Spartan

Jest wielu scenarzystów, którzy maja bardzo charakterystyczny styl pisania, zwracający swoją uwagę od pierwszych linijek. Tacy są Quentin Tarantino, Aaron Sorkin, ale dzisiaj będziemy mówić o Davidzie Mamecie. Facet zaczynał od pisania sztuk teatralnych jak „Glengarry Glen Ross”, by przerzucić się na pisanie scenariuszy i reżyserii. Jednym z jego mniej docenionych produkcji w jego reżyserskim dorobku jest thriller „Spartan” z 2004 roku.

Bohaterem jest Robert Scott (Val Kilmer) – były żołnierz marines (starszy sierżant artylerii), obserwujący rekrutów aspirujących do bycia członkiem Delta Force. Tam poznaje rekruta Curtisa (Derek Luke) oraz specjalistkę od walki nożem, sierżant Black (Tia Texada). W tym czasie jednak zostaje szybko ściągnięty do Bostonu. Wszystko z powodu zniknięcia Laury Newton – młodej studentki, której nie dopilnowało Secret Service. Ale czemu jakąś studentką interesowałoby się tego typu służby? Bo (co nie jest w filmie wspomniane ani razu wprost) dziewczyna jest córką prezydenta USA. Wszystko wskazuje, że trafiła do domu publicznego i… padła ofiarą handlarzy żywym towarem oraz wywieziona za granicą. I że porywacze nie mają pojęcia kogo wzięli, więc sobie wyobraźcie co zrobią, jak poznają tożsamość.

„Spartan” jest typowym filmem spod znaku Davida Mameta. To znaczy: ma bardzo rytmiczne, cięte i niepozbawione powtórzeń dialogi, wiele zakrętów oraz niespodzianek, które odkrywamy razem z bohaterem, a także złożone portrety psychologiczne. Dobra, to ostatnie może nie w takiej skali jak poprzednio, bo skupiamy się głównie na postaci Scotta. I jak wszystko jest w oparach szarości, gdzie nie wszystko jest tym, co się wydaje. Pierwsza połowa pełna jest tajemnic, gdzie pojawiają się potencjalne tropy (chłopak dziewczyny włamujący się do jej skrzynki, Arab zamieszany w przerzut ludzi). Jednak w połowie dochodzi do mocnej wolty.

Wtedy film Mameta bardziej skręca w rejony kina sensacyjnego. W zasadzie nasz bohater jest zdany na siebie, tajne służby tuszują brudne tajemnice, zaś w terenie działają bezwzględni zawodowcy. Niby jest tu napięcie, jednak dzieją się rzeczy na granicy prawdopodobieństwa. Scott w zasadzie nie je i nie śpi, niemal non stop będąc na nogach („a co on k***a RoboCop?”), zachowując opanowanie oraz świadomość. Do tego przyczyna zniknięcia i porwania dziewczyny ma coś wspólnego ze skandalem obyczajowym, przesłuchanie podejrzanego zawiera obowiązkowe grożenie oraz walenie w ryj, a moment próby porwania dziewczyny z lotniska przez doradcę prezydenta jest – przypadkowo! – filmowany przez szwedzką telewizję. Paradoksalnie, mimo tych absurdów „Spartan” potrafi trzymać w napięciu.

To przede wszystkim zasługa reżyserskiej ręki Mameta, przypominającego swoim działaniami doświadczonego iluzjonistę. Nawet pozornie statyczne ujęcia pełne są niemal ciągle ruchomej kamery, w tle gra bardzo pulsująca oraz zdominowana przez perkusję muzyka. A aktorsko na swoich barkach trzyma Val Kilmer, który tworzy jedną z lepszych ról. Jest on bardzo wyciszony, niemal enigmatyczny i bardzo skupionym na celu służbistą, zmuszonym do działania. Ma w pełni wsparcie zadziwiająco dobrych ról drugoplanowych z zaskakująco poważnym Edem O’Neillem (agent Burch), bardzo wyciszonym Williamem H. Macym (doradca prezydenta Stubbord) czy zaczynającym Derekiem Luke (Curtis).

„Spartan” uważany jest raczej za pierwsze duże potknięcie w reżyserskiej karierze Davida Mameta. Choć ma swoje problemy z intrygą oraz postaciami na granicy przerysowania, to jednak ta opowieść angażuje. Nawet jeśli nie do końca wybrzmiewa pokazanie hipokryzji Ameryki oraz manipulacje działań tajnych służb.

7/10

Radosław Ostrowski

Nieznośny ciężar wielkiego talentu

Nicolas Cage jest legendą kina, chociaż ostatnią dekadę zdominowały śmieciowe filmy, co od razu na VOD czy DVD wychodziły. Coś jednak w ostatnich latach się zmieniło, bo ilość zastąpiła jakość („Mandy”, „Świnia”), ale na prawdziwy powrót mistrza musieliśmy poczekać. Aż do pojawienia się reżysera Toma Gormicana, który wpadł na diabelsko-szatański pomysł. By zrobić z Nicolasem Cage’m film o… Nicolasie Cage’u. Aktor początkowo jednak stawiał opór, niemniej zdał się przekonać, by pokazać „Nieznośny ciężar wielkiego talentu”.

Jak wspomniałem, bohaterem jest Nicolas Cage, którego życie ostatnio stoi w miejscu. Nie trafiają mu się dobre propozycje, rozwiódł się z żoną, relacja z nastoletnią córką to porażka, zaś pieniądze pojawiają się i znikają. Jest tak źle, że narobił sobie sporych długów. Jak wyjść z tego marazmu? Agent proponuje wyjście: przyjść na imprezę hiszpańskiego biznesmena za milion baksów. Niechętnie, ale Cage się zgadza i informuje, że przechodzi na emeryturę. Wygląda na to, że upadły gwiazdor odstawi chałturę? Gospodarz – Javi okazuje się być wielbicielem talentu aktora. Tak wielkim fanem, że aż napisał scenariusz filmu, by mistrz mógłby w nim zagrać.

ciezar talentu2

Sprawa jednak komplikuje się, kiedy Cage zostaje zwerbowany przez CIA. Wywiad podejrzewa, że Javi jest szefem kartelu handlującego bronią i porwał córkę ważnego polityka. Agenci chcą, by Cage zinfiltrował rezydencję oraz odnalazł dziewczynę. Czy może być gorzej? Oczywiście, że tak, bo gwiazdora prześladuje Nicky – jego mroczne ego z czasów wielkich triumfów. Niby mu doradza, jednak nie jest raczej w tym dobrze.

ciezar talentu1

„Nieznośny ciężar…” to samoświadomy film, gdzie odniesień do dorobku Nicolasa Cage’a jest mnóstwo, jednak nie jest to szyderstwo czy kpina z aktora. Widać, że twórcy są jak Javi – to wielcy fani, zafascynowani swoim idolem, znający masę jego filmów na pamięć. Nie boją się zarówno cytować scen czy pojedynczych dialogów, wrzucają fragmenty filmów i czuć szacunek do Cage’a. choć sam bohater jest dość trudny w obyciu: bardzo narcystyczny, poważnie traktujący swoją pracę i sztukę, ignorujący swoich najbliższych. Ciężko z kimś takim wytrzymać, ale wszystko zmienia Javi. Prawdziwy entuzjasta, zapaleniec, dla którego filmy ze swoim idolem są ważną częścią jego życia. Ta zmieniająca się dynamika oraz rodząca się przyjaźń to serce tego filmu – w tych momentach czułem najwięcej frajdy. Czy to odwiedzając ołtarzyk zrobiony przez Javiego czy jak obaj panowie ruszają na miasto pod wpływem LSD. Te sceny dostarczają masę humoru, lekkości oraz frajdy.

ciezar talentu3

Z kolei intryga sensacyjno-szpiegowska jest prowadzona sprawnie i ma parę szalonych momentów (włamanie się do pokoju monitoringu czy przebranie Cage’a za włoskiego mafiozo!!!), ale nie doprowadza do takich spazmów jak meta-otoczka. Jest to bardzo efekciarskie i przerysowane tak bardzo, że finał budził skojarzenia z… „Uprowadzoną 2”. Tylko lepiej zrobioną oraz z większym jajem. Z kolei nasza para agentów (Tiffany Haddish oraz Ike Berkowitz) jakaś taka przezroczysta troszkę, przez co sprawiają wrażenie zbędnych.

Ale to wszystko działa także dzięki fantastycznej chemii między Nicolasem Cage’m a Pedro Pascalem. Pierwszy bawi się swoim scenicznym wizerunkiem ekscentryka, zaś drugi pokazuje nieznany mi wcześniej wielki talent komediowy. Javi jest przesympatycznym kolesiem, choć niektóre wypowiadane przez niego słowa budzą pewne podejrzenia, że być może ma jakąś mroczną przeszłość. Ich energia oraz poczucie dobrej zabawy przenosiło się na mnie wielokrotnie, co pozwalało przymknąć oko na drobne mankamenty. Że drugi plan w zasadzie nie istnieje, że w zasadzie jest to przewidywalne, że chciałoby się więcej scen z Nicky’m.

ciezar talentu4

Ale w ostatecznym rozrachunku „Nieznośny ciężar…” to powrót Cage’a do mainstreamu z hukiem bomby. Fani aktora MUSZĄ iść koniecznie, a reszta też znajdzie tutaj coś dla siebie. Bardzo sympatyczna komedia, będąca listem miłosnym dla ekscentrycznego, ale bardzo charyzmatycznego aktora z masą niezapomnianych ról. Oraz dużym dystansem do siebie.

8/10

Radosław Ostrowski

Kolekcjoner

Po sukcesie „Milczenia owiec” oraz „Siedem” tematyka seryjnych zbrodniarzy i wszelkich ludzkich wynaturzeń stała się niesłychanie popularna. Co oznacza, że zaczął się nowy trend, a każdy chciał kawałeczek tego tortu uszczknąć. Nie inaczej jest w przypadku dreszczowca Gary’ego Fledera w oparciu o powieść Jamesa Pattersona.

kolekcjoner1

Bohaterem filmu jest Alex Cross – policyjny psycholog oraz profiler z Waszyngtonu. Po rozwiązaniu kolejnej sprawy dostaje wiadomość, że jego siostrzenica – studentka Uniwersytetu w Północnej Karolinie – zaginęła bez śladu. Bez zastanowienia wyrusza na miejsce, gdzie lokalna policja trzyma go na dystans. Na miejscu odkrywa, że dziewczyna została porwana przez seryjnego mordercę, nazywającego się Casanova. Odpowiada za zaginięcie ośmiu kobiet, a trzy zostały znalezione martwe w lesie. Gdzie jest reszta? Sprawa wydaje się zmierzać w martwym punkcie, jednak pomaga pewien niezwykły przypadek. Mianowicie nowa ofiara mordercy, dr Kate McTiernan, udaje się zbiec.

kolekcjoner2

To, co zadziwia w „Kolekcjonerze” jest tempo. Bardzo powolne, bez skupiania się na fajerwerkach, lecz prowadzonemu dochodzeniu. A dokładniej analizowaniu otoczenia, sposobu zachowania mordercy. Te sceny dodają surowego realizmu, spotęgowanego przez bardzo mroczne zdjęcia, pełnymi czerni. Można odnieść wrażenie, że w zasadzie nic się nie dzieje, poza dialogami – pozbawionymi ton ekspozycji. Nie oznacza to jednak, iż napięcie nie istnieje, bo już sama czołówka wygląda niepokojąco. Jest parę mocnych momentów jak prywatna obława na podejrzanego czy ucieczka Kate z celi. I tu widać jak z wyczuciem prowadzi całą historię. Jest nawet twist związany z zabójcą, którego się nie spodziewałem, płynnie to idzie, choć jest parę głupot po drodze.

kolekcjoner3

Najbardziej interesująca była relacja między detektywem Crossem a Kate, bez zabarwienia romantycznego, o co aż się prosiło. Cross (Morgan Freeman troszkę przypominający swoją rolę w „Siedem”) jest opanowanym, spokojnym gliniarzem, podchodzący do sprawy w sposób racjonalnym. Z kolei Kate (świetna Ashley Judd) nie jest w żadnym wypadku słaba – trenuje kickboxing, jest lekarką i pozwala sobie na słabość dopiero podczas uwięzienia (na chwilę), by potem też pragnąc dorwać Casanovę. To było dla mnie dużą zaletą.

Niemniej „Kolekcjoner” przy innych thriller o seryjnych mordercach nie robi aż tak wielkiego wrażenia. Brakuje troszkę mocniejszego uderzenia, zaś drugi akt bywa czasem zbyt spokojny i monotonny, mimo świetnego aktorstwa oraz zdjęć. Pozostaje jednak zbyt solidną produkcją, by ją zignorować.

6.5/10

Radosław Ostrowski

Judas and the Black Messiah

Każdy, nawet mniej zainteresowany historią USA słyszał o Czarnych Panterach. Nie byli to naśladowcy komiksowego superbohatera, choć też byli czarnoskórzy. To był ruch polityczny, który walczył o równe prawa Afro-Amerykańskiej mniejszości. Ale nie decydowali się na tą walkę pokojowo, tylko z bronią w ręku oraz ideologią socjalistyczno-marksistowską. Dla amerykańskiego rządu byli równie niebezpieczni, co Malcolm X.

Historia filmu Shaki Kinga skupia się na wiceprzewodniczącym komórki Czarnych Panter w Chicago, Fredzie Hamptonie (znakomity Daniel Kaluuya). Charyzmatyczny frontman zostaje wzięty na celownik FBI. Służba wpada na pomysł infiltracji komórki Czarnych Panter przez wprowadzenie tam swojego człowieka. Tym staje się William O’Neil – drobny cwaniak, neutralny politycznie. Nie robi tego jednak z własnej woli, bo wpadł na przekręcie. Mężczyzna udawał agenta FBI, by kraść auta, jednak został zgarnięty przez policję. Grozi mi paroletnia odsiadka, chyba że pójdzie na układ.

judasz i czarny mesjasz1

Punkt wyjścia wydaje się prosty, zaś po filmie spodziewałem się prostego, czarno-białego podziału świata. Biali (policjanci i tajniacy) są okrutny, odrażający, źli, zaś czarnoskórzy (Czarne Pantery) są tylko idealistami, zmuszonymi do walki o swoje prawa siłowo. Bo to tylko ofiary niesprawiedliwego systemu. Prawda? Tylko częściowo, choć można odnieść wrażenie pewnego wybielenia postaci Hamptona (oprócz działań policji i FBI wobec niego, które pokrywają się z zachowanymi materiałami). Jak sam tytuł wskazuje, fabuła skupia się na dwójce bohaterów – Hamptonie, nazywanego na początku filmu przez Hoovera Czarnym Mesjaszem oraz zwerbowanego do współpracy O’Neila. Pozornie opowieść brzmi znajomo, jednak reżyser potrafi zaangażować i pokazać wszystko niejako od środka. Za serce łapią momenty nie tylko brutalnych działań policji (ostrzał i wysadzenie siedziby Czarnych Panter czy obława w stylu mafijnym), ale bardziej wyciszone momenty z życia prywatnego charyzmatycznego mówcy. Kiedy poznaje swoją partnerkę (cudowna Dominique Fishback), początkowo jest nieufna wobec jego przekonań. Z czasem dostrzega więcej, co budzi wątpliwości w kwestii związku oraz narodzin dziecka.

judasz i czarny mesjasz2

Podobał mi się też fakt, że twórcy nie wybielają samych Czarnych Panter. Są sceny szkolenia przyszłych członków, gdzie są cytowane słowa Mao Tze-tunga oraz ideologia marksistowska. Nawet dochodzi do spotkania z gangami w celu wspólnego działania. Napięcie podkręcają momenty, kiedy O’Neil albo czuje się zagrożony (kwestia zdobycia auta i pokazanie – pod bronią – jak go ukradł), ma ciągłą paranoję i musi udawać zaangażowanego. Ale czy udaje, czy może jednak zaczyna sympatyzować z ruchem? W tej roli Lakeith Stanfield bardzo dobrze pokazuje swoją postać „kreta”, który coraz bardziej czuje się zmęczony swoją rolą. Jednak dalej brnie, coraz bardziej świadomy swoich konsekwencji.

judasz i czarny mesjasz3

Zupełnie inny jest Hampton, któremu Kaluuya nadaje rysy idealisty-wojownika. Kiedy przemawia, jest w stanie porwać tłum swoją energią oraz przekonaniami, co pokazuje scena w kościele. Ale kiedy znajduje się poza mównicą, potrafi pokazać swoje bardziej wrażliwe oblicze. Te sprzeczności nie wywołują dysonansu, lecz uzupełniają skomplikowany charakter tej postaci. Chciałoby się takich momentów więcej, dzięki czemu spojrzelibyśmy na tego lidera z bardziej ludzkiej perspektywy.

judasz i czarny mesjasz4

Pewnym problemem dla mnie było czasami nierówne tempo oraz skupianie się na kilku postaciach, o których po pewnym czasie zapominamy. Rekompensuje to w dużym stopniu niepokojący klimat oraz świetnie zrealizowane zdjęcia. Nie brakuje tutaj mastershotów (pierwsze wejście O’Neila, kiedy podszywa się pod agenta FBI), nietypowych kątów oraz stylizacji na produkcję z początku lat 70. W połączeniu z minimalistyczną muzyką Marka Ishama i Craiga Harrisa mamy mocną mieszankę.

„Judasz i Czarny Mesjasz” jest przykładem ambitniejszego spojrzenia na społeczne ruchy walczące o prawa obywatelskiej mniejszości czarnoskórych. Ale rzadko mówi się o bardziej radykalniej odmianie, gdzie w ruch szło coś więcej niż tylko słowa. Reżyser Shara King nie próbuje za wszelką cenę wybielić i tworzyć na nowo historii, o co było bardzo łatwo. Mocne role dodają wiarygodności tej historii o mniej chwalebnym czasie Ameryki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Togo

Pewnie nie słyszeliście o Togo. Nic dziwnego, bo niewielu o nim pamięta. Wielu zapewne słyszało o poważnym wyścigu po szczepionkę do miasteczka Nome. W 1925 roku wybuchła epidemia błoniaka, zarażając niemal wszystkie dzieci. Lek znajduje się w Nenanie, ale problemem jest dotarcie do miejscowości. Wszystko z powodu burzy śnieżnej, która nie pozwala na użycie samolotu. Jedyną możliwą drogą transportu pozostaje psi zaprzęg. Zadania tego podejmuje się norweski maszer (treser i trener psów zaprzęgowych) Leonard Seppala razem ze swoim 12-letnim psem Togo, będący liderem stada.

togo1

Disney+ jakimś cudem nadal nie chce trafić do naszego kraju. Niemniej, dzięki pewnym sposobom (nie mówię tu o piraceniu), można sprawdzić ich dość skromną – na razie – bibliotekę z nowym kontentem. „Togo” od Ericsona Core’a wydaje się być na straconej pozycji, zaś porównania do nowej wersji „Zewu krwi” wydają się nieuniknione. Znowu Alaska, znowu psy i obietnica przygody. Ale wiecie co? Tańszy i skromniejszy „Togo” zjada produkcję Foxa (ostatnią przed przejęciem przez Disneya). I nie chodzi tylko o to, że cały świat nie został stworzony komputerowo (podobnie jak zwierzęta). Co samo w sobie jest naprawdę dużym plusem i pokazuje, że da się pokazać to wiarygodnie bez nadużywania efektów specjalnych. Może i historia wydaje się prosta, ale angażuje i wręcz łapie za gardło.

togo2

Sama narracja jest prowadzona dwutorowo, co też jest zaletą. Z jednej strony mamy ten wyścig Seppali z czasem, by zdobyć szczepionkę i wrócić. Trzyma to w napięciu jak rasowy thriller, zaś kilka momentów (druga przeprawa przez zamarznięte jezioro i pękającą krą) wygląda świetnie. Mimo tego, że większość scen jest kręcona w nocy, ale zachwycające, surowe krajobrazy wyglądają imponująco.

togo3

Ale druga historia dotyczy samego Togo oraz jego początków u surowego niczym skandynawska zima maszera. Jakim cudem ten pies, który w młodości był nieujarzmionym rozrabiaką, stał się chlubą całej paczki i psem prowadzącym? Ten fragment nie jest pozbawiony humoru, ale też pokazuje budującą się więź między twardym psem a jeszcze twardszym panem. Ten drugi zaczyna pokazywać troszkę inną twarz, co jest pokazane wiarygodnie. Do tego „Togo” ma świetnie zmontowane sceny gonitw czy scen z psimi zaprzęgami, podnosząc adrenalinę i kibicując naszym bohaterom.

togo4

I jest to bardzo dobrze zagrane, choć – poza psami – całość napędza dwójka aktorów. Surowego Sappalę gra Willem Dafoe, który nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Ten bohater zna się na swoim fachu, jest pragmatyczny, szorstki i – jak na Wikinga przystało – wyrażanie emocji nie jest jego najmocniejszą stroną. Jednak budowanie więzi z Togo, miłość do psów (świetny moment, kiedy Sapp motywuje swoje zwierzęta podczas przechodzenia przez lód – złoto) oraz determinacja tworzą świetną mieszankę, dając spore pole do popisu. Panią Sappalę z kolei gra równie cudowna Julianne Nicholson, tworząc piękny duet. Pozornie wydaje się osobą wspierającą, kochającą swojego męża, ale także jest charakterna, co pokazuje już w pierwszej scenie. Chciałbym spędzić z tą postacią więcej czasu, ale to, co dostajemy zostaje wykorzystane w pełni.

„Togo” to jedno z większych niespodzianek, która pojawiła się pod koniec zeszłego roku. nie jestem w stanie zrozumieć, czemu wokół niej takiego rozgłosu na jaki potrzebuje. Świetne, zaskakująco mocno trzymające się faktów, kino przygodowe w starym stylu. Nie wiedziałem – do tego seansu – jak bardzo tego mi brakowało.

8/10

Radosław Ostrowski

Blade – wieczny łowca

Na pytanie o najbardziej znanego czarnoskórego superbohatera Marvela, wszyscy dzisiaj powiedzieliby, że jest to Czarna Pantera. Jednak pod koniec lat 90., kiedy kino superbohaterskie nie było tak popularne ani udane jak dzisiaj, odpowiedź brzmiałaby: Blade, czyli Eric Brooks znany też jako Chodzący za Dnia. Pół-człowiek, pół-wampir posiadający mocne strony wampirów i żadnych ich słabości (poza pragnieniem krwi) walczy z wampirami, dbając o porządek tego świata. A jego przeciwnikiem jest Deacon Frost – młody i bezczelny wampir nie-czystej krwi, który buntuje się przeciwko swoim szefom, zaś jego głównym celem jest wskrzeszenie pradawnego Boga Krwi – La Magry.

blade1-1

Sam Blade w komiksach pojawił się na początku lat 70., zaś plany ekranizacji jego przygód planowano już od 1992 roku z raperem LL Cool J w roli głównej. Ostatecznie za kamerą stanął Stephen Norrington – brytyjski specjalista od efektów specjalnych oraz fan komiksów. Założeniem twórców było poważne potraktowanie materiału źródłowego, bez pójścia w stronę kampu. I tutaj to rzeczywiście jest widoczne, a budowanie wizji świata, gdzie wampiry są częścią społeczeństwa (działającą w ukryciu w wyższych sferach) jest bardzo interesujące. Nawet sami krwiopijcy są zhierarchizowani: najwyższa karta to naturalnie urodzeni, w eleganckich garniturach, którzy działają w ukryciu i wolą układać się z ludźmi. Z drugiej strony jest wręcz buńczuczny Frost, przekonany o wyższości wampirów nad ludźmi, którzy powinni być dla nich karmą. To zderzenie tych wizji pokazuje troszkę inną wizję wampirów niż z klasycznych opowieści znanych przez popkulturę. Chodzą między ludźmi, mają szerokie koneksje, a zabić może ich tylko światło, czosnek lub srebro. Ale o nich dowiadujemy się w trakcie trwania filmu, bez żadnego wprowadzenia czy wstępu.

blade1-2

„Blade” to wykorzystujący elementy horroru film akcji, gdzie Chodzący za Dnia dokonuje eksterminacji krwiopijców, a w cały ten świat wchodzimy wraz z pogryzioną przez wampira dr Karen Jensen. I to ona poznaje naszego protagonistę oraz jego mentora/zbrojmistrza Whistlera. To oni nas wprowadzają w ten wampirzy świat pełen swoich kodów, Biblii oraz mitologii, co na swój sposób bywa porywające nawet po 20 latach. Same sceny akcji są świetnie wykonane, sfilmowane szerokimi obiektywami, dzięki czemu każdy cios, strzał jest bardzo czytelny jak w fenomenalnym prologu (dyskoteka ukryta w masarni) czy podczas rozróby w archiwum. Pod tym względem bardzo rozczarowuje finałowa konfrontacja Blade’a z Frostem, który jest tutaj bardziej szybki oraz regenerujący się. Pierwotnie scenariusz miał bardziej epickie zakończenie, jednak budżet oraz jakość efektów specjalnych nie były zbyt satysfakcjonujące i trzeba było uprościć całość. Jednak niedosyt jest tutaj spory, mimo świetnego epilogu, a czasem wiele rzeczy pozostaje niejasnych (jak udało się znaleźć kryjówkę Blade’a?). Niemniej wygląd tego zurbanizowanego miasta w tonacji metalicznego błękitu, płynny montaż, świetne sceny akcji oraz polana pulsującą elektroniką muzyka robią swoje.

blade1-3

Ale to wszystko nie zadziałałoby, gdyby nie idealnie dopasowany do roli Wesley Snipes, który wtedy był w szczytowej formie. Blade w jego wykonaniu to małomówny człowiek czynu, nie dopuszczający wielu ludzi do siebie oraz z bardzo pokręconym tłem. Jedynym jego wsparciem jest Whistler (świetny Kris Kristofferson), będący takim współczesnym odpowiednikiem Van Helsinga, tylko bardziej szorstki i twardy. Zaskakująco dobrze się sprawdza Stephen Dorff w roli antagonisty. Frost w jego wykonaniu to arogancki, pewni siebie wampir, pragnący władzy nad światem, a jednocześnie traktowany z lekceważeniem przez resztę środowiska. Sporym plusem jest też N’Bushe Wright, czyli wplątana w wojnę z wampirami Karen. Nie została potraktowana jako obiekt romansu dla Blade’a, tylko pozostaje inteligentną, samodzielną kobietą, stanowiącą dla niego wsparcie.

blade1-4

Powiedzmy to sobie wprost – pierwszy „Blade” to solidny film akcji/horror, choć tego ostatniego elementu nie używa zbyt mocno. Obok pierwszych „X-Men” zbudował podwaliny pod cały szał związany z adaptacjami komiksów, traktujących troszkę bardziej serio materiał źródłowy i z szacunkiem. A zanim MCU zrebootuje postać Chodzącego za Dnia, warto sobie przypomnieć początki tej postaci.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Księgowy

Christian Wolff wydaje się pozornie zwykłym, nudnym księgowym. Troszkę jest wycofany i małomówny, ale na liczbach zna się jak mało kto. To jednak nie jest taki pierwszy lepszy spec od matematyki, gdyż jego umiejętności bardzo chętnie wykorzystuje półświatek. Dlatego nasz bohater znajduje się na celowniku władz, reprezentowanych przez agenta Raymonda Kinga. Wolff dostaje w końcu zadanie przeprowadzenia kontroli w firmie cybernetycznej, zajmującej się m.in. tworzeniem protez oraz sprzętu komputerowego, w czym mu pomaga pracownica firmy Dana. To sprowadza dodatkowe kłopoty, gdyż komuś zależy na śmierci księgowego.

ksigowy1

Sam film Gavina O’Connora to dziwny i pozornie niepasujący do siebie konglomerat dramatu, kina akcji i melodramatu. Dlaczego dziwny? Bo jak na film jest on bardzo spokojny, wręcz usypiający i nigdzie się nie spieszy, a wszystko dotyczy tajemnicy naszego niepozornego księgowego – autystycznego geniusza, który jest bardzo zdystansowany wobec otoczenia i jest świetnie wyszkolonym zabójcą. Tak, nie przewidziało wam się, a przyczyny poznajemy w retrospekcjach, zdradzając powoli kolejne elementy układanki. Nawet pojawia się lekki wątek melodramatyczny, gdyż panna Dana zaczyna lecieć na księgowego z kamienną twarzą oraz spojrzeniem drewna przed obróbką. A jak wiadomo, autyzm to bardzo skomplikowana niewiadoma (podobnie jak kobieta, ale tego nie rozwinę), przez co to uczucie może nie wytrzymać. Jednak ten wątek nie do końca mnie przekonuje, ale do tego wrócę.

ksigowy2

Jednak „Księgowy” jako akcyjniak powinien zawierać sceny, w których nasz księgowy niczym Leon zawodowiec zmniejsza populację bydlaków z zabójczą wręcz skutecznością. I wtedy jest brutalnie, krwawo, ale i pomysłowo (walka z najemnikiem za pomocą… paska od spodni), utrzymując odpowiednie tempo, także trzymając w napięciu, by odkryć głównego masterminda. Ale finałowe rozwiązanie jest tak idiotyczne (szef najemników ochraniających głównego łotra jest… bratem księgowego), że litości. I taka jest sinusoida związana z filmem O’Connora – jest kilka ciekawych pomysłów, ale parę z nich jest kretyńskich, a o logice czasami wolę zapomnieć. Mimo to ogląda się całość naprawdę dobrze, dzięki sprawnej reżyserii oraz kilku nieoczywistym klockom.

ksigowy3

Jeśli chodzi o aktorstwo nigdy nie byłem wielkim fanem Bena Afflecka (do momentu, gdy postanowił wziąć się za reżyserię), ale do autystycznego geniusza pasuje idealnie. Zdystansowany, wycofany i nie zawsze sprawnie odczytujący intencje innych ludzi, z bardzo oszczędną mimiką, wygrywa na każdym poziomie. Ta postać to troszkę miks „Pięknego umysłu” z „Leonem zawodowcem”. Partneruje mu Anna Kendrick jako Dana i tutaj mam problem. Nie chodzi o to, że aktorka nie daje sobie rady, lecz nie czuć chemii między nią a Wolffem (autyzm częściowo, ale nie kompletnie eliminuje problem). I podejrzewam, że tutaj może być winna (bardzo widoczna) różnica wieku między tymi postaciami. Poza nimi na drugim planie jest elegancko ubrany (i trzymający fason) J.K. Simmons jako tropiący księgowego agent King oraz Jon Bernthal, czyli twardy zabijaka Braxton. Z kolei John Lithgow (szef firmy cybernetycznej) jest zbyt oczywistym tropem i łatwo domyślić się jego działań.

ksigowy4

Dziwny konglomerat, który o dziwo zaskakująco dobrze się sprawdza. Przykuwa tajemnicą bohatera oraz kilkoma, mocnymi scenami akcji, a także bardzo nieoczywistymi zaskoczeniami. Wielu będzie narzekać, że za dużo gadania jak na akcyjniaka i za dużo strzelania jak na dramat. Ale doceniam pomysłowość twórców i odwagę w krzyżowaniu nieoczywistych rzeczy.

7/10

Radosław Ostrowski

Mob City

Rok 1947, Los Angeles. Niby prohibicji nie ma, ale gangsterzy nadal posiadają duże wpływy i sterują miastem. A jeśli ktoś spróbuje z nimi zadrzeć, to wtedy może zrobić się niewesoło, zwłaszcza za panowania Bugsy’ego Siegela oraz jego prawej ręki Mickeya Cohena. W gangsterskie porachunki zostaje wplątany sierżant Joe Teague, który dostaje okazje zarobienia na boku. Pewien podrzędny komik imieniem Hecky Nash postanowił zaszantażować jedną z grubych ryb i potrzebuje ochroniarza. No i tak zaczyna się cała gra.

Serial stacji TNT zrealizowany przez Franka Darabonta to próba stworzenia kryminału noir na małym ekranie. I w ciągu tych sześciu odcinków udaje się osiągnąć cel, choć sięgnięto do sprawdzonych wzorców czarnego kryminału – femme fatale, szantaż, morderstwo, korupcja, bezwzględni gansterzy, uczciwi gliniarze i krwawe porachunki. Z jednej strony jest to bardzo stylowe kino, z elegancką scenografią (ze świecącymi neonami) i kostiumami z epoki i jazzująca muzyką Marka Ishama, z drugiej krwawe i brutalne. Ale skoro są gangsterzy, to nie ma mowy o bezkrwawych rozstrzygnięciach. Intryga jest poprowadzona bardzo zgrabnie, zaś kilka scen jest naprawdę pomysłowych w kwestii inscenizacji (konfrontacja na dworcu z użyciem granatu, gdzie potem nerwowo szukana jest zawleczka przez gliny i gangsterów czy strzelanina na karuzeli w wesołym miasteczku) przy naprawdę sporej dawce napięcia oraz świetnych dialogach. Pytanie tylko czy będzie druga seria, bo oglądalność była taka sobie. Jedyne do czego można się przyczepić to zbyt spokojny początek, ale na szczęście całość szybko się rozkręca.

No i najważniejsze – aktorstwo jest tutaj naprawdę na wysokim poziomie i nie brakuje tu kilku twarzy znanych z małego ekranu. Najważniejszy jest tutaj Teague, grany przez znanego głównie z „Żywych trupów” Jon Bernthal. Ma paskudną facjatę i działa trochę na styku prawa, zaś jego motywacja (przynajmniej na początku) jest bardzo niejasna, ale w końcu okazuje się porządnym facetem. Dobrzy gliniarze maja też twarze m.in. Jeffreya DeMunna (doświadczony Hal Morrison) i Neala McDonougha (lojalny i kryształowy kapitan William Parker), którzy tworzą bardzo porządne tło. Nie można nie wspomnieć o jedynej kobiecie (istotnej) w całej fabule, czyli Jasmine Fontaine (Alexa Davalos bardzo przekonująca jako kobieta w opałach), która po części odpowiada za całe zamieszanie czy Hecky’m Nashu (nietypowa kreacja Simona Pegga) – komiku-szantażyście.

A jeśli zaś chodzi o ludzi z półświatka to tutaj mocno bryluje Edward Burns. Jego Bugsy Siegel jest zapatrzonym w siebie narcyzem i bardzo pewnym siebie facetem, który nie da sobie w kaszę dmuchać, ale czasami puszczają mu nerwy, gdy nie idzie zgodnie z jego planami (kwestia Las Vegas, które dopiero powstawało). Jak zwykle fason trzyma Robert Knepper (Sid Rothstein) oraz Milo Ventimiglia (Ned Stax, prawnik Siegela oraz dawny towarzysz broni Teague’a), za to pewne wątpliwości miałem co do Jeremy’ego Luke’a, czyli Mickeya Cohena. Tutaj jeszcze nie odgrywa ważnej roli, jest mniej narwany niż w rzeczywistości (choć scena jego ataku na konkurencję robi wrażenie) i nie jeszcze nie posiada tej charyzmy. Jednak jest mała nadzieja, że później Cohen się rozkręci.

mob_city5

Po pierwszym odcinku pomyślałem sobie o „Mob City”: „Zakazane imperium” to to nie jest. Po części to prawda, ale po pierwszym odcinku rozkręca się ta produkcja, by w finale naprawdę eksplodować. Mam nadzieję, że powstanie dalszy ciąg. Wtedy zacznie się najciekawsza część.

8/10

Radosław Ostrowski

42 – Prawdziwa historia amerykańskiej legendy

Rok 1945. Po zakończeniu II wojny światowej wróciło wielu zawodowych zawodników baseballa. Jednym z nich był Jack Robinson – czarnoskóry zawodnik z Czarnej Ligi (grali tylko czarni). Właśnie on dostaje szansę gry z białymi zawodnikami w Brooklyn Dodgers, dzięki działaniu prezesa klubu Brancha Rickeya.

42_1

Baseball jest narodowym sportem Amerykanów, więc nic dziwnego, że filmy o tej tematyce bardzo rzadko trafiają do naszych kin. Los ten spotkał też film Briana Helgelanda (scenarzysta „Tajemnic Los Angeles” i „Rzeki tajemnic”, który także próbuje swoich sił jako reżyser), który jest takim filmem ku pokrzepieniu serc i historią o przełamywaniu barier rasistowskich, bo jak wiadomo wtedy obowiązywała segregacja. Nigdzie czarni i biali nie mogli spotykać się razem, mieli oddzielne toalety, nie wpuszczano ich do restauracji itp. Takich opowieści w Stanach było tysiące, zmieniało się miejsce (marynarka, koszykówka), ale reszta pozostawała bez zmian. Owszem, muszę przyznać, że sceny meczy baseballa wyglądały dynamicznie i interesująco, niemniej nie zabrakło tutaj typowego amerykańskiego podejścia (melodramatyzowania, podniosłości i lekkiego patosu), co mocno pogrzebało ten film, który ogląda się nieźle, ale w pamięci nie zostanie na długo.

42_2

Od strony aktorskiej też jest na przyzwoitym poziomie. Najbardziej przykuwa uwagę Harrison Ford. Rickey z jednej strony to głęboko wierzący człowiek, z drugiej pasjonata baseballa, który chce go uatrakcyjnić wprowadzając czarnoskórego zawodnika do I ligi. Od razu wzbudza sympatię, a kolejne sceny tylko to potwierdzają. Niezły też jest grający główną rolę Chadwick Bosemann. Jack, który dotychczas walczył z zaczepkami i rasizmem, musiał pokornie znieść zniewagi i nietolerancje, co nie było łatwe.

„42” nie jest filmem zaskakującym, oryginalnym czy wciągającym. To kawał niezłego kina, które może i nie jest do końca udane, ale czas nie jest do końca stracony.

6/10

Radosław Ostrowski