Rzadko zdarza mi się oglądać film, który wywołuje we mnie aż taki gniew. „Bomb City” jest takim filmem, który opowiada historię pozornie taką jakich wiele. Kolejna bezsensowna śmierć młodego chłopaka, który miał przed sobą wszystko. Miał tylko jedną wadę: był punkiem, co w konserwatywnym Texasie nie jest zbyt mile widziane. Zwłaszcza, gdy dochodzi do silnych spięć między subkulturą a członkami szkolnej drużyny footballowej.

Debiutujący reżyser Jameson Brooks przeplata dwie narracje ze sobą. Z jednej strony są fragmenty procesu sądowego Cody’ego Catesa w sprawie o morderstwo Briana Deneke, z drugiej mamy zapis ostatnich dni z życia chłopaka. Innymi słowy mamy życie w punkowym stylu: krzykliwy strój, irokez na zielono, agresywna muzyka oraz brak wiary i perspektyw na przyszłość. Ale jest też paczka kumpli, próba rozkręcenia koncertów, ale też i ataki lokalnych chłopaczków. Bo ci goście wyglądają dziwnie, jak cioty, nie są tacy, jak my: w dżinsach, czapkach z daszkiem, tacy porządniejsi, nie robimy graffiti, my jesteśmy solą tej ziemi. I dlatego możemy sobie pozwolić na więcej, gdyż jesteśmy tacy porządni i jesteśmy traktowani łagodniej niż ci punkowcy – agresywni, z łańcuchami. Te przejścia między tymi wątkami są bardzo płynne, zaś mowy końcowe pokazują zderzenie dwóch światów.

Reżyser być może stosuje emocjonalny szantaż, ale jak tu się nie wkurwić, gdy widzimy powoli eksplodującą nienawiść. Wszystko jest spowite ciemnymi kadrami, nasączonymi różnymi kolorami, prawie jak neonami z filmów Refna. I to czekanie na eksplozję przemocy, która musi nastąpić – równie surowej, brutalnej oraz gwałtownej. Ta agresja musiała znaleźć swoje ujście, a film wtedy trzyma wręcz za gardło.

Film jest świetnie zagrany przez młodych, kompletnie nieznanych aktorów, budujących bardzo przekonujące postacie. Pozornie niby nie są to skomplikowane postacie, ale ludzie tacy jak my. Próbujący żyć z własnymi zasadami, nawet jeśli wydają się one sprzeczne z konserwatywnym środowiskiem. Punki wydają się tylko drobnymi rozrabiakami (pewnie też są tacy), zaś ci porządniejsi nie są tacy do końca porządni. I o tym przypomina końcówka, gdy słyszymy rozmowę z… a to się sami przekonajcie.
„Bomb City” to intensywne, pełne wściekłości kino, krzyczące kolejny raz o niesprawiedliwości. I że nie należy oceniać ludzi tylko po wyglądzie, o czym bardzo często się zapomina. Za często.
8/10
Radosław Ostrowski





































