Ghost in the Shell

Tokio w przyszłości wygląda tak jak Los Angeles w „Blade Runnerze” – wali po oczach neonami, a granica między ludźmi a rozwiniętymi maszynami zatarła się dawno temu. W tym świecie przyszło żyć Major – ludzki mózg w mechanicznym ciele. Idealna broń i maszyna mająca być ślepo posłuszna i zdolna do zabijania. Ale czy aby na pewno? Major tym razem dostaje zadanie schwytania pewnego hakera, który jest odpowiedzialny za śmierć trzech pracowników korporacji, co stworzyła Major. Razem z kolegami Sekcji 9 (tacy futurystyczni gliniarze) ruszają jego tropem.

ghost_in_the_shell1

Odbiór filmu Ruperta Sandersa zależy od dwóch decydujących czynników: znajomości japońskiego pierwowzoru (anime – serial i filmy) oraz stosunku do tego materiału. W moim przypadku sprawa jest bardzo prosta, bo oryginału nigdy nie widziałem. Remake mocno przypomina pod względem treści wspomniane dzieło Ridleya Scotta, pokazując wizję świata z jednej strony technologicznego rozwoju. Ludzie mogą się tak upgrade’ować swoją fizyczną powłokę i udoskonalać, a w zamian mają być tylko lojalni i posłuszni, a z drugiej strony jest ciągle nędza oraz bieda. Jak w tym wszystkim znaleźć człowieczeństwo? Zwłaszcza, że można przecież przeszczepić czyjeś wspomnienia oraz odebrać tożsamość (mocno to przypomina dzieła Dicka), gdzie nie wiadomo kim jesteś, kim byłeś. Ta przyszłość potrafi przerazić, mimo mocno święcących reklam różnych towarów, jest tak naprawdę pusty, przygnębiający i brudny. Brakuje jeszcze tylko ciągle padającego deszczu, bo jest tak źle. Za to mamy wszelkiego rodzaju glitche, czyli obrazy jakby wrzucone przypadkiem i szybko znikające (coś w rodzaju zaburzenia percepcji).

ghost_in_the_shell3

Scenografia robi piorunujące wrażenie (może nie tak, jak ostatni „Blade Runner”, ale trudno przejść obojętnie), tak samo jak pulsująca, elektroniczna muzyka niemal żywcem wzięta z którejś części „Deus Exa”. Tajemnica jest tutaj odkrywana bardzo powoli, chociaż parę razy dialogi są łopatologiczne, ale intryga wciąga. Poczucie osaczenia jest budowane wielokrotnie (starcie w piwnicy, pierwsze spotkanie antagonistów), a sceny akcji są po prostu świetne – nawet slow-motion nie było problemem. Kilka kadrów jest wręcz przepięknych (narodziny Major, gdzie dochodzi do złączenia mózgu z nowym ciałem). I ciągłe pytanie: komu możemy zaufać? Dość szybko się domyśliłem, kto pociąga za sznurki, ale dałem się wciągnąć w opowieść, a kilka scen (przeszłość Major – ta prawdziwa) potrafiło poruszyć. Wrażenie też psuje przemoc, a właściwie jej umowność, która troszkę nie pasuje do tego brudnego i bezwzględnego świata. Zakończenie zaś sugeruje ciąg dalszy (nie miałbym nic przeciwko), chociaż w box office nie namieszał ten tytuł.

ghost_in_the_shell4

A jak to jest zagrane? Lepiej niż spodziewali się hejterzy, chociaż były dwa zgrzyty. Pierwszym była Juliette Binoche wcielająca się w dr Oulet, czyli twórczynię Major, a jej wątek był dość mocno wykorzystujący łopatę w przekazywaniu informacji. Drugim kiksem jest niejaki Peter Ferdinando jako szef korporacji, Cutter. Rola tak stereotypowa jak na tego typu postać, że łatwo domyślić się jego motywacji. Reszta nie zawodzi, a największe wrażenie robi Pilou Asbaek jako twardy Batou oraz sam Takeshi Kitano jako szef Sekcji Aramaki (końcówka zdecydowanie należy do niego), samą obecnością kradnący każdą scenę. A jak poradziła sobie Scarlett Johansson w roli głównej? Powiem krótko: jest rewelacyjna. Z jednej strony bezwzględna zabójczyni, ale z drugiej osoba prześladowana przez szczątki wspomnień. Aktorka znakomicie pokazuje siłę (pięści), lecz także zagubienie, niepewność, poszukiwanie swojego ja i wierzyłem jej (jej oczy mówią więcej).

ghost_in_the_shell2

Jaki jest ten nowy „Ghost in the Shell”? To zależy od waszego stosunku do oryginału. Czy może zachęcić do zapoznania z pierwowzorem? Myślę, że tak, broniąc się klimatem, pesymistyczną wizją świata, tajemnicą i więcej niż porządnym aktorstwem. Można z było z tego wycisnąć więcej, a pewne wątki i postacie lepiej zarysować, lecz całość i tak daje radę. Warto dać szansę i wejść w świat bez ducha.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Marzyciele

Paryż 1968 roku był bardzo gorącym okresem i to nie tylko dlatego, że zbliżało się lato. Odejście dyrektora Paryskiej Filmoteki doprowadziło do zamieszek. To właśnie podczas tych wydarzeń w Paryżu pojawia się amerykański student Matthew. I w tym mieście ucząc się francuskiego i oglądając filmy poznaje rodzeństwo – Theo i Isabelle. Gdy ich rodzice wyjeżdżają na wieś, troje nastolatków zaczyna spędzać coraz więcej czasu ze sobą. Także w sypialni.

marzyciele2

Powracający po kilkuletniej przerwie Bernardo Bertolucci wraca do swoich ulubionych tematów: wchodzenia w dorosłość oraz polityczne tło. To pierwsze interesuje go nawet bardziej, gdyż polityka zostaje zepchnięta na dalszy plan – wspominana jest wojna w Wietnamie i działalność Mao, jednak najważniejsza staje się inicjacja, kinofilia oraz… seksualny trójkąt, który – prędzej czy później – musi się rozpaść. Wszystko toczy się dość spokojnym rytmem, wplecione zostają fragmenty filmów (brawo dla montażysty), które są cytowane i przypominane przez bohaterów, a w tle przygrywa muzyka z lat 60. (Joplin, Hendrix, The Doors – i to niekoniecznie największe przeboje). A co robią nasi bohaterowie? Dyskutują na wszelkie tematy – od kina do polityki, po drodze prowadząc grę, w której odkrywają seks. Nie brakuje odważnych scen erotycznych, jednak wszystko zostało zrobione ze smakiem i bez wulgarności, chociaż nie brakuje nieprzyjemnej atmosfery, gdy nasz trójkąt nie opuszcza domu, jedząc resztki ze śmietnika.

marzyciele1

Finał może wydawać się oczywisty i przewidywalny, jednak „Marzycieli” dobrze się ogląda, co jest zasługą naprawdę dobrych kreacji aktorskich, ze szczególnym wskazaniem na dwójkę: Michael Pitt oraz Eva Green. Oboje młodzi, poszukujący i uwodzący na ekranie swoimi osobowościami, mieszanką niewinności z odrobiną perwersji, nie mogąc oderwać od nich oderwać wzroku. Troszkę blado przy tej dwójce prezentuje się Louis Garrel, co nie znaczy, że jest zły.

„Marzyciele” potwierdzają, że Bertolucci w realizowaniu filmów z zabarwieniem erotycznym nie ma sobie równych. Może nie szokuje tak jak „Ostatnie tango w Paryżu” i ma tej zmysłowości z „Ukrytych pragnień”, jednak pozostaje kawałkiem interesującego, ciekawego kina. Zwłaszcza dla młodego, jednak dorosłego odbiorcy.

7/10

Radosław Ostrowski

nadrabiam_Bertolucciego

Hannibal – seria 2

Jak dobrze pamiętamy lub nie – Will Graham został aresztowany i oskarżony o zbrodnie popełnione przez dr Lectera. Jego dawny szef Jack Crawford ma wątpliwości, by je rozwikłać decyduje się iść po pomoc do… dra Lectera, który zostaje nowym konsultantem. W tym samym czasie Graham podejmuje próbę udowodnienia swojej niewinności.

hannibal22

Pierwsza seria serialu Bryana Fullera podobała mi się, aczkolwiek było wiele niedoskonałości (proceduralny charakter, łopatologia, Lecter bohaterem drugoplanowym), nadrabiane przez świetne aktorstwo oraz fantastyczną robotę techniczną. Druga seria wydaje się lepsze. Owszem, w paru odcinkach jest zachowany charakter proceduralny, jednak najmocniejszym atutem pozostaje relacja między Grahamem i Lecterem. Przełomem i punktem zwrotnym serialu jest wypuszczę Grahama i jego powrót na terapię do Lectera – psychologiczna gra między antagonistami zawsze było esencją i najciekawszym wątkiem zarówno serialu jak i książek Thomasa Harrisa. I ciągle pojawiało się pytanie – kto kim manipuluje, kto kogo podpuszcza i ustawia pułapkę. Wtedy serial nabiera rumieńców, serwując po drodze kilka wolt (pojawienie się żywej agentki Miriam Lass – powszechnie uznanej za zaginioną czy zabicie dr Katz) i makabrycznych zagadek (zabicie kobiety i umieszczenie jej zwłok w… macicy martwej kobyły).

hannibal23

Nadal serial powala techniczną robotą – znakomicie montowane sceny (przyrządzanie posiłków przez Hannibala czy mroczne wizje Grahama z tajemniczym jeleniem), budujące bardzo mroczny, wręcz oniryczny klimat, jednocześnie uzupełniając wiedzę o terapii Grahama (tutaj dowiadujemy się, że doktorek celowo wzmacniał pogorszenie umysłu), a sceny zbrodni nabierają zaskakującego wymiaru estetycznego. Czuć w tym klimat Davida Lyncha, potęgowany przez dziwaczną muzykę, zaś finał okazuje się mocnym szokiem i niespodzianką. Więcej nie powiem, to musicie sami zobaczyć.

hannibal21

Jeśli chodzi o aktorstwo, to nadal jest to serial Madsa Mikkelsena, który kapitalnie gra Lectera – wyrachowany, opanowany manipulator, który czasem brudzi sobie ręce. Coraz bardziej przekonuje się, że to godny następca Anthony’ego Hopkinsa. Powściągliwość tylko potęguje poczucie niepewności wobec tego faceta. Hugh Dancy rozkręca się z odcinka na odcinek i okazuje się godnym przeciwnikiem Lectera, próbując nim tak sterować, by móc dokonać aresztowania go. Ale gdy na początku nikt mu nie wierzy, próbuje zabić Lectera zza krat. Pozostali aktorzy drugiego planu z poprzedniej serii (Laurence Fishburne, Carlone Dhavernas czy duet Scott Thompson/Aaron Abrams) trzymają solidny poziom, wzbogacając ten serial.

hannibal24

Pojawiają się jednak dwie nowe postacie, które grają kluczowe role. Jest to rodzeństwo Vergerów – dziedzice wielkiego właściciela zakładów mięsnych. Margot (atrakcyjna Katherine Isabelle) chce zabić swojego brata, do czego namawia ją dr Lecter, a kiedy to nic nie daje, potrzebuje pilnie faceta, z którym będzie mogła mieć dziecko, by pozbawić braciszka praw do majątku (ona ze względu na inną orientację, została tego pozbawiona). Z kolei on (balansujący na granicy groteski Michael Pitt) jest sadystą, bydlakiem mającym obsesję na punkcie świń żywiących się… ludźmi, a jego śmiech wywołuje zawsze pewne przerażenie. Oboje wnoszą wiele do serialu, choć padają ofiarami intryg Lectera i Grahama, za co płacą dość sporą cenę.

hannibal25

Druga seria potwierdza tylko, że Bryan Fuller i jego ekipa wiedzą po prostu co robią. Jest lepiej od poprzedniej serii i tylko „Detektyw” był w stanie dorównać w tym roku tej produkcji. A o czymś to świadczy.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski