Obcy przybysze

Było już wiele filmów oraz pomysłów na zrobienie buddy movie, że już nic nie można wycisnąć i stworzyć czegoś nowego w tym gatunku. Jednak w 1988 roku reżyser Graham Baker postanowił zaryzykować i dokonać takiego połączenia, jakiego nikt w tej konwencji nie zrobił.

Akcja toczy się w 1991 roku, kiedy to trzy lata wcześniej na Ziemię wylądował statek kosmiczny. Przybysze nie byli w stanie wrócić do domu, więc – po okresie kwarantanny – zostali nowymi mieszkańcami naszej planety, choć nie wszystkim się to podoba. Kosmici nie tylko szybko się adaptują, ale też lepiej się uczą oraz kształcą, co pomaga osiągnąć wiele ważnych stanowisk. Chociaż nadal żyją w stworzonych przez siebie gettach, mówiąc własnym językiem. Jednym z tych, co się przebili jest detektyw Samuel Francisco zwany Georgem. Zostaje przydzielony jako partner dla sierżanta Matthew Sykesa po śmierci jego poprzednika wskutek napadu w dzielnicy przybyszów. Razem ze swoim partnerem próbuje zbadać sprawę i okazuje się, że doszło wcześniej do podobnego zabójstwa.

Innymi słowy „Obcy przybysze” to sklejka klasycznego buddy movie z elementami SF. Bo połączenie i zrobienie pary człowiek/kosmita jest czymś świeżym do tego gatunku. Zwłaszcza, że poznajemy dość nietypowe zwyczaje przybyszów z obcej planety: upijają się… kwaśnym mlekiem i słona woda działa na nich jak kwas. Widać, że tutaj twórcy chcą dodać coś nowego do ogranego schematu. Bo samo śledztwo nie jest niczym nowym (stworzenie narkotyku, który był sprzedawany kosmitom zanim trafili do nas oraz morderstwa osób zamieszanych w to) i prowadzone jest schematycznie. Jeszcze bardziej zadziwia tutaj kameralność oraz niski budżet, przez co sceny akcji nie wyglądają imponująco jak mogłyby być.

Jedynym elementem SF są kosmici oraz ich świetna charakteryzacja od Stana Winstona. Na podobnym koncepcie działał zrobiony dla Netflixa „Bright”. Jednak mam wrażenie, że Baker lepiej zarysowuje relację między naszymi bohaterami (świetni w swoich rolach James Caan oraz Mandy Patinkin), a także humor działa dużo lepiej. Wraz z bardzo solidną realizacją czuć, że „Obcy przybysze” mieli zadatek na franczyzę. Ostatecznie powstał z tego serial telewizyjny i były plany na remake od Jeffa Nicholsa (ostatecznie projekt wstrzymano).

Niemniej uważam, że „Obcy przybysze” to po prostu fajny film ze wszystkim, co w latach 80. najlepsze oraz rozpoznawalne: intrygujący klimat, lekko elektroniczną muzykę, świetną chemię i dobrą dawkę humoru. Przydałoby się zrobić nową wersję i oby się to udało.

7/10

Radosław Ostrowski

Cudowny chłopak

Poznajcie Auggie’ego. Ma 10 lat i uczył się w domu przez matkę – ilustratorkę książek dla dzieci. Dlaczego chłopiec nie chodzi do szkoły? Z powodu swojej twarzy, która wygląda po prostu paskudnie. Jest tak źle, że nosi na głowę kask kosmonauty. Ale matka decyduje, że chłopak pójdzie do piątej klasy ichniego odpowiednika gimnazjum z kompletnie nowymi uczniami. Czy da sobie radę, a może ucieknie i zostaje w domu?

cudchlopak1

Produkcja Stephena Chbosky’ego to film z rodzaju tych pogodnych, ciepłych i sympatycznych opowieści, które pokazują świat troszkę zbyt idealny. Świat, w którym ludzie (i dzieci) są w stanie dość szybko wyciągnąć wnioski ze swoich błędów oraz szybko rozwiązujący swoje konflikty, problemy i animozje. Proste, nieskomplikowane kino, które ma poruszyć i wzruszyć. Nasz chłopiec jest w centrum wydarzeń, jednak narracja parę razy przenosi się z postaci na postać, co wnosi wiele świeżości. To jest klasyczny (w treści) film familijny, który ma nauczyć, żeby być tolerancyjnym i nie ignorować czy atakować osoby wyglądające inaczej od tzw. normalnych ludzi. Że wygląd nie ma (inaczej nie powinien) mieć znaczenia wobec charakteru każdej osoby. Przekaz jak najbardziej zrozumiały oraz tutaj bardzo mocno zaakcentowany, jednak nie przeszkadzało mi to tak bardzo (może poza przesłodzonym finałem), zaś twórcy bardzo zgrabnie balansują między takim pokrzepiaczem, mającym dać pozytywną energię, a miejscami poważnym dramatem. Żeby jednak nie było zbyt poważnie, wszystko jest rozładowywane delikatnym humorem (pojawienie się Chewbaki), który się sprawdza.

cudchlopak2

Ale to wszystko nie miałoby siły reżyseria, gdyby nie prowadzona z wyczuciem obsada. Film kradnie Jacob Tremblay, potwierdzając opinię najlepszego (na chwilę obecną) aktora dziecięcego. Mimo robiącej charakteryzacji, aktor nie ukrywa się i buduje wiarygodny portret młodego człowieka konfrontującego się ze światem, wychodzącego z klosza. Równie intrygujący jest Noah Jupe (Jack Will), który staje się pierwszym przyjacielem dla Auggie’ego, choć pojawiają się pewne problemy i komplikacje. Także dorośli bardzo dobrze się odnajdują w tym świecie (ciut) idealnym świecie, wnosząc zarówno większy ciężar dramatyczny (świetna Julia Roberts) czy rozładowując napięcie humorem (uroczy Owen Wilson).

cudchlopak3

„Cudowny chłopak” sprawia wrażenie filmu powstałego 50 czy 60 lat temu (nie, nie chodzi mi o technologię, ale sposób przedstawienia świata), który mógłby spokojnie nakręcić Frank Capra. Taki klasyczny film familijny, który może przedstawia świat zbyt idealny, ale próbuje uczyć innych pewnych wartości oraz postaw. Na szczęście nie robi tego zbyt łopatologicznie, co nie jest takie łatwe.

cudchlopak4

7/10

Radosław Ostrowski

Narzeczona dla księcia

Do chorego wnuczka przybywa dziadek, który czyta mu książkę, która była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Choć wnuczek bardziej woli gry komputerowe, dziadek bardzo go namawia, serwując masę atrakcji. O czym jest ta opowieść? Dawno temu, było sobie dwoje ludzi – oboje z nizin społecznych. Ona zwała się Buttercup i lubiła rozkazywać parobkowi, czyli Westleyowi. Kiedy uświadamia sobie, ze go kocha, młodzian wyrusza w wędrówkę, ale zostaje zabity przez pirata Robertsa. Dziewczyna z rozpaczy decyduje się zostać narzeczoną księcia Humpertinga i wtedy odkrywa, że…

narzeczona1

Więcej wam nie zdradzę, bo sama historia jest jednym z najmocniejszych atutów filmu Roba Reinera. Pozornie mamy typowa produkcje fantasy z lat 80-tych, gdzie mamy piękne plenery, imponującą scenografią (ogniste piaski nadal robią wrażenie), w dodatku okraszoną naprawdę nastrojową muzyką Marka Knopflera. Jednocześnie reżyser mocno trzyma się konwencji kina przygodowego/fantasy, a z drugiej całość wyśmiewa tworząc świetny pastisz tego gatunku. Obśmiana jest cała konwencja, gdzie nie brakuje odrobiny czarów (największym jest jednak miłość), pojedynków na śmierć i życie (starcie Inigo Montoyi z piratem Robertsem), gdzie choreografia i powaga miesza się z humorem (panowie nawzajem chwalą się swoimi umiejętnościami), a czasami humor mocno idzie w stronę absurdu (wizyta u Cudotwórcy Maxa). Cała ta kombinacja i postmodernistyczna zabawa może (i powinna) budzić skojarzenia ze „Shrekiem”, gdzie w podobny sposób konstruowano całą zabawę.

narzeczona2

Jednak ta cała zabawa konwencją nie udałaby się, gdyby nie świetny scenariusz napisany przez Williama Goldmana (który był też autorem literackiego pierwowzoru), okraszony błyskotliwymi dialogami oraz bardzo pewna ręka reżysera. Dodatkowo aktorzy wspierają reżysera w tej walce. Tutaj pierwsze skrzypce trzyma Cary Elwes, czyli Westley – czarujący i urodziwy mężczyzna, który okazuje się być dzielnym wojownikiem. Patrzenie na pojedynki z tym aktorem to po prostu poezja. Tak samo można powiedzieć o stawiającej swoje pierwsze kroki Robin Wright (jeszcze nie Penn) w roli tytułowej. Piękna, trochę naiwna, ale posiadająca pewien urok. Za to drugi plan jest przepełniony wyrazistymi postaciami, które nawet mając kilka minut zapadają w pamięć. Tak można powiedzieć o mocno ucharakteryzowanym Billym Crystalu (Cudotwórca Max), Melu Smithie (albinos, sługa hrabiego Rugena) czy Wallace Shawnie (przebiegły Vizzini). Ale i tak wybija się z tego grona świetny Mandy Patinkin w ikonicznej już roli Inigo Montoyi – hiszpańskiego mistrza szpady, który poprzysiągł zemstę zabójcy swojego ojca. No i obowiązkowo jeszcze trzeba wspomnieć o Peterze Falku i Fredzie Savage’u, czyli dziadka z wnukiem.

narzeczona3

Pastisz Reinera zadziałał mocno, tworząc jeden z pamiętnych filmów mojego dzieciństwa. I mimo upływu lat, „Narzeczona” pozostaje świetną rozrywką zarówno dla młodego jak i troszkę starszego kinomana. A to jak widać potrafi niewielu.

8/10

Radosław Ostrowski

Homeland – seria 1

Rok 2011. Amerykańska agentka CIA Carrie Mathieson próbuje porozmawiać ze swoim informatorem, który zostanie skazany na śmierć. Informator zdążył jej powiedzieć zdanie” amerykański jeniec przeszedł na naszą stronę”. Dziesięć miesięcy później amerykańscy komandosi odnajdują w Iraku sierżanta Nicholasa Brody’ego, który od 8 lat był uznawany za zaginionego. Carrie jest przekonana, że to właśnie o nim mówił informator i na własną rękę próbuje znaleźć dowody.

Seriali sensacyjnych to było na potęgę, ale ten wyróżnia się od innych wieloma rzeczami. W produkcji stacji Showtime pozornie wszystko jest zrobione bardzo spokojnie, tempem przypominając bardziej „Breaking Bad” niż serial o walce z terroryzmem. Zbieranie informacji, obserwacja (nielegalna), prawie jak w „Szpiegu”, gdzie wszystko oparte jest na żmudnej, czasami papierkowej pracy. Pojawia się jednak kilka zaskakujących wolt, które wywracają wszystko do góry nogami (ostatnie pięć odcinków) i wszystko co wiemy zostaje poddane ostrej weryfikacji. Do tego jeszcze retrospektywy z życia Brody’ego, kilka pościgów i psychologicznej gry, która zmusza do myślenia i działania. Zaś finał sugeruje, że to dopiero początek zabawy, gdzie kłamstwo, mistyfikacja („werbunek” pracownika placówki dyplomatycznej Arabii Saudyjskiej) to norma. Precyzyjny scenariusz, porządna realizacja i stonowana muzyka – tu wszystko jest dopięte i dopracowane.

homeland3

Ale to wszystko nie byłoby tak istotne, gdyby nie aktorstwo z najwyższej półki. Tutaj tak naprawdę są najważniejsze są dwie postacie – agentka Carrie i sierżant Brody, brawurowo zagrani przez Claire Danes i Damiana Lewisa. Ona jest zdeterminowana, uparta i absolutnie przekonana o słuszności swojego wywodu, choć czasami nie zachowuje się w sposób racjonalny (ostatnie odcinki), wręcz na granicy obłędu. Zaś on jest opanowany i spokojny, choć też ukrywa pewną tajemnicę i wiemy, że nie mówi wszystkiego, zaś finał w jego wykonaniu jest po prostu bezbłędny. Poza tą dwójką jest dość bogaty drugi plan, ze świetnym Mandym Patinkinem (Saul, mentor Carrie) na czele. Tu nie ma pod tym względem słabych punktów.

homeland4

Nic dziwnego, że ten serial zgarnia wszystko, co jest do zgarnięcia. Może się wydawać na początku trochę ospały i nudny, ale to tylko pozory. Napięcie jest duże, atmosfera coraz bardziej niepewna, a gra w kotka i myszkę pasjonująca. To już jest klasyk.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski