Vaiana 2

Sequeloza kontratakuje, choć w przypadku animacji raczej to nie zaskakuje. Kiedy w 2016 roku pojawiła się „Vaiana”, zbierając (głównie) pozytywnie opinie i zgarniając sporo piniądzorów, kontynuacja wydawała się nieunikniona. Bez twórców poprzedniej części, pierwotnie planowana jako serial, jednak ostatecznie powstał z tego film kinowy. No nie tak dobry jak poprzednik, ale czy warty polecenia?

Druga część dalej skupia się na naszej Vaianie, będącą przewodniczką swojego ludu. Dziewczyna próbuje znaleźć ślady innych plemion, jednak bez sukcesów. Do czasu, gdy znajduje na jednej z wypraw pewien dzban z rysunkami. To daje pewną poszlakę, ale – jak zawsze – wplątują się przodkowie i bogowie. Vaiana niejako dostaje zadanie od ducha wielkiego nawigatora. Musi znaleźć wyspą schowaną przez paskudnego boga w wielkiej chmurze burzowej, by zjednoczyć wszystkie ludy oceanu. Jeśli nie, przestaną istnieć, więc stawka jest więcej niż wysoka. Dziewczyna zbiera do wyprawy świnkę oraz kurę, a także trójkę oryginałów: zrzędliwego dziadka, lecz świetnego ogrodnika Kele, budująca statki Lota i mający zajawkę na Mauiego historyk Moni.

Sama historia nie jest jakoś zaskakująca, a znając proces produkcji spodziewałbym się czegoś bardziej chaotycznego, bałaganiarskiego i pozbawionego sensu. „Vaiana 2” nie pasuje do tego obrazka, choć trochę czuć serialowy rodowód. Początek, gdzie mamy przeplatane losy naszej protagonistki i Mauiego (osobno), może być dość dezorientujący, zaś piosenki śpiewane nie mają takiej mocy jak w pierwszej części. Jest tu parę nowych postaci (trójka pomagierów, którzy początkowo się nie dogadują; tajemnicza pani wampirów Matangi), wracają starzy znajomi (w tym wściekli wojownicy Kakamora), zaś pojawiają się kompletnie nowe rejony. O dziwo wygląda to całkiem przyzwoicie, z paroma olśniewającymi momentami wizualnymi (pieśń motywacyjna Maui).

Dla mnie jednak druga część jest całkiem niezłą produkcją, której mi brakowało większego zaskoczenia. Są tu fundamenty pod potencjalną kontynuację, przesłanie jest jasne, lecz produkcja jest ewidentnie skierowana dla młodszego widza ode mnie. Ja parę razy się nudziłem przez parę powtarzalnych gagów i przewidywalny przebieg wydarzeń.

6/10

Radosław Ostrowski

Tarzan

Nie od dziś wiadomo, że kino czerpie między innymi z literatury. Do tego stopnia, iż niektóre postacie pojawiały się w różnych formach: od Sherlocka Holmesa przez adaptacje sztuk Szekspira po superbohaterów z komiksów. Równie chętnie adaptowanym bohaterem był Tarzan – postać z cyklu powieści Edgara Rice Borroughsa. Chociaż w ostatnim czasie raczej nie wywoływał takiej ekscytacji jak w latach 30. czy 40. Prędzej czy później musiała powstać animowana wersja przygód Człowieka Małpy, do czego doszło w roku 1999 u Disneya.

Sama historia zaczyna się znajomo: rodzina z synem opuszczają płonący okręt i trafiają gdzieś na afrykańską wyspę. Tam udaje im się zbudować dom oraz w miarę normalnie funkcjonować (zważywszy na okoliczności). Ale szczęście nie trwa długo, gdyż dorośli zostają zabici przez geparda. Jednak niemowlę zostaje uratowane przez małpią samicę – Kalę. Chłopak wyrastał wśród małp jako Tarzan i próbował się odnaleźć w środowisku. Lubił pakować się w tarapaty, ale zaprzyjaźnił się z siostrzenicą Terą oraz słoniem Tantorem. Jego sytuacja zmienia się pod wpływem dwóch wydarzeń. Po pierwsze, zabija geparda. Po drugie, przypadkowo trafia na grupę… ludzi.

Za animowanego „Tarzana” odpowiada duet Chris Buck/Kevin Lima. Pierwszy później stworzy m.in. „Krainę lodu”, drugi przerzuci się z animacji na filmy aktorskie pokroju „102 dalmatyńczyków” czy „Zaczarowanej”. Sama historia człowieka wychowanego w świecie zwierząt, który zostaje zderzony z cywilizacją jest właściwie samograjem i w zasadzie nie do spieprzenia. Mamy parę znajomych elementów z innych animacji Disneya pokroju rozbrajających złodziei drugiego planu (bardzo wygadana Tera i dość nerwowy Tantor) czy wpadających w ucho piosenek Phila Collinsa, pełniących rolę komentarza do wydarzeń. Kreska mieszająca drugi i trzeci wymiar zestarzała się z godnością, zaś akcja ma swoje świetne momenty (ucieczka Jane przez pawianami, Tarzan ślizgający się po gałęziach niczym na deskorolce).

Problem jednak w tym, że „Tarzan” nie potrafił mnie za bardzo zaangażować. Dla mnie pewnym problemem było zadziwiająco szybkie tempo. Może doprecyzuje: mamy sporo czasu w pierwszej połowie, gdzie Tarzan przebywa z małpami. Jednak w momencie poznania Jane, czyli ekscentrycznej, zafascynowanej małpami córce profesora coś dziwnego się dzieje. Wszystko zaczyna dziać się za szybko: od romansu przez rozdarcie Tarzana aż po finałową konfrontację między myśliwym/ochroniarzem a naszym bohaterem. Nie brakuje tu mrocznych momentów jak walka Kali z gepardem, co bardzo mnie zaskoczyło.

„Tarzan” jest ostatnim filmem z okresu renesansu Disneya i jest całkiem przyzwoitym kawałkiem animacji. Nie zaskakuje może fabularnie, role głosowe są solidne, technicznie też dobrze się trzyma, lecz brakuje jakiejś iskry. Czegoś elektryzującego, co pozostałoby ze mną na dłużej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Vaiana: Skarb oceanu

Parafrazując Forresta Gumpa: Oglądanie animacji Disneya jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, na co trafisz. W zasadzie po kupnie Pixara wytwórnia Myszki Miki mogłaby w zasadzie zrezygnować z tworzenia animacji, jednak ta wewnętrzna rywalizacja jest im potrzebna. By pobudzić kreatywność czy coś takiego. Co przynosi efekty w postaci pierwszej „Krainy lodu”, „Ralpha Demolki” czy „Zwierzogrodu”. A jak się w tym wszystkim odnajduje „Vaiana”?

Tym razem trafiamy na jednej z wysp na Polinezji, gdzie mieszka córka wodza Moana. Wysepka jest niemal samowystarczalna: ryby, owoce z drzew i palm. No jakby jesteśmy w raju. Ale dziewucha cały czas czuję zew morza. Że musi wypłynąć poza wyspę, jednak każda jej próba kończy się niepowodzeniem. Jednak sytuacja na wyspie zaczyna się pogarszać. Nagle ryby nie są wyławiane, owoce zaczynają się psuć, zaś drzewa obumierają. Wszystko, że dawno, dawno temu pewien półbóg Maui wykradł serce bogini-wyspy Te Fite. Ale uciekając półbóg został strącony, zaś serce przepadło. W końcu Moana decyduje się wyruszyć w morze, znaleźć Mauiego oraz przywrócić serce bogini Te Fite.

Za „Vaianę” odpowiada duet John Musker/Ron Clements, którzy byli odpowiedzialni za produkcję z okresu renesansu Disneya w rodzaju „Małej syrenki” i „Aladyna”, a także niedocenionej „Planety skarbów”. Tym razem poszli w pełną animację komputerową (wcześniej mieszali animację 3D z 2D w „Planecie skarbów”). Sama historia jest prosta, gdzie zdeterminowana (oraz pełna marzeń i nadziei) dziewczyna razem z półbogiem muszą niejako uratować świat. Problem w tym, że nasz Maui ma pewne problemy z pewnością siebie i – jak na boga-celebrytę przystało – bywa strasznie kapryśny. Ta dynamika między nimi (plus jeszcze jeden z tatuaży) jest prawdziwym sercem tego filmu, pokazując jak wiele są w stanie osiągnąć. Nawet jeśli jest to przewidywalne, angażuje emocjonalnie.

Nie oznacza to jednak, że filmowi brakuje skali godnej blockbustera: od świetnego wstępu przez wejście do krainy potworów z bardzo lśniącym… krabem aż po konfrontację z Te Ka. O ucieczce przed statkiem morskich piratów z… kokosów nawet nie wspominam. Oczywiście pojawiają się typowe elementy dla tego typu produkcji: od chwytliwych piosenek z mocno etnicznym zabarwieniem przez robiącego za śmieszka zwierzaka (kurczak Heihei z dużymi oczami) aż po bardzo piękną stylistykę. Humor też działa (jak ocean umieszczający z powrotem Moanę czy lekkie docinki), choć są pewne drobne momenty spowalniające tempo.

To wszystko jednak działa dzięki świetnemu duetowi Auli’i Cravalho/Dwayne Johnson. Ona ma w sobie masę uroku, determinacji i wdzięku, próbująca zawalczyć o swój lud. On zaś robi wrażenie pewnego siebie luzaka/twardziela, jednak pod nią kryje się bardzo chwiejny, niepewny siebie wojownik. Świetnie się uzupełniają, przez co ich los mnie obchodził. Szoł skradł w drobnym epizodzie Jermaine Clement w roli kraba Tamatoa (scena śpiewana i jego świecące skarby sprawiają, że całość wygląda niczym w dyskotece), zapadając najmocniej w pamięć.

Pierwsza „Vaiana” to kolejna z zaskakujących pereł w filmografii Disneya ostatnich lat. Bardziej przygodowe kino w starym stylu, z chwytliwymi numerami, wyrazistą parą pozytywnych bohaterów. Do tego osadzenie w mniej znanej kulturze i mitologii dodaje pewnej unikatowości. Czuję, że jeszcze wrócę do tego świata.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Morska bestia

Netflix ostatnimi czasy coraz bardziej próbuje tworzyć jakościowe filmy. Częściej jednak udaje się osiągnąć sukcesy przy filmach dokumentalnych oraz animacjach. Nie inaczej jest w przypadku „Morskiej bestii”, choć całość może wydawać się zbyt znajoma.

Bohaterką jest Maisie – młoda dziewczyna, której rodzice zginęli na morzu jako łowcy bestii. Obecnie przebywa w sierocińcu, uciekając z niego wielokrotnie. Jedyne o czym marzy to o dołączeniu do załogi Niezwyciężonego pod wodzą kapitana Crowa. Załoga od dawien dawna poluje na morskie potwory, które atakują i niszczą ludzkie domostwa na wyspach. Za swoje działa łowcy nie tylko otrzymują nagrody od władców, lecz stają się żywymi legendami. Ale dla kapitana pozostał jeden niewyrównany rachunek – Czerwony Szalej. Wielki stwór, co pozbawił dowódcę oka 30 lat wcześniej. Co może pójść nie tak? Poza naszą pasażerką na gapę, której bezczelność imponuje Crowowi.

Za „Morską bestię” odpowiada Chris Williams, który jako reżyser i/lub scenarzysta tworzył dla Disneya takie tytuły jak „Piorun”, „Wielka Szóstka” czy „Vaiana”. Sama historia jest prosta, gdzie wszystko wydaje się na znajomym schemacie. Mamy wielkie i paskudne monstra, żądnego zemsty kapitana, gotowy do poświęcenia wszystkiego oraz lojalnej załogi, młodą dziewczynkę-idealistkę. Dorzućmy jeszcze niewygodną tajemnicę, a poczujemy jakieś deja vu. Bo tradycja okazuje się kłamstwem, potwory nie są aż tak okrutne (Czerwona jest cudowna!!!!), zmuszona do walki przez człowieka. Jeśli chodzi wam po głowie „Jak wytresować smoka”, to jest to skojarzenie bardzo na miejscu. Tylko zamiast Wikingów i smoków są łowcy oraz bestie.

Sama animacja jest bardzo solidna, choć nie imponuje jak dzieła Pixara. Jest jednak kilka wizualnych perełek, związanych ze scenami morskimi. Pierwsze starcie z bestią w obronie drugiego okrętu zapiera dech w piersiach i trzyma się w napięciu niczym w klasycznym kinie przygodowym. Drugi akt na wyspie, gdzie relacja między dziewczynką a Czerwoną (pyszczek niemal jeden do jeden to Szczerbatek, choć nos inny) ma jeden cudny patent w postaci jajek w ziemi. Takich szczegółów jednak jest trochę, ale polecam samemu się przekonać. Do tego w tle gra cudowna muzyka w marynistycznym klimacie, choć sam finał nie dał mi pełnej satysfakcji.

Za to bardzo dobrze wypada dubbing i mówię tu o oryginalnej ścieżce dźwiękowej. Najjaśniejszym punktem jest dla mnie fantastyczny Jared Harris jako kapitan Crow. Jest charyzmatycznym liderem, pełnym energii, mimo sporego wieku. Z czasem jednak obsesja i żądza zemsty zaczyna brać nad nim górę, co powoduje złamanie niepisanego kodeksu honorowego. O tym drugim przypomina Jacob, któremu głosu użyczył sam Karl Urban. Honorowy i uczciwy, lecz tak samo jak kapitan ma nienawiść do morskich bestii. Wszystko zmienia się przy Maisie oraz Czerwonej, co zmusza go do weryfikacji swoich przekonań. Sama dziewczynka, czyli Zaris-Angor Hator wypada bardzo solidnie. Nie drażni, wydaje się przedwcześnie dojrzała, lecz nie przemądrzała i trudno jej nie kibicować.

„Morska bestia” nie porządnym dziełem Netflixa, któremu jednak do oryginalnych animacji troszkę brakuje. Miejscami aż za bardzo przypomina „Jak wytresować smoka” w przesłaniu czy narracji, ale jako film przygodowy ma w sobie wiele uroku. Na tyle dużo, by dać szansę wyruszyć w rejs.

7/10

Radosław Ostrowski

Bad Boys

Dawno, dawno temu objawił się kinu niejaki Michael Bay, czyli nowy reżyser kina akcji. Gwiazdami jego kina zawsze były eksplozje, efekciarska realizacja, gwałtowny, szybki montaż, brak ciągu przyczynowo-skutkowego oraz filmowe kobiet w sposób lekko seksistowski. Ale czy zawsze tak było? Czy teledyskowa forma była najważniejsza? Cofnijmy się do początków, czyli roku 1995.

bad boys1-1

Tytułowi „źli chłopcy” to Mike i Marcus – dwaj gliniarze wydziału antynarkotykowego policji z Miami. Pierwszy jest niemal uzależnionym od adrenaliny twardzielem, posiadającym sporo kasy oraz bardzo apetycznym ciachem. Drugi ma bardzo zazdrosną żonę, dwójkę dzieci i spokojniejszy. Panowie mają poważny problem, bo z policyjnego magazynu wyparowała heroina warta kupę szmalu. Ktoś pomagał? Czy w sprawę był zaangażowany gliniarz? Panowie mają trzy dni na wyjaśnienie sprawy, bo inaczej posterunek zostanie zamknięty. Pewnym tropem jest zabójstwo byłego gliniarza oraz telefon od kobiety, która podaje się za świadka zbrodni.

bad boys1-2

Sama historia brzmi znajomo, jak wiele filmów sensacyjnych czy z nurtu buddy movie. Niedopasowany duet policjantów, wyjątkowo irytujący świadek, heroina, dużo pieniędzy. Samo śledztwo też jest prowadzone w typowym dla tego kina stylu. Czyli strzelaninami, pościgami oraz bardzo szybkim wyciąganiem wniosków. Innymi słowy, efekciarska rozpierducha. Chociaż w porównaniu do późniejszych filmów Baya, jest to zaskakująco kameralne kino. Aż do finałowej konfrontacji w hangarze lotniska, gdzie reżyser troszkę szaleje. A eksplozja tutaj wygląda pięknie. Po prostu. A co zaskakujące, humor nadal trafia, choć dzisiaj parę rzeczy by nie przeszło (gliniarze mają udawać siebie nawzajem). Niemniej nie brakuje tutaj adrenaliny, mimo faktu, że ciężko się połapać w jakim miejscu oraz w jakiej odległości znajdują się postacie. Jak to udało się osiągnąć, tego chyba nawet sam Bay nie wie. Zdjęcia się piękne, kolory wyraziste, a w tle gra absolutnie świetna muzyka.

bad boys1-3

To wszystko nie zadziałałoby, gdyby nie znakomicie dobrany duet głównych bohaterów. Między Willem Smithem a Martinem Lawrence’m (kolejno Mike i Marcus) dosłownie iskrzy, a przekomarzanki między nimi to wręcz komediowe tour de force. Równie rozbrajający jest Joe Pantoliano jako ciągle wkurwiony szef. Niby takich widzieliśmy wielu, jednak tutaj nadal to działa. Dobrze też wypada Tea Leoni jako Julie, czyli świadek zabójstwa, choć bywa irytująca i bardziej przeszkadza. Najsłabszym ogniwem wydaje się antagonista. Nie zrozumcie mnie źle, Tcheky Karyo w rolach czarnych charakterów zawsze się sprawdzał. Ale większość działań dokonują tutaj jego ludzie, a nie on sam, przez co aktor sprawia wrażenie niewykorzystanego. Można było z tego wycisnąć więcej.

Pierwsza część „Bad Boys” nie jest tak efekciarska jak późniejsze filmy Baya, dostarczając kawał świetnej rozrywki. Udaje się zachować balans między humorem a akcją, naszych gliniarzy nie da się nie lubić, zaś mały budżet działa tutaj na plus. Takiego Baya lubię najbardziej.

8/10

Radosław Ostrowski

Samoloty

Dusty Spryskiwacz jest samolotem, który opryskuje pola rolnicze, choć jego marzeniem jest udział w wyścigu dookoła globu. Ale brakuje mu po pierwsze wprawy, po drugie jest małym samolotem, który nie posiada żadnych wielkich mocy czy siły. A jakby było tego mało, ma lęk wysokości. Jednak pod okiem doświadczonego Kapitana chłopak się szkoli i fartem wygrywa eliminacje. Potem wystarczy tylko wygrać, tak?

samoloty1

Akcja toczy się mniej więcej w czasach „Aut”, jednak odpowiedzialna za fabułę „Samolotów” ekipa z DisneyToon nie ma aż takiej iskry geniuszu jak chłopaki z Pixara. Ich bajka skierowana jest przede wszystkim dla młodszego widza i opowiada dość prosta historię o walce ze swoimi słabościami i woli walki. Starsi (czytaj: dorośli) raczej poczują się znużeni i niewiele znajdą tu dla siebie. Animacja sama w sobie jest naprawdę ładna i jest na czym oko zawiesić, zaś bohaterowie budowani są na prostych cechach (poza Kapitanem, który skrywa pewną tajemnicę). A konkurenci Dusty’ego w wyścigu są malowani z wykorzystaniem elementów charakterystycznych dla ich nacji (Kanadyjka z francuskim akcentem i sporą ilością różu, Meksykanin w stroju zapaśnika). Nie ma tutaj niczego, co już bym nie widział, ale oglądało się to całkiem przyzwoicie.

Swoje robi też polski dubbing pod wodzą reżyserującego Wojciecha Paszkowskiego oraz kilku zabawnym dialogom tłumaczenia Kuby Wecsile. Aktorzy naprawdę dobrze sobie sobie poradzili, ze wskazaniem na Macieja Musiała, czyli marzącego Dusty’ego oraz Cezarego Morawskiego jako charyzmatycznego Kapitana. Ale cały szoł kradnie wiele postaci drugoplanowych jak kumpel Dusty’ego Beka (Olaf Lubaszenko), rubaszny El Chupacabra (Jakub Szydłowski i ten jego akcent!) oraz komentującego zawody Tomasza Zimocha (który robi to, co umie najlepiej).

samoloty2

Niby nie jest to nic odkrywczego, ale „Samoloty” są całkiem przyzwoitą zabawą. Ale tylko pod warunkiem jeśli macie dzieciaka w wieku 6-7 lat lub odrobinkę starszego.

5/10

Radosław Ostrowski