Zielona granica

Chyba od czasu „Kleru” nie było filmu, który na naszym podwórku tak polaryzował, że swoje zdanie zaczęli wypowiadać ludzie najmniej kompetentni – politycy. Ostre i bardzo agresywne opinie wobec nowego filmu Agnieszki Holland padły jeszcze zanim tytuł trafił do kin, więc nie mieli jakiejkolwiek szansy (poza międzynarodowymi festiwalami). Co ewidentnie pokazuje jak gówno warte są ich słowa. A propos rzekomego spotu MSWiA przed seansem, to oglądałem film w kinie Helios, którzy stwierdzili (razem z siecią Multikino oraz Nowe Horyzonty), że urzędnicy mogą sobie ten materiał wsadzić i za ch***a go pokażą.

A o czym opowiada sama „Zielona granica”? O pograniczu polsko-białoruskim, gdzie Łukaszenka „podrzuca” imigrantów między innymi z pogrążonej wojną Syrii najpierw do swojego kraju, by potem podesłać pod granicę z Polską. Dlaczego? By sparaliżować Unię Europejską i zalać nią uchodźcami, których nikt nie chce przyjąć. Więc kiedy oni trafiają do naszego kraju (a to było ze 2-3 lata temu, gdy zaatakował… wirus nieznanego pochodzenia z Chin) Straż Graniczna wysyła z powrotem na Białoruś. I tak trwa ten pograniczny ping-pong do momentu, gdy uda się wymknąć pilnującym oraz się przedrzeć. Albo umrzeć od pałek, psów i kopniaków pograniczników z obu stron.

To jest jedna z części składowych tej historii, gdzie ważną rolę odgrywają jeszcze dwie postacie. Niedawno mieszkająca w okolicy psycholożka Julia (Maja Ostaszewska) oraz nowy pogranicznik Jan (Tomasz Włosok). Oboje z różnych środowisk – ona bardziej doświadczona i owdowiała, on wyczekujący dziecka i świeżo wysłany na teren. Jest jeszcze w tym miksie grupa wolontariuszy zwana Granicą, którzy pomagają tym, co się przedarli przez granicę i ukrywają w lesie (czyli strefie zamkniętej).

Holland prowadzi te różne nitki fabularne, by pokazać bezradność, obojętność i brak odpowiedzialności osób u władzy. I w to wszystko zostają wrzuceni ludzie oszukani, wiedzeni snami o lepszy życiu w bardziej „pokojowej” Europie, która ich nie chce i ma ich głęboko w dupie (pamiętacie, co się działo na włoskiej Lampeduzie?). Ale z drugiej strony są pewne oddolne inicjatywy jak Granica, którzy pomóc i upubliczniać wszystkie podłości robione przez Straż Graniczną. A ci goście nie są zbyt dobrze sportretowani, choć najbardziej pogłębionym reprezentantem jest Jan. W dość (niestety) rzadkich scenach widać jak czuje się z tym niewygodnie i jakie wywołuje to frustracje. Wszystko w czarno-białych zdjęciach, które tylko podkreślają beznadzieję tej sytuacji.

Jednak mam problem z tą polifoniczną narracją, bo przeskoki między wątkami wywoływały dezorientację. Z tego powodu nie wszystko ma aż taką siłę rażenia jak mogłoby być, bo zbyt często mamy tu syntezę oraz spore przeskoki. Co powoduje, że pewne wątki poboczne (pacjent Bogdan, pogranicznicy) wydają się zapychaczami. Problemem może też być walenie wprost pewnych kwestii o charakterze społeczno-politycznym, ale dla mnie ta „toporność” działa. Bo są takie sytuacje, gdzie trzeba coś powiedzieć otwartym tekstem i to mi nie przeszkadzało. W przeciwieństwie do bardzo monotonnej muzyki, która w zasadzie jest tym samym smęceniem wiolonczeli.

A także jest to bardzo dobrze zagrane. W uchodźców wcielają się mniej znane twarze i bardzo dobrze, bo to kompletnie nie rozprasza, choć na mnie największe wrażenie zrobił Mohamad Al Rashi (dziadek) oraz Jawal Altawir (Bashir). Z naszego podwórka kolejny raz błyszczy Maja Ostaszewska, tworząc mieszankę spokoju, empatii oraz determinacji. Spokojna Julia zaczyna powoli zmieniać się w aktywistkę, co jest zasługą poznanych ludzi z Granicy (mocna Monika Frajczyk, solidny Piotr Stramowski i kradnąca ekran Jaśmina Polak) oraz obserwowanych wydarzeń. Po drugiej stronie jest także świetny Tomasz Włosok, choć chciałbym więcej czasu spędzić z tą postacią i mocniej pokazać jego doświadczenia z pracy. Nie brakuje znajomych twarzy w drobnych epizodach (Maciej Stuhr, Agata Kulesza, Magdalena Popławska, Sandra Korzeniak), a te są w najgorszym wypadku przyzwoite.

Od razu to powiem: „Zielona granica” to najlepszy film Agnieszki Holland nakręcony w tej dekadzie. Mocne, walące między oczy i pokazujące różne oblicza ludzi – od tych bardziej empatycznych po najpodlejsze instynkty oraz wszystko pomiędzy. I jeszcze jest epilog, który jest takim ironicznym komentarzem do całej sytuacji, ale o tym się przekonacie sami. Kino powstałe z wściekłości i poczucia bezsilności, które ma dotrzeć do sumień ludzi u władzy. Tylko czy kogoś z nich to obejdzie? Chciałbym powiedzieć, że tak. Bardzo chciałbym powiedzieć, że tak.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Powrót do tamtych dni

Są takie filmy, gdzie marketing sugeruje zupełnie coś innego niż ostatecznie dostajemy. Taki jest właśnie przypadek nowego filmu Konrada Aksinowicza – reżysera głównie teledysków oraz dwóch fabularnych niewypałów, o których nawet nie warto wspominać. Ten film (początkowo noszący tytuł „Powrót do Legolandu”) to najlepsze dzieło reżysera, o wiele cięższe i poważniejsze niż się wydaje.

Akcja „Powrotu do…” toczy się we Wrocławiu początku lat 90., skupiając się na 14-letnim Tomku. Chłopak mieszka z matką, zbiera zestawy klocków Lego i chodzi do szkoły jak na nastolatka przystało. Jest jeszcze ojciec, ale on pracuje w USA i podsyła wiadomości na kasetach. Pojawia się jeszcze nowa koleżanka w szkole, a to oznacza jedno: amory. Właśnie wtedy wraca ojciec z Ameryki i wszystko wydaje się być w porządku. Porządek jednak ma to do siebie, że nie trwa długo.

Reżyser oparł historię tego filmu na własnych doświadczeniach i czuć to w każdej scenie. Początek zaczyna się jak obyczajowa historia w konwencji coming-of-age, jest Tomek z kumplami bujający się po okolicy. Sympatycznie jest bardzo, zaś klimat lat 90. oddano więcej niż dobrze. Myślisz sobie, że ten seans będzie troszkę w tonie „Zupy nic” czy jakiegoś innego komediodramatu w czasach zamierzchłych. Ale podczas obiadu przy stole z wujostwem zmienia się wszystko i zaczyna się dramat. Bo ojciec jest alkoholikiem, co oznacza jedno: będzie nieprzyjemnie. Wtedy zaczyna się najgorsze, choć głównie w sferze psychologicznej, odbijając się na wszystkich domownikach. Niby oni już mają doświadczenie z tym jak sobie poradzić, jednak to było dawno temu. Ale matka i syn próbują „ujarzmić” ojca, robiąc w domu sanatorium. Chowanie ostrych przedmiotów, karmienie gorzałą i zamykanie w pokoju. Co w zamian? Wyzwiska, majaki, szczanie w gacie, groźby – samej fizycznej przemocy nie ma. Czy to oznacza, że niby jest lepiej?

Niby takich opowieści o ludziach spętanych przez alkohol oraz najbliższych, którzy dostają rykoszetem. Aksinowicz jednak nie idzie w stronę emocjonalnego szantażu, ani też pokazywania całej tej sytuacji w sposób humorystyczny czy groteskowy. Niemniej sceny z ojcem pod wpływem (niesamowity Maciej Stuhr) wywoływały silny dyskomfort i ciężko było przewidzieć jak to się wszystko potoczy. Syn (debiutujący Teodor Koziar) przechodzi przyspieszony kurs dojrzewania, zmuszony do zmierzenia się z demonami, gdzie częściowo pcha go coraz ciężej znosząca to matka (zaskakująca Weronika Książkiewicz).

Ten trójkąt jest zagrany co najmniej bardzo dobrze, bez popadanie w przesadę i przerysowanie, o co byłoby bardzo łatwo. W szczególności widać to w roli Stuhra, którego bohater coraz bardziej doprowadza się do upodlenia, doprowadzając rodzinę do wstydu. I w żadnym momencie nie wywołuje to śmiechu, lecz cały czas czuć strach. Także drugi plan ma swoje przysłowiowe pięć minut (tutaj wybija się Oliwia Gołębiowska jako nowa koleżanka z klasy czy Bogdan Koca w roli sąsiada), bez jednej słabej roli.

W zasadzie jedynym poważnym problemem pozostaje otwarte zakończenie oraz drobne problemy z dźwiękiem. Nie zmienia to jednak faktu, że „Powrót do tamtych dni” to mocne, trzymające za gardło kino z alkoholem w tle. Nie dajcie się zwieść ani marketingowi, ani sympatycznej otoczce z początku filmu, bo nie oddaje sprawiedliwości temu dziełu.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Wesele

Z czym kojarzy się wesele? Odpowiedź na to pytanie wydaje się pozornie prosta: jest to zwieńczenie decyzji, w którym dwoje ludzie postanowili pójść wspólną drogą po powiedzeniu słowa „tak”. A potem wszyscy najbliżsi i dalsi członkowie rodziny, goście przybywają do jakiejś wielkiej Sali, gdzie dochodzi do jednego. Ochlaj i wyżerka, jak to nawijał Kazik plus jakieś żenujące zabawy, oczepiny i potem noc poślubna. Ale to już tylko dla państwa młodych, a o całej imprezie nikt nie pamięta. Chyba, że zatrudniło się kamerzystę i potem robi się z tego filmu. Na weselu Kaśki Wojnarowej było podobnie, a ojciec wszystko pozałatwiał, by imprezka była cacy. Kamerzysta jest, wypasione autko dla młodych jest, remiza wynajęta jest, wódeczka jest (co z tego, że słowacka), żarcie jest. Więc powinno być spoko, ale pojawia się kwestia ziemi. 2 hektary należące do dziadka miały być formą rozliczenia za prezent weselny, lecz dziadek rozmyślił się. Więc trzeba sprawę załatwić, a to początek problemów.

wesele(2004)1

W swoim pełnometrażowym debiucie Wojciech Smarzowski zaczyna robić to, co będzie towarzyszyć jego kinu non stop, czyli przyglądanie się naszemu piekiełku. Gdzie samo weselisko jest miejscem do chlania, chlania, chlania oraz załatwiania. Wszystko, by pokazać się z jak najlepszej strony i jednocześnie jak najmniej wydać. Dlatego auto jest załatwione z drugiej ręki, dlatego kiełbasa do bigosu jest niezbyt świeża i za niemal każde przewinienie się płaci. Choć w tym przypadku pieniądze to najmniej forma waluty. Tutaj nie ma zbyt wielu postaci pozytywnych, zaś cała impreza pokazuje obłudę, ocenianie po pozorach, kombinatorstwo i cwaniactwo. Wszystko w bardzo skondensowanej formie, rzadko sobie pozwalając na chwilę oddechu. Zupełnie jakby pieniądze były najważniejszą wartością, a wszystko inne (miłość, przyjaźń) można przeliczyć na kasę.

wesele(2004)2

Już tutaj obecna jest niemal dokumentalna, chropowata forma z rwanym montażem. Ten styl jest zrozumiały, gdyż wiele scen jest filmowanych z cyfrowej kamery operatora, który miał filmować wesele. Skokowy montaż z jednej strony dynamizuje całą sytuację (scena fałszowania dokumentu przez notariusza), a czasem niemal urywa dialog w połowie (życzenia od weselników dla młodej pary). Nie brakuje cierpkiego humoru oraz złośliwych tekstów, jednak one nie zmieniają gorzkiego tonu całości. Włączenie z cytatami z „Wesela” Wyspiańskiego, przed którym nie ma ucieczki.

wesele(2004)3

I jak to wszystko jest znakomicie zagrane. To od tego filmu niejako „odpaliła” kariera Mariana Dziędziela, który – jeśli chodzi o kino i telewizję – grywał raczej drobne role w mało znanych produkcjach. Jako Wojnar aktor błyszczy pokazując postać cwaniaka, lawirującego między kolejnymi problemami, starając się zachować twarz i pieniądze. Zaskakuje tutaj Bartłomiej Topa (także producent), wówczas znany z pewnego tasiemca jako pan młody, którego panna młoda szczególnie nie obchodzi. Wyborna jest Iwona Bielska, która stanowi bardzo mocne wsparcie dla Wojnara, stanowiąc niemal jego żeński odpowiednik. Dla mnie jednak film kradnie Arkadiusz Jakubik jako niemal rozgadany notariusz oraz Lech Dyblik, czyli wuj z policji. Tutaj nawet drobne epizody są dobrane tak, że nie gryzie się to ze sobą.

wesele(2004)4

„Wesele” rozpoczęło karierę Smarzowskiego, który nie patyczkował się z naszą rzeczywistością. Brudną, nieprzyjemną, chropowatą oraz polaną dużymi ilościami alkoholu, który będzie towarzyszył Smarzolowi do końca. Nie wiem, czy kiedykolwiek odwiedzę jakieś wesele po tym filmie.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sala samobójców. Hejter

„Hejter” niby wydaje się być kontynuacją debiutanckiego filmu Jana Komasy. Problem w tym, że poza jedną postacią nie ma ona nic wspólnego z poprzednikiem. Tutaj bohaterem jest niejaki Tomek Giemza – młody chłopak z małej miejscowości. Studiuje prawo w Warszawie, zaś finansowe wsparcie udziela zaprzyjaźniona rodzina Krasuckich. Tylko, że nasz bohater zostaje wyrzucony ze szkoły za plagiat i ukrywa ten fakt. Przełomem dla niego staje się praca dla firmy zajmującej się czarnym PR-em.

hejter1

Komasa znowu próbuje wejść w świat Internetu oraz nowych technologii, gdzie każdy jest anonimowy. Wracamy do szczucia, mowy nienawiści, by człowieka zniszczyć, osłabić, skompromitować. Czym zajmuje się farma trolli kierowana przez Beatę Santorską (świetna Agata Kulesza). W tych momentach reżyser wali mocno – tutaj wszystkie chwyty są dozwolone. Tworzenie fałszywych kont, manipulowanie informacjami, kłamstwa, trolling, podsłuchy – dla efektu można posunąć się do wszystkiego. A wszystko w świecie podzielonym niejako na dwa obozy – czy mówiąc troszkę kolokwialnie – dwa podzielone plemiona. Nie potrafią się ze sobą dogadać, a granicą jest ich status społeczny i majątkowy. Bogata, inteligencka elita oraz manipulowana przez populistów biedota, która nie osiągnęła nic. I dlatego są podatni na hasła nacjonalistyczno-populistyczne. Być może dla wielu ta rzeczywistość będzie zbyt zero-jedynkowa oraz mocno przerysowana, ale jednocześnie jest to bardzo dziwnie znajome. My w tym mrocznym świecie żyjemy, czy to się komuś podoba czy nie.

hejter2

Ale jednocześnie widzę pewne pęknięcia w tym tytule. Zbiegi okoliczności czy wizja świata nie jest tak poważnym problemem, ile sam główny bohater. Nie zrozumcie mnie źle, nie jest to słabo zagrane, bo Maciej Musiałowski magnetyzuje swoją obecnością, a kamienna twarz czyni z niego tajemnicę. Ale pewne dwie rzeczy troszkę mi przeszkadzały. Po pierwsze, dlaczego po kolacji u Krasuckich zostawia telefon i podsłuchuje ich rozmowę? Czemu to robi? By odkryć ich dwulicowość, jak obgadują go za plecami? To rzutuje na jego charakter, ale wydaje się niedorzeczne. Tak samo jak przemiana Tomka w niebezpiecznego masterminda. Chłopaka przyłapano na plagiacie, a potem zaczyna manipulować ludźmi, przewidywać kilka ruchów do przodu, organizować wydarzenia, a nawet planować zamach. Ale do tego trzeba coś więcej niż tylko przeczytania „Sztuki wojny”, prawda? A może się mylę i to jest takie proste? Mam wątpliwości co do tego.

hejter3

„Hejter”, choć ma swoje wady i uproszczenia, potrafi zaintrygować i uderzyć. Zwłaszcza, gdy dochodzi do brutalnego, wręcz krwawego finału. Wtedy widać do czego może doprowadzić bezpardonowa walka, a sytuacja zaczyna się wymykać spod kontroli. Mocna rzecz, lepsza od poprzedniej „części”.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Na bank się uda

Heist movie to w sumie prosty pomysł, bo co może być trudnego w napadzie. Trzeba dać postacie, motywacje oraz pomysł na wykonanie skoku. W Polsce specem od tego typu kina był Juliusz Machulski, a następców nie widać. Choć jest nadzieja, którą zapowiada nowy film Szymona Jakubowskiego. Czy się udało?

Cała historia zaczyna się od mocnego uderzenia: w Krakowie dochodzi do napadu na bank. Zatrzymani zostają trzej dżentelmeni w wieku zaawansowanym, uzbrojeni po zęby i zamknięci w skarbcu. Nic nie zginęło, zabezpieczenia złamano, a prokurator Wojciech Słota ma duży zgryz. Bo nic tu się nie klei, dlatego prosi o pomoc policyjnego informatyka, Patryka Gajdę. Jest podejrzenie, że pomógł ktoś czwarty, lecz zeznania podejrzanych tylko mącą cały obraz.

na bank sie uda1

Więcej nie mogę powiedzieć o fabule, bo na odkrywaniu kolejnych elementów układanki skupia się cała strategia reżysera. Kolejne tropy, wątki są odkrywane stopniowo, by doprowadzić do zaskoczeń, niespodzianek. W tle mamy za to przekręty na szczytach władzy, bezduszny system pozwalający działać cwaniaków takim jak sprzedającym kamienice, by pozbyć się lokatorów, prezesom banków, co tworzą konta dla klientów w rajach podatkowych.

na bank sie uda2

Brzmi jak coś, co przypomina „W starym, dobrym stylu”? Inspiracja jest tutaj silna, bo mamy starszych panów w rolach głównych oraz to społeczne tło. Dla mnie jednak problemem jest to, że całość skupia się bardziej na Gajdzie (mniej drewniany niż zwykle Józef Pawłowski). Chłopak próbuje rozgryźć całą układankę, zaś nasi emeryci zostają zepchnięci na dalszy plan (a chciałoby się z nimi spędzić więcej czasu). A i sama intryga nie jest zbyt zaskakująca, prowadząc do przewidywalnych zwrotów akcji, za bardzo skupiając się na pobocznych wątkach.

na bank sie uda3

Także pod względem realizacyjnym szału nie ma. Zdjęcia są poprawne, a panoramy Krakowa niemal jak pocztówki. Wybija się tylko muzyka utrzymana w stylu przyjemnych jazzowych klimatów oraz miejscami dość szybki montaż. Plus jeszcze bardzo wyluzowane trio Dziędziel/Ferency/Dyblik w rolach głównych oraz szarżujący Maciej Stuhr jako prokurator.

No, niestety, ale „Na bank się uda” jest bardzo średnim filmem pozbawionym elementu zaskoczenia oraz czegoś, co pozwoliłoby zostać na dłużej w pamięci. Chyba już za dużo rzeczy obejrzałem w tym gatunku, by zadowolić się byle skokiem.

5/10

Radosław Ostrowski

Juliusz

Z polskimi komediami jest jak z polskim boksem. Obydwie dyscypliny mają bardzo bogate tradycje, wielkich mistrzów, ale ostatnio nie odnosi zbyt wielu sukcesów, a wielcy mistrzowie ostatnio gubią się w tym świecie. Na hasło polska komedia większość osób (w tym i ja) reaguje, jeśli nie z przerażeniem, co z bardzo dużymi wątpliwościami. Że będzie przesłodzona bajeczka, będąca marną imitacją wzorców z Wielkiej Brytanii lub USA, gdzie zamiast dowcipu będzie nachalny product placement, antypatyczni bohaterowie i kompletne oderwanie od rzeczywistości. Ewentualnie jeszcze sporo dowcipów poniżej pasa jak u Patryka Vegi. Nie oznacza to jednak, że nie próbowano podjąć prób przełamania tego schematu, w czym przodują debiutanci. Po Pawle Maślonie („Atak paniki”) dołącza do tego grona Aleksander Pietrzak swoim pełnometrażowym debiutem „Juliusz”.

juliusz1

Kim jest tytułowy bohater? Nie jest ani Juliuszem Cezarem, ani Juliuszem Słowackim, ani nawet nie jest Machulskim. To mieszkający w jakimś małym mieście nauczyciel plastyki, czyli przedmiotu, na którym tak naprawdę nikomu nie zależy. Ani dyrektorowi, ani uczniom, ani nawet samemu Julkowi. Mieszka razem z ojcem, który troszkę za mocno bierze z życia (głównie alkohol i kobiety) i ma dość cwanego przyjaciela Rafała. No i potrafi ładnie rysować, choć nikomu swoich rysunków nie pokazał. Ale spokój nie jest utrzymywany na długo – ojciec jest po drugim zawale i pojawia się przypadkowo poznana kobieta o wdzięcznym imieniu Dorota.

Początek „Juliusza” to przede wszystkim zbiór gagów, gdzie Juliusz zostaje zderzony z dość absurdalnymi sytuacjami: a to inwalida na wózku go okrada (i to Julek dostaje paralizatorem), a to zostaje mu do auta wbita gałąź ze ściętego drzewa, a to Julek pracuje jako… żywa taca z jedzeniem (nie wiem, jak to inaczej nazwać). Pozornie nie wątki wydają się być mocno oderwane, ale gdzieś w połowie drogi nagle wszystko zaczyna spinać się w jedną całość i staje się to bardziej poważne niż się wydawało. Scenariusz pisało pięciu gości (w tym dwóch stand-uperów i jeden krytyk filmowy), przez co widać pewne nierówne tempo w serwowaniu humoru. Czasem pojawi się ironia ze slapstickiem, jest parę skeczy poniżej pasa (akcja ze strażą miejską oraz sprawa z pęcherzem), lecz nie jest tego aż tak dużo, przez co udaje się uniknąć poczucia żenady.

juliusz2

Pozornie sklejka trudnej relacji ojca-hedonisty z bardzo wycofanym, lekko neurotycznym synem (taki Adaś Miauczyński, tylko light), wątku sensacyjnego (Dorota musi spłacić gangsterom dług) oraz komedii romantycznej (powiedzmy) tworzy dość zaskakujący oraz bardzo sympatyczny koktajl. Jest zabawnie, wzruszająco i poważnie (czasem naraz) i nie wywołuje to aż tak dużego zgrzytu, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Do tego mamy naprawdę porządną realizację (tutaj wybijają się animowane wstawki – szkoda, że ich tak mało), wiele dowcipnych scen i tekstów oraz niemal rozbrajający finał, doprowadzający do rozpuku.

juliusz3

To wszystko by nie wypaliło, gdyby nie wyczucie reżysera oraz aktorów. Bardzo dawno nie widziałem tak świetnego Wojciecha Mecwaldowskiego. Tutaj aktor bardzo dobrze odnajduje się jako neurotyk, który znajduje się w dość niewygodnej sytuacji i zwyczajnie boi się zaryzykować, wyrwać się ze swojej strefy bezpieczeństwa. Powoli jednak tak postać zaczyna dojrzewać, a jej ewolucja jest pokazana bardzo przekonująco i nienachalnie. Aktorowi partneruje cudowny Jan Peszek w roli ojca, mocno czerpiącego z życia (jakkolwiek to brzmi), ale jednocześnie naznaczonego pewną nieprzyjemną przeszłością. Na drugim planie szaleje wracający do dobrej formy Rafał Rutkowski (Rafał) oraz będąca mieszanką ciepła i twardego charakteru Annę Smołowik (Dorota), zaś w tle jeszcze przewija się masa drobnych epizodów, dodających sporo frajdy (więcej nie powiem, sami musicie to zobaczyć).

Ten komediodramat (bo to nie jest stricte komedia) jest kolejnym światełkiem w tunelu dla twórców, których celem jest rozśmieszenie, rozbawienie ludzi. „Juliusz” jest bardzo intrygującą mieszanką w stylu „Debiutantów” Mike’a Millsa, czyli słodko-gorzka opowieść z dojrzewaniem do odpowiedzialności w tle oraz życiu po swojemu. Dobre i to na początek.

7/10

Radosław Ostrowski

Czerwony kapitan

Na zwrot „czeski kryminał” trudno zareagować poważnie, nawet jeśli jest to zrobione na słowackim rewirze. Detektyw Richard Krauz jest na Słowacji wręcz bohaterem narodowym, stworzonym przez popularnego autora Dominika Dana, którego losy rozchodzą się w (5 milionowej Słowacji) ponad pół milionowym nakładzie. Więc adaptacja jednej z części cyklu musi zostać zekranizowana. Padło na siódmą część cyklu, czyli „Czerwonego kapitana”.

czerwony_kapitan1

Bratysława, rok 1992. Czas, kiedy jeszcze Czechosłowacja istniała i jest już po zmianie ustroju. Ale czy jest lepiej, bezpieczniej, spokojniej? Richard Krauz pracuje w wydziale zabójstw, gdzie od paru lat zajmuje się trupami. Jednak pewnego dnia zdarza się dość dziwna sprawa: znaleziono kości na cmentarzu. Zanim zaczniecie się śmiać i powiecie, że tam są przecież tylko kości, to te mają ślady tortur (igły pod paznokciami, gwóźdź na głowie). Ofiarą był kościelny Karol Krochner, zmarły w 1985 roku. Dostając tę sprawę Krauz otwiera puszkę Pandory.

czerwony_kapitan2

Co jak co, ale debiutujący Michał Koller garściami czerpie z estetyki czarnego kryminału. Mamy fatalistyczną aurę, mroczny klimat, pełen krwi i przemocy (tutaj nikt się nie patyczkuje), ostatniego sprawiedliwego w postaci Krauza, a wszystko zahacza o reprezentantów dawnej władzy: byłych ubeków, próbujących pociągać jeszcze za sznurki oraz umoczony w te konotacje Kościół katolicki. Każdy ma wiele za uszami, a intryga jest tak zamotana, że bardzo łatwo się w tym można pogubić. Bo akcja zapieprza niczym królik na Duracelu i nie pozwala nam pomyśleć. Spotkania z tajemniczymi osobnikami, analiza faktów, kluczowe teczki kompromitujące ważne persony, wreszcie nerwowe starcia fizyczne. Kollar wie, jak trzymać w fotelu, co jest zasługą świetnych zdjęć Kacpra Fertacza, troszkę zanurzonych z żółtawym brudzie. Czasami jednak dzieje się wiele zbiegów okoliczności (dostanie się do archiwistki na dworcu czy schwytanie Czerwonego Kapitana), a kilka wątków ledwo liźnięto. Niemniej ogląda się to naprawdę nieźle.

czerwony_kapitan3

Jest tylko jedno, zasadnicze ale: kto do k***y nędzy wpadł na pomysł, by ten film zdubbingować? Głosy w polskiej wersji (także Macieja Stuhra w roli Krauza) brzmią po prostu sztucznie, jakby liczyła się szybkość zgrania z „kłapaniem” na ekranie, a i to nie zawsze wychodzi. Mimo, że dobrano niezłych aktorów (Andrzej Blumenfeld, Andrzej Chudy, Tomasz Dedek czy Dariusz Toczek), to nie zawsze się to zgrywa z emocjami malowanymi na twarzy i brzmi słabo. Gdyby całość była pokazana z napisami, ocena byłaby lepsza.

czerwony_kapitan4

Ale i tak wyszedł kawał bardzo przyzwoitego kryminału, inspirowanego troszkę „Psami” Pasikowskiego. Ma to swój klimat i jest pewnie zrealizowany, jednak odradzam seans z polskim dubbingiem (jeśli chcecie zaoszczędzić sobie bólu uszu). I czekam na kolejną część.

6/10

Radosław Ostrowski

Planeta singli

Na hasło komedia romantyczna z Polski reakcja moja jest jedyna możliwa – trzeba wiać za nogi, bo humor wymuszony, słaby jest, a lukru jest tyle, że można się nim udławić. Nie żebym miał coś do takich współczesnych bajek, ale czasami jest to tak nierealne i nieprawdopodobne, że można pomylić to z kinem spod znaku SF. Jednak w końcu musi pojawić się coś, co będzie po prostu dobre w tym gatunku i nie będzie wywoływało irytacji – wydaje mi się, że właśnie na coś takiego trafiłem.

Zaczyna się dość klasycznie. Jest ona, Ania – dziewczyna chyba urodziła się w XIX wieku, ale jakimś cudem została zahibernowana do naszych czasów. Ładna, chociaż pulowerek i okulary nie pozwalają tego dostrzec na pierwszy rzut oka, romantyczna, serdeczna i samotna. Daje się namówić na udział w randkach przez Internet, czyli tytułowej „Planecie singli”. Przypadkowo randkę tą obserwuje pewien popularny prezenter telewizyjny – Tomasz „Wilk” Wilczyński. Proponuje jej prosty układ: ona opowie mu o przebiegu swoich randek, a zostaną one przerobione na skecze do jego programu telewizyjnego, w zamian jej tożsamość zostanie anonimowa i dostanie… nowy fortepian dla szkoły.

planeta_singli1

Mitja Okorn – Słoweniec od lat mieszkający i pracujący dla pewnej stacji telewizyjnej z niebieskim tłem oraz żółtymi napisami, zaskoczył mnie pięć lat temu „Listami do M.”. Niektórzy mówili, że to zrzynka z „To właśnie miłość” (nie widziałem, jeszcze), ale jak się wzorować to na najlepszych. Tutaj też widać inspiracje produkcjami zza Wielkiej Wody oraz pewnej europejskiej wyspy. Sam scenariusz jako taki jest dość wątły i stanowi pretekst do pokazania różnej maści gagów. I muszę przyznać, że sceny randek pokazujące facetów w dość stereotypowy sposób jako cwaniaczków, niedojrzałych, niewiernych, narcystycznych trafia w punkt. Parę razy nawet padłem ze śmiechu (sceny z programu Wilka a’la Kuba Wojewódzki), a to już coś oznacza. Jednak pretekstowość może dla wielu być słabością, gdyż reszta już troszkę szwankuje. Są problemy w szkole, jest idealny partner dla naszej bohaterki, jest przyjaciółka padająca ofiarą intrygi swojej pasierbicy, chcącej skłócić ją z ojcem. Te wątki są z jednej strony dość oczywiste i przewidywalne (tak jak cały film), ale nie wywołuje to irytacji czy poczucia żenady. Tak samo jak obecny product placement czy kilka zakończeń.

planeta_singli2

Po części film próbuje być także satyrą na współczesne media, goniące za sensacją oraz drwiną ze świata nastawionego na zysk, sensację i skandal. Niby nic nowego, ale kulminacja w Warszawskich Łazienkach wali w głowę jak obuchem. Straszno-śmieszne, tak samo jak finał w iście rycerskim stylu (średniowieczna wersja „The Final Countdown” – mistrzostwo). Tempo jednak w połowie zaczyna siadać i robi się troszkę poważne oraz nudnawo, rekompensując to wszystko od sceny chwytającego za serce monologu Tomka.

planeta_singli3

Ten lekki nieład próbują opanować aktorzy i tutaj jest największa siła. Cała robotę wykonuje Maciej Stuhr potwierdzając swój komediowy potencjał w roli zgorzkniałego, cynicznego szydercy. Pod tą maską jednak kryje się coś więcej, a aktor potrafi to pokazać bez sztuczności i manieryzmu. Partnerująca mu Agnieszka Więdłocha jako Ania jest po prostu urocza oraz czarująca w swojej nieporadności, naiwności oraz przekonaniach. Jednak dziewczyna powoli zmienia się w bardziej trzymającą się ziemi oraz walczącą o swoje. Miedzy tą dwójką jest tutaj odczuwalna chemia, chociaż razem pojawiają się troszkę zbyt rzadko. Drugi plan jest zdominowany przez Piotra Głowackiego, czyli producenta-geja Marcela, ciapowatego Pawła Domagałę (wuefista Piotr) oraz Michała Czarneckiego (lekarz Antoni). Żeby jednak nie było tak słodko, to dostajemy rzadko pojawiającego się na ekranie Tomasza Karolaka (dyrektor), którego maniera coraz bardziej irytuje i drażni.

planeta_singli4

„Planeta singli” jest filmem dość nierównym, ale mimo wad sprawdza się naprawdę dobrze. Można było mocniej dopieprzyć, lepiej wykorzystać pewnych aktorów (m.in. Rafał Rutkowski czy Ewa Błaszczyk), ale i tak jest bardzo przyzwoicie – do wzruszeń, do śmiechu, dla kasy. A monolog Tomka w telewizji powinien być przesłaniem dla wszystkich ludzi, szukających drugiej połówki. Choćby dla tego fragmentu warto odwiedzić tą planetę.

7/10

Radosław Ostrowski

Excentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy

Ciechocinek, rok 1957. Tak jak teraz, tak i wtedy była to miejscowość wypoczynkowa, pełna uzdrowisk. I w tym czasie między śmiercią Stalina a wchodzącym Gomułką, przyjeżdża do kraju imigrant z Londynu, muzyk Fabian Apanowicz. Marzy tylko o jednym – grać swing, bo cóż innego zostało. I tak z grupka zapaleńców tworzy orkiestrę swingową, odnosząc sukcesy. Do składu dołącza jako wokalistka siostra Fabiana, Wanda oraz tajemnicza Modesta.

excentrycy1

Powieść Włodzimierza Kowalewskiego – olsztyńskiego pisarza to barwny portret lat 50., gdy do naszego szarego kraju wszedł kolor, a to dzięki przybyszowi ze zgniłego zachodu. Niby nic nowego, ale w rękach Janusza Majewskiego opowieść ożyła. Udało się dokonać niemożliwego – stworzyć zabawną, lekką, ale i poważną opowieść o tych czasach, gdy polityka bez pytania wchodziła do domu. Nawet w takich drobnych sprawach jak muzyka swingowa. Fabiana i jego cichych wspólników (milicjanta, stroiciela fortepianu, lekarza, kierownika knajpy) zaczyna łączyć muzyka, stając się fundamentem przyjaźni. Humor jest tutaj bardzo subtelny, delikatny, oparty czasami na rzadko się pojawiających wulgaryzmach (pani Bayerowa) oraz muzyce, piosenkach. Dodatkowo reżyser rozwija jeden watek sensacyjno-szpiegowski, ale robi to tak jakby przy okazji, że nie psuje to dobrego wrażenia, a smaczkiem jest pewna estetyka noir. Fabian w płaszczu i z krawatem wygląda bardziej jak prywatny detektyw, co jest przyjemnym widokiem.

excentrycy2

Reżyser wiernie odtwarza realia PRL-u lat 50., gdzie nie brakowało małych knajpek, gdzie grali młodzi pasjonaci muzyki i to jakiej – Gershwin, Ellington, Porter. Niby te standardy fanom klasycznego jazzu są znane, jednak nie w tym kraju, gdzie wszystko można spieprzyć. Partie muzyczne, czyli wszelkiego rodzaju koncerty, stają się – trochę wbrew intencjom Apanowicza – oddechem wolności i tęsknotą za normalnością, chociaż nie jest to sugerowane wprost. Wykonane są one znakomicie, aranżacje autorstwa Wojciecha Karolaka, wprawiają w przyjemny nastrój i jak to jest zaśpiewane (w dodatku płynną angielszczyzną). Czyżby można było zrobić amerykański sen w polskim wydaniu? Mimo gorzkiego finału intrygi, Majewski nie pozbawia bohaterów optymizmu i zwyczajnego robienia swojego.

excentrycy3

Majewskiego w tej wizji wspierają – nie zawaham się użyć tego słowa – wspaniali, tworząc wyraziste postacie, czasami mając do dyspozycji kilka minut czasu. O Macieju Stuhrze nie jestem w stanie powiedzieć złego słowa, a postać Fabiana to pasjonata, kochający muzykę ponad wszystko. Ponad politykę, ojczyznę, kobietę. Chociaż to ostatnie wcale nie jest takie oczywiste, gdy pojawia się Modesta. Natalia Rybicka (wyrosła nam ta dziewczyna z „Żurka”) wygląda niczym klasyczna femme fatale, a śpiewa tak, że nie da się oderwać oczu i uszu, tworząc aurę tajemnicy wokół siebie. Tak samo warto wspomnieć Sonię Bohosiewicz, czyli Wandę – siostrę Fabiana. Niepozorna, chorowita, garbata i bojąca się śmierci kobieta, na scenie zmienia się nie do poznania – energiczna, przebojowa, zawłaszczająca sobie scenę. I jeszcze dawno nie widziana Anna Dymna, czyli Bayerowa – samotna, zgaszona pesymistka, która zostaje „referentem do spraw sanitarnych w komórce kulturalno-oświatowej” (po naszemu babką klozetową), kradnąc jedną sceną cały film.

excentrycy4

Jeśli chodzi o panów, solidność potwierdził Adam Ferency (Habertas) i Wiktor Zborowski (Stypa) jako wspólnicy Fabiana w muzycznej zbrodni, ale i tak na kilka minut skradł film Wojciech Pszoniak jako mający obsesję na punkcje pederastii pan Zuppe. Niepozorny staruszek, zawsze elegancko ubrany, robi niesamowitą furorę, a jego wywody wprawiają w śmiech. Tak samo drobne epizody Mariana Dziędziela (towarzysz Kułak) i Mariana Opanii (generał radziecki).

excentrycy5

Janusz Majewski troszkę zaskoczył, kręcąc tak energiczny i pozytywny film. „Excentrycy” są świetni technicznie, przyjemni niczym klasyczny koktajl, a styl nie dominuje nad fabułą. I to wszystko zrobił 85-latek. Pozazdrościć formy.

8/10

Radosław Ostrowski

Listy do M. 2

Pierwszą część „Listów do M.” wspominam bardzo ciepło – to była jedna z fajniejszych komedii ostatnich lat na polskich ekranach. Mimo product placementu i wrzucaniu co modnych przebojów, była autentycznie zabawna oraz momentami wzruszająca. Druga część, robiona przez innego reżysera (Mitję Okorna zastąpił Maciej Dejczer) i innych scenarzystów, niestety, cierpi na tzw. syndrom sequela. Niby jest więcej wszystkiego, ale tak naprawdę nic się nie dzieje.

listy_do_m_21

Wracają nasi starzy znajomi, ale od tego czasu zmieniło się wiele: Karina napisała powieść i rozwiodła się ze Szczepanem, obecnie taksówkarzem. Mikołaj nadal jest radiowcem, mieszka z Doris oraz synem Kostkiem, ale jeszcze nie zdecydował się na pierścionek, proszenie o rękę itp. Mel, jak to Mel, mimo tego, iż ma syna, nie zmienił się w ogóle – nadal naciąga na kasę i podrywa mężatki. Jest jeszcze Małgorzata, szefowa Mikołaja, która ciężko choruje. Chociaż zebrano kasę na operację dla niej, nie chce się na nią zdecydować. Ale jest też nowy bohater – trębacz Redo, podejmujący wybór między obecną narzeczoną Moniką a poznaną po latach pierwszą miłością.

listy_do_m_22

Jak widać, miłości jest tutaj sporo i to w różnych odcieniach. Bywa poważnie, stara się być momentami lekko, ale poczucie humoru nagle wyparowało. Pamiętam z pierwszej części rozbrajające teksty Mela i Mikołaja (kolejno Tomasz Karolak i Maciej Stuhr), którzy kradli film całej reszcie obsady. W tej części najlepszy jest Karolak jak próba zrobienia „Złego Mikołaja” na naszym podwórku oraz absolutnie poważny Piotr Adamczyk (ten Szczepan jest taki zadziorny, że trudno go nie polubić). Reszta postaci (z nowymi twarzami – Maciejem Zakościelnym a.k.a. Drewienko oraz Martą Żmudą-Trzebiatowską) sprawia wrażenie znudzonych i nie zainteresowanych swoimi postaciami. Dodatkowo nie mają specjalnie czego grać. Wszystko jest tu aż nadto poważne, jest więcej reklamy pewnej stacji, która produkowała ten film i jest tak mdło, że bolą zęby. I co tam robi Piotr Głowacki, snujący się po tym mieście?

listy_do_m_23

Chciałbym powiedzieć coś dobrego o drugich „Listach”, ale zwyczajnie nie potrafię. Owszem, zdjęcia są ładne, muzyczka niezła, ale to wielkie rozczarowanie. Ganianie za owcą po markecie było mało zabawne. Jak na komedię było zbyt poważnie, a nie o to w tym gatunku chodzi.

listy_do_m_24

5/10

Radosław Ostrowski