaminowego sierżanta Taggarta oraz próbującego wyrwać się z szablonu detektywa Rosewooda.

Ku mojemu zaskoczeniu, pierwszy „Gliniarz” nadal się świetnie ogląda i bawi. Murphy jest prawdziwym wulkanem energii, humor cały czas działa, podobnie jak klimat lat 80. Brest pokazał sprawny warsztat, który eksplodował w następnym filmie, ale o tym kiedy indziej. Prawdziwa klasyka gatunku.

8/10

Radosław Ostrowski

Guns Akimbo

Znacie takich ludzi jak Miles – taki szaraczek bez osiągnięć, nienawidzi swojej pracy i jest mocno uzależniony od Internetu. Do tego ciągle kocha swoją byłą dziewczynę, co nie jest dla niej łatwe. Pewnej nocy nasz bohater decyduje się zrobić wielkie głupstwo. Wchodzi na forum internetowe Skizma – takiej gry, gdzie psychole, świrusy i zabijacy walczą ze sobą o przetrwanie. Tam pisze dużo złośliwości oraz chamskich tekstów, podchmielając sobie alkoholem. Kiedy trzeźwieje odkrywa, że ma w dłoniach… przyspawane pistolety i został dołączony do gry. Ma też pokonać najlepszą zawodniczkę czyli Nix w ciągu 24 godzin.

Zrobienie filmu w stylu gry komputerowej wydawało mi się co najmniej szalone i bardzo ryzykowne. Po pierwsze, nie ma tej immersji co gra. Po drugie, taka przeładowana stylistyka z czasem staje się nużąca. To pokazał parę lat wcześniej „Hardcore Henry”. Ale z „Guns Akimbo” jest trochę inaczej. Film Jasona Howdena jest polaną absurdalnym humorem komedią sensacyjną. Trochę klimatem przypomniał mi się „Nerve”, gdzie też była gra wirtualna i ludzkie życie było stawką. Tutaj jednak wszystko jest bardziej przerysowane, absurdalne, niedorzeczne. Fabuła jest pretekstem do pokazania strzelanin oraz zderzenia Milesa z rzeczywistością. Szaraczek znający świat z gier, tutaj musi wyjść ze swojej strefy komfortu, by obudzić w sobie wojownika oraz zacząć żyć. Brzmi głęboko, ale to nie jest poważne kino. Reżyser skupia się na bardzo dynamicznym, efekciarskim wręcz pokazywaniu scen akcji, gdzie dzieją się rzeczy. Kamera wręcz tańczy wokół postaci, kule świszczą ze wszystkich stron, a postacie rzucają czasem sucharkami.

Wszystko polane jeszcze mocno elektroniczną muzyką, która podbija rytm i buduje klimat przypominający grę komputerową. Ale także czuć podskórnie poczucie pewnego zagrożenia, z którego nie można się wyplątać. Nie brakuje tutaj zaskoczeń, przerysowanego antagonisty oraz krzywego spojrzenia na ludzi, którzy uwielbiają oglądać takie rzeczy jak Skizm. Zwykłych szaraczków, prowadzących nudne życie i nie mających odwagi czegoś zmienić. Albo szukających czegoś, co je ubarwi.

A to wszystko nie zadziałoby, gdyby nie dwie fantastyczne kreacje. Pierwszy jest ciągle zadziwiający Daniel Radcliffe, który w roli jest świetny. Początkowo przerażony, zdezorientowany i zagubiony okazuje się całkiem sprytnym facetem, w którym budzi się twardziel. Ale show kradnie Samara Weaving jako Nix i to jest postać silniejsza niż się wydaje. Może i wygląda bardziej jak chłopczyca, fetyszyzująca broń, walcząca bezwzględnie, konsekwentnie, z cynizmem oraz ironią jako wsparcie. Oboje działają jak prawdziwe petardy.

Dawno nie widziałem tak bezwstydnego, szalonego oraz ostrego kina akcji, które jest też zaskakująco przemyślane. I kolejny przykład tego jak nieoczywiste przedsięwzięcia bierze na siebie Radcliffe, który zamierza nas zaskakiwać. Cały czas mu się to udaje.

7/10

Radosław Ostrowski

Charlie Cykor

Wielu ludzi ma stresującą pracę, która potrafi ich dobić albo psychicznie wykończyć. Taki problem ma Charlie Mayaoux. Może wydaje się spokojny i opanowany jak na kogoś z facjatą Liama Neesona, ale pozory mylą. Bo nasz Charlie to tajniak pracujący dla DEA, udający współpracownika kartelu narkotykowego. Podczas jednej z akcji zginął jego partner, a jemu samemu cudem udało się uniknąć śmierci (prawie wszyscy świadkowie akcji zginęli przez agentów). Od tej pory nasz bohater dostaje ataków paniki i wzdęcia, bojąc się wpadki. Teraz ma pomóc w praniu pieniędzy kartelu oraz mafii, co jest o tyle problematyczne, iż reprezentanci obu stron są strasznie nerwowi. Więc Charlie decyduje się na dość nietypowy krok – idzie na terapię, gdzie dołącza do grupy. Przy okazji lekarz prowadzący wysyła go na zabieg lewatywy i to, a także poznana tam pielęgniarka zmieniają wszystko.

Jeżeli opis debiutu Erica Blakeleya budzi u was skojarzenia z „Depresją gangstera”, to jesteście blisko. Sam film próbuje lawirować między kryminalną intrygą, lekko satyrycznym spojrzeniem na świat gangsterów i policjantów, a komedią romantyczną. To wymaga sporo gimnastyki oraz bardzo pewnej reżyserskiej ręki, a tej tutaj nie czuć za bardzo. Jakby twórca nie do końca wiedział na czym bardziej się skupić. Muszę jednak przyznać, że nie brakuje kilku autentycznie zabawnych momentów jak scena przed kontrolą Komisji Papierów Wartościowych czy ucieczka Charliego z pielęgniarką przed gangsterami zakończona… spotkaniem z nimi w knajpie. Czy Charlie naprawdę jest wyniszczonym wrakiem, czy po prostu – jak twierdzą jego przełożeni – ma sporo farta i działa pod wpływem instynktu? Pojawia się odrobina suspensu, przekuta ciętym dialogiem (rozmowa narwanego Fulvio ze swoim zięciem) czy delikatną przewrotką.

Z kolei wątek miłośny dla mnie był troszkę za szybko był poprowadzony, choć ma też swoje momenty jak choćby pierwsza randka. Ale o dziwo to wszystko działa, a reżyser ma kilka sztuczek w rodzaju montażu równoległego, lekko „westernowej” muzyki czy przewrotnego zakończenia. To ostatnie daje masę frajdy, a przełamania wizerunku gangstera – z dzisiejszej perspektywy nie robiące takiego wrażenia – wnoszą odrobinę świeżości.

Nie można też odmówić nosa do obsady. W tytułowej roli został obsadzony Liam Neeson, który obecnie znany jest jako twardziel w wieku średnim. Wyciszony, pozornie opanowany sprawdza się bez zarzutu, tak samo jak Sandra Bullock w typowej dla siebie inkarnacji jako ekscentryczna, choć bardziej przy ziemi dziewczyna. Ale prawdziwymi wisienkami są rozbrajające komediowe popisy Jose Zunigi oraz Olivera Platta. Obaj są bardzo impulsywni i chętnie by rozwiązali sprawy za pomocą spustu, ale każdy z nich ma inne, dużo ciekawsze tło.

„Cykor” nie zaszalał w kinach (nie zwrócił nawet 1/10 swojego skromnego budżetu), mało kto o nim pamięta i nie przeszedł do historii kina. Nie zmienia to faktu, że jest to sympatyczny, dający troszkę frajdy film na lekkie popołudnie albo po pracy. Czasami więcej nie trzeba.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Tango i Cash

Chyba nie ma dwóch policjantów tak różnych w Los Angeles jak Ray Tango oraz Gabriel Cash. Pierwszy wygląda bardziej jak biznesmen – elegancko ubrany, zawsze w garniturze, a także inwestuje na giełdzie. Drugi to szajbus pokroju Martina Riggsa z “Zabójczej broni”, tylko kocha adrenalinę i mniej patyczkuje się z oponentami. Obaj mocno zaleźli za skórę handlarzowi narkotyków oraz bronią, niejakiemu Perretowi. Ten planuje zemstę, ale zamiast odstrzelić im łby wrabia ich w morderstwo, by zniszczyć ich reputację.

Powiem to wprost: film Andrieja Konczałowskiego z 1989 roku to taka bardziej lightowa wersja “Zabójczej broni”. Więcej tutaj humoru niż w oryginale, a historia jest tylko pretekstem do kolejnych popisów kaskaderskich oraz żarcików. W większości sucharów, ale zabawnych, gdzie panowie rywalizują o status samca alfa. Takich opowieści widzieliśmy setki, a klisza kliszą pogania. Przerysowany, demoniczny antagonista, konflikt policjantów ze swoimi szefami, jeden z gliniarzy zakochuje się w siostrze drugiego. Jest tu nawet odpowiednik bondowskiego Q z dziwacznymi zabawkami technologicznymi (strzelające buty czy wóz opancerzony i uzbrojony po zęby). Ten film powinien zostać zrobiony jako pełnoprawna parodia spod znaku ZAZ. Ale “Tango i Cash” jest zrobiony na poważnie, chociaż to przymrużenie oka daje o wiele więcej frajdy. Strzelaniny są szybkie oraz intensywne (zwłaszcza finałowa konfrontacja rozmiarów epickich), niektóre popisy kaskaderskie wydają się szalone w rodzaju skoku na linię wysokiego napięcia w deszczu, zaś humor czasem miesza się z przemocą (przesłuchanie prawej ręki antagonisty za pomocą zabawy w dobrego i złego gliny). Bawiłem się świetnie, w czym pomaga także “lekka” muzyka Harolda Faltenmeyera oraz pewna realizacja, ze stylowymi zdjęciami.

To wszystko jeszcze bardziej podkręca ciekawie dobrany duet, pełen silnej chemii oraz sporego ładunku. Sylvester Stallone w eleganckim garniaku wygląda nietypowo, co zaskakuje i pokazuje spory dystans do siebie. Ale kiedy pojawia się Kurt Russell jako Cash, będący kontrastem dla Tango. W podkoszulku, z długimi włosami, działa bardziej za pomocą pięści niż słów. Docinki między sobą oraz rywalizacja o dominację daje masę frajdy i jest paliwem tego wariackiego filmu. Jest jeszcze przerysowany antagonista w wykonaniu Jacka Palance’a, choć nie wyróżnia się tak bardzo z tłumu innych złoli. Są też drobne role Teri Hatcher (Catherine Tango) oraz Briona Jonesa (Requin), dodające odrobiny lekkości.

Choć “Tango i Cash” nie jest żadnym arcydziełem, idealnie wpisuje się w definicję guilty pleasure. Dostarcza masy frajdy, nawet jeśli historia wydaje się pełna dziur, bzdur oraz brakiem logiki. Są wybuchy, dużo humoru oraz energetyczny duet Stallone/Russell. Czego chcieć więcej do seansu z kumplami przy piwku?

7/10

Radosław Ostrowski

Sztos

Słowo „sztos” oznacza coś świetnego, superfajnego czy zajebistego. Że to coś, co trzeba mieć, coś wyjątkowego. To jest tylko przykład tego, jak znaczenie różnych słów przechodzi ewolucję. Bo w czasach PRL-u słowo „sztos” znaczyło tyle samo, co amerykański „the sting”. Czyli numer, przekręt, oszustko. A były paru takich cwaniaków, którzy zarabiali szybko, ale musieli mieć mocne kopyta, bo wiać trzeba było. Jak choćby cinkciarze, sprzedający w wyższym kursie walutę. O takiej dwójce panów postanowił opowiedzieć Olaf Lubaszenko w swoim debiutanckim „Sztosie”.

sztos1

Jest Sopot lat 70. Wszystko zaczyna się od wyjścia z więzienia Synka – młodego cinkciarza, co ma proste marzenia: własne lokum ze swoją kobietą. Od razu trafia do starego wygi oraz przyjaciela Eryka, który pomaga mu wrócić do gry. Wydaje się, że to jest jednorazowa akcja, lecz Eryk niejako zostaje zmuszony do działania w terenie. Wszystko przez jego przyjaciela, Gruchę oraz pewnej partii w pokera, która okazuje się być ustawiona. Planuje on zemstę, ale to wymaga dużej forsy.

sztos2

Sama historia jest tak naprawdę tylko pretekstem do odtworzenia realiów lat 70. Po drodze zobaczymy parę sposobów kantowania i różne anegdotki, ale to wszystko toczy się bardzo powolnym, niespiesznym rytmem. Klimat tych czasów to jest najmocniejsza karta w talii reżysera. Imponuje przywiązanie do takich detali jak szyldy przed knajpami, wnętrza restauracji czy bardzo barwne kostiumy. To wszystko buduje ten lekko nostalgiczny klimat obecny aż do końca. Jest odrobinka humoru oraz kilka niezłych tekstów, jednak samej historii brakuje napięcia. Pojawia się tutaj wiele scen w sumie zbędnych (sytuacja z zabraną autostopowiczką czy ukrywana wiedza, że Eryk sypiał z dziewczyną Synka, gdy ten siedział), nie prowadzących donikąd. Także finałowa konfrontacja z Grubym nie wydaje się być zbyt imponująca jak na potrzebne środki. Nawet inspiracje „Żądłem” tutaj nie wystarczą, zaś kobiety tutaj są zepchnięte do roli erotycznej zabawki.

sztos3

Lubaszence udało się za to zebrać całkiem niezłą ekipę aktorską, gdzie nawet w epizodach nie brakuje znanych twarzy (m.in. Edward Lubaszenko, Janusz Józefowicz czy Emil Karewicz). Ale najważniejszy jest tutaj duet Cezary Pazura/Jan Nowicki. Niby to znajoma relacja stary mistrz/młody adept, lecz to naprawdę świetnie działa. W szczególności Nowicki ma w sobie tyle charyzmy, że jest to nie do przecenienia. Z drugiego planu warto wyróżnić Krzysztofa Zaleskiego jako sepleniącego Grubego.

Widać, że jest to dzieło debiutanta i scenariusz zasługiwałby na dopracowanie. Nie mogę jednak „Sztosowi” odmówić pewnego uroku, który nadal działa. Dziwaczny przypadek.

6/10

Radosław Ostrowski

Bad Boys for Life

Powroty po latach są niebezpieczne, zwłaszcza dla bohaterów kina akcji. przychodzi taki moment, że już nie można ciągle biegać, strzelać i napierdalać do bandziorów. A i sami widzowie już zapominają o swoich herosach, nie czekając na nich, ani nie wzywając. Kiedy w końcu wracają, raczej są duże obawy jak z nowym Indianą Jonesem. Więc tym bardziej byłem zdziwiony, że Mike oraz Marcus, czyli „Źli chłopcy” wracają po 17 latach. Tym bardziej, że za kamerą nie stanął twórca tej marki – Michael Bay. Więc byłem bardzo zaintrygowany.

bad boys3-1

Czasy się zmieniają, a Mike z Marcusem nadal szaleją w Miami. Pierwszy to nadal brawurowy ryzykant, drugi jest bardzo statycznym, zbliżającym się do wieku emerytalnego dziadkiem. Coraz bardziej zaczyna myśleć o przejściu na emeryturę i wycofaniu się. Decyzja ta zostaje podjęta po tym jak Mike zostaje postrzelony przez nieznanego motocyklistę. Mike chce dorwać sprawcę, Marcus przechodzi na emeryturę, zaś sprawę prowadzi młodociana ekipa ZGON. Dawni partnerzy, po pewnych dramatycznych okolicznościach, dołączają do młodej wiary oraz prowadzą śledztwo.

bad boys3-2

Za nową część odpowiada belgijski duet, o którym nigdy nie słyszałem. Powiem krótko: jestem zaskoczony. Po pierwsze, historia jest bardzo sensownie opowiedziana, intryga jest dwutorowo poprowadzona i jest zaskakująco poważna. Nawet jeśli zajeżdża to telenowelą. Mike musi zmierzyć się z przeszłością, przyjaźń wystawiona na próbę, zderzenie starych metod z nową technologią. Dzieje się tu wiele, jest parę dramatycznych momentów i rozładowane humorem, który w sporej części trafia. No i wygląda lepiej niż poprzednie części razem wzięte, czego się nie spodziewałem. Miami wygląda pięknie, akcja nie jest tak bombastyczna jak u Baya (i to jest zdecydowanie plus), ale adrenalina oraz tempo jest utrzymywane. Nie brakuje pomysłowych inscenizacji jak w przypadku pościgu na ulicy czy finałowej konfrontacji. Takiej frajdy w tej serii nie miałem od czasu pierwszej części i nawet wraca temat z oryginału (lekko podrasowany).

bad boys3-3

Nadal działa to, co było podstawą serii, czyli duet Will Smith/Martin Lawrence. Ta chemia ciągle funkcjonuje, będąc paliwem napędowym. Zderzenie akcji, brawury oraz lekkości, ciepła daje tutaj sporo kopa, zaś więcej do zagrania ma Smith. Na drugim planie mamy grupę młodziaków, z której najbardziej spodobał mi się Alexander Ludwig jako przypakowany Dorn (informatyk) oraz Paula Nunez, czyli dowódca ZGON-u Kate. Wraca też niezawodny Joe Pantoliano i jako kapitan Howard nadal jest bardzo nerwowy, dodając odrobinę humoru. W końcu pojawia się dobry czarny charakter, czyli duet Kate del Castillio (Isabel Aretas)/Jacob Scipio (Armando Aretas), podnosząc całość na inny poziom.

„Bad Boys for Life” to powrót naszych herosów do formy. Mike z Marcusem nie zdziadzieli, a świeża krew reżyserska dała im nowe życie. Czasami jednak takie powroty po latach potrafią dodać energii, co nie zdarza się często.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bad Boys II

Pamiętacie jeszcze Mike’a i Marcusa? Nasi dwaj skontrastowani gliniarze tym razem mają trudniejszy problem: miasto zalewa ecstasy. Narkotyki rozprowadza niejaki Johnny Tapia, jednak policja jest wobec niego bezsilna. Jakby tego było mało Marcus myśli o przeniesieniu się, zaś Mike zaczyna umawiać się z siostrą kolegi. Dziewczyna niedawno przybyła do Miami i… okazuje się być tajną agentką DEA, która ma zinfiltrować grupę Tapii.

bad boys2-1

Dziwnym może być fakt, że dopiero po 8 latach postanowiono zrobić kontynuację hitu z 1995 roku. wraca Michael Bay, ale to już jest inny reżyser niż na początku swojej drogi. Dwójka trzyma się pradawnej zasady box office’u: więcej, mocniej, bardziej. Cała akcja nabiera większego rozmachu, co czuć już od samego początku. Nalot na dragi w obozie Ku Klux Klanu pokazuje Baya rozbuchanego, wręcz efekciarskiego (slow motion oraz scena bullet time’u). Oprócz policji mamy tutaj antyterrorystów, ruską mafię, kubańskiego dilera, ale to nie wszystko. Sama akcja wygląda spektakularnie jak pościg na autostradzie czy finałowa inwazja na kubańską chatę. Problem jednak w tym, że zbyt mocno drgająca kamera oraz zbyt szybki, chaotyczny montaż psują jakiekolwiek dobre wrażenie. Oglądając te rozbuchane sceny czułem się zmęczony, a zamiast ekscytacji pojawiła się obojętność. Kolory są jeszcze bardziej wyraziste (błękit w nocnym klubie), w tle przygrywa lekko hip-hopowa muza, zaś humor nie działa aż tak mocno jak w oryginale. Choć nie brakuje perełek jak Marcus pod wpływem ecstasy czy szczera rozmowa panów, która zostaje pokazana we wszystkich telewizorach sklepu RTV. Do tego całość jest zwyczajnie za długa – dwie i pół godziny to jednak przy dużo. Nie brakuje dłużyzn oraz scen zbędnych jak przyjście chłopaka córki Marcusa, których można się było zwyczajnie pozbyć.

bad boys2-2

Sytuację troszkę broni fakt, że nadal czuć chemię między Willem Smithem a Martinem Lawrence’m. Niby nie zmienili się bardzo pod względem charakteru, ale to ciągle działa i docinki między nimi to najlepsze co film ma do zaoferowania. Na drugim planie najbardziej wybija się Peter Stormare jako rosyjski gangster Aleksy. Jako jeden z niewielu gra z dużym dystansem oraz przymrużeniem oka. Tak samo nabuzowany Joe Pantoliano wracając do roli kapitana Howarda. A główny łotr jest tak przerysowany, że nie da się go traktować poważnie.

bad boys2-3

Dla mnie druga część „Złych chłopaków” to przesadnie efekciarski, zbyt chaotyczny i nie dający zbyt wiele satysfakcji. Nie jest to wielka tragedia w dorobku Baya, jest parę fajnych momentów, zaś duet Smith/Lawrence nadal działa. Niemniej czuć pewien niedosyt i jest to przykład, że większy budżet nie zawsze pomaga.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Bad Boys

Dawno, dawno temu objawił się kinu niejaki Michael Bay, czyli nowy reżyser kina akcji. Gwiazdami jego kina zawsze były eksplozje, efekciarska realizacja, gwałtowny, szybki montaż, brak ciągu przyczynowo-skutkowego oraz filmowe kobiet w sposób lekko seksistowski. Ale czy zawsze tak było? Czy teledyskowa forma była najważniejsza? Cofnijmy się do początków, czyli roku 1995.

bad boys1-1

Tytułowi „źli chłopcy” to Mike i Marcus – dwaj gliniarze wydziału antynarkotykowego policji z Miami. Pierwszy jest niemal uzależnionym od adrenaliny twardzielem, posiadającym sporo kasy oraz bardzo apetycznym ciachem. Drugi ma bardzo zazdrosną żonę, dwójkę dzieci i spokojniejszy. Panowie mają poważny problem, bo z policyjnego magazynu wyparowała heroina warta kupę szmalu. Ktoś pomagał? Czy w sprawę był zaangażowany gliniarz? Panowie mają trzy dni na wyjaśnienie sprawy, bo inaczej posterunek zostanie zamknięty. Pewnym tropem jest zabójstwo byłego gliniarza oraz telefon od kobiety, która podaje się za świadka zbrodni.

bad boys1-2

Sama historia brzmi znajomo, jak wiele filmów sensacyjnych czy z nurtu buddy movie. Niedopasowany duet policjantów, wyjątkowo irytujący świadek, heroina, dużo pieniędzy. Samo śledztwo też jest prowadzone w typowym dla tego kina stylu. Czyli strzelaninami, pościgami oraz bardzo szybkim wyciąganiem wniosków. Innymi słowy, efekciarska rozpierducha. Chociaż w porównaniu do późniejszych filmów Baya, jest to zaskakująco kameralne kino. Aż do finałowej konfrontacji w hangarze lotniska, gdzie reżyser troszkę szaleje. A eksplozja tutaj wygląda pięknie. Po prostu. A co zaskakujące, humor nadal trafia, choć dzisiaj parę rzeczy by nie przeszło (gliniarze mają udawać siebie nawzajem). Niemniej nie brakuje tutaj adrenaliny, mimo faktu, że ciężko się połapać w jakim miejscu oraz w jakiej odległości znajdują się postacie. Jak to udało się osiągnąć, tego chyba nawet sam Bay nie wie. Zdjęcia się piękne, kolory wyraziste, a w tle gra absolutnie świetna muzyka.

bad boys1-3

To wszystko nie zadziałałoby, gdyby nie znakomicie dobrany duet głównych bohaterów. Między Willem Smithem a Martinem Lawrence’m (kolejno Mike i Marcus) dosłownie iskrzy, a przekomarzanki między nimi to wręcz komediowe tour de force. Równie rozbrajający jest Joe Pantoliano jako ciągle wkurwiony szef. Niby takich widzieliśmy wielu, jednak tutaj nadal to działa. Dobrze też wypada Tea Leoni jako Julie, czyli świadek zabójstwa, choć bywa irytująca i bardziej przeszkadza. Najsłabszym ogniwem wydaje się antagonista. Nie zrozumcie mnie źle, Tcheky Karyo w rolach czarnych charakterów zawsze się sprawdzał. Ale większość działań dokonują tutaj jego ludzie, a nie on sam, przez co aktor sprawia wrażenie niewykorzystanego. Można było z tego wycisnąć więcej.

Pierwsza część „Bad Boys” nie jest tak efekciarska jak późniejsze filmy Baya, dostarczając kawał świetnej rozrywki. Udaje się zachować balans między humorem a akcją, naszych gliniarzy nie da się nie lubić, zaś mały budżet działa tutaj na plus. Takiego Baya lubię najbardziej.

8/10

Radosław Ostrowski