W ostatnim czasie nie brakuje ambitnych filmów SF za duże pieniądze. „Interstellar”, „Marsjanin” czy „Pierwszy człowiek” – to niektóre przykłady, do których zdecydowanie próbuje dołączyć nowy film Jamesa Graya. Historia skupia się na astronaucie, majorze Royu McBride, który dostaje bardzo poważne zadanie. Ziemia zostaje zaatakowana przez coś, co nazwano Udarem – fale antymaterii, które niszczą elektryczne urządzenia na planecie i może doprowadzić do zniszczenia życia. Major wyrusza z tajną misją rozwiązania źródła problemu.

Dziwaczny to film, na pewno nie dla ludzi, którym kino SF kojarzy się z epicką napierdalanką, wybuchami oraz wszelkimi komputerowymi bajerami. Tak naprawdę jest to psychologiczne kino drogi, skupione na wędrówce naszego bohatera. Tylko, ze ta podróż nie obejmuje tylko częściowo skolonizowanego kosmosu, ale przede wszystkim w głowie McBride’a. Kamera niemal przyklejona jest do jego twarzy, pokazując każde spojrzenie, grymas twarz. A jego portretu dopełnia także narracja z offu Roya – zazwyczaj taki zabieg wydaje się drogą na skróty.

Jeśli miałbym do czegoś porównać nowy film Graya, zdecydowanie najbliżej jest do… „Czasu Apokalipsy”. Ekspedycja ta ma dla bohatera charakter osobisty, jednak więcej wam nie powiem. Im więcej zaczniecie odkrywać tajemnic, niespodzianek oraz twistów, tym bardziej ten film was złapie. I zmusi do zastanowienia, pokazując niezbyt przyjemną stronę człowieka. Może technologicznie zdolnego do osiągnięcia niemożliwego, ale tak samo egoistycznego, niszczącego, samotnego, ogarniętego swoimi własnymi obsesjami i demonami. Wielki i mały jednocześnie, zdolny do poświęcenia jak także do zabijania, eksperymentowania, szaleństwa.

By jednak nie zanudzić tymi ważkimi refleksjami, reżyser dodaje odrobinkę akcji jak choćby podczas ucieczką przed piratami na Księżycu. Jednak Gray znany jest z tego, że do oczywistych elementów podchodzi w nieoczywisty sposób. Wizualnie „Ad Astra” to prawdziwa perła w koronie, gdzie niemal każdy kadr mógłby spokojnie być tapetą na komputerze. Znakomite zdjęcia Hoyte van Hoytemy podkreślają klimat poszczególnych miejsc, które – niby osadzone w niedalekiej przyszłości – wyglądają jakby z filmów SF lat 70. i 80. bez widowiskowych efektów specjalnych, z nieobecnym dźwiękiem w przestrzeni kosmicznej. Poczucie odrealnienia oraz samotności potęguje jeszcze minimalistyczna muzyka Maxa Richtera, a powolne tempo pozwala rozsmakować się estetyce kina.

Aktorsko pojawia się tu wiele znajomych twarzy na drugim planie, ale prawda jest taka, iż są tak naprawdę tylko drobnymi epizodami. Całość na swoich barkach musiał dźwigać Brad Pitt, co troszkę mnie zaskoczyło. Zwłaszcza, iż reżyser bardzo często współpracuje z Joaquinem Phoenixem. Ale to Pitt był producentem, więc ta zmiana ma więcej sensu. Aktor gra tutaj w bardzo wyciszony sposób, co wynika z charakteru bohatera, który ma być profesjonalistą oraz jest nauczony tłumić emocje w sobie. Bardzo drobnymi detalami pokazywana jest powoli odbywająca się przemiana McBride’a, mierzącego się ze swoimi demonami.
Choć film ma nierówne tempo, dialogi w większości to ekspozycja i czasami jest sporo repetycji „Ad Astra” pozostaje intrygującym doświadczeniem. Ambitnym SF z niesamowitą warstwą audio-wizualną oraz klimatem samotności i alienacji. Mnie to wystarczy, a czy wy spróbujecie wyruszyć w tą podróż?
7,5/10
Radosław Ostrowski

























