Życie Chucka

Co mogło powstać z połączenia sił dwóch specjalistów od horroru – filmowego i literackiego? Mike Flanagan to twórca znany głównie z serialowych miniseriali grozy jak „Nawiedzony dom na wzgórzu”, „Nocna msza” czy „Zagłada domu Usherów”. Stephen King – cóż, tego pana fanom straszenia przedstawiać nie trzeba. Już dwa razy ich drogi się przetarły: najpierw w powstałej dla Netflixa „Grze Geralda” oraz w „Doktorze Sen”, czyli karkołomnej kontynuacji „Lśnienia”. Teraz pojawia się kolejne wspólne (chyba można tak to nazwać) dzieło – „Życie Chucka”. I to jest zupełnie inna bestia.

Cała historia opowiedziana jest w trzech aktach, zaczynając od… końca. Widzimy świat, który zaczyna przechodzić katastrofę. Kolejne części świata są albo zalewane powodziami, niszczone przez wulkany, trzęsienia ziemi i reaktory nuklearne. Co doprowadza do zniknięcia ludzi, także braku Internetu, telefonów komórkowych, a nawet telewizji. Do tego wszędzie pojawiają się reklamy, banery związane z niejakim Charlesem Krantzem (Tom Hiddleston) z okazji 39 wspaniałych lat. Ale kim jest Chuck?

Sama historia opowiedziana od końca łączy ze sobą postać Chucka – księgowego, ze smykałką do tańca. Flanagan odwracając chronologię, próbuje pokazać pokręcone losy człowieka oraz jego małego wszechświata. Czyli ludzi mających wpływ na niego, drobnych momentów z życia aż po śmierć na raka. Mamy tu zarówno wychowujących go dziadków: wnikliwego księgowego (Mark Hamill) oraz babcię, co w liceum była królową parkietu (Mia Sara). Jest też nauczycielka wf’u, pani Rohrbacher (Samantha Sloyan) czy właściciel domu pogrzebowego (Carl Lumbly), niespełniony prezenter pogody. Pewne postacie, miejsca (strych zamknięty na klucz), a nawet zdania w każdym akcie się powtarzają niczym w pętli. Jednak ta opowieść kompletnie mnie nie zaangażowała. I to z dwóch powodów.

Po pierwsze: ta dziwaczna konstrukcja, gdzie każdy akt jest osobną opowieścią (wizja końca świata, nagły moment z życia Chucka parę miesięcy przed chorobą oraz dojrzewanie i wychowanie u dziadków), wywoływał na początku dezorientację. Dopiero w drugim akcie coś się przestawiło i obraz zaczął ożywać, jednak zakończenie mnie nie usatysfakcjonował. Drugi problem to narracja z offu – nie dlatego, że źle brzmi. W końcu wypowiada ją sam Nick Offerman, ale miałem poczucie przeładowania nią. Zbyt wiele rzeczy jest nią niejako maskowane, a za mało pokazane. I samego dorosłego Chucka w wykonaniu Hiddlestona jest zwyczajnie malutko (za to scena tańca na ulicy z grającą perkusją oraz Annalisse Basso – rewelacyjna, od zdjęć przez montaż aż po choreografię).

Aż sam nie chce wierzyć, że to piszę, ale „Życie Chucka” to pierwsze rozczarowanie w dorobku Flanagana. Czy to wynika z tego, że reżyser zbyt wiele czasu spędził w telewizji, przez co powrót do krótszej formy był wyboisty, czy może sam materiał źródłowy nie był zbyt dobry – nie umiem rozstrzygnąć. Film ma swoje momenty, jest dobrze zagrany i ładnie wygląda, ale nie potrafił mnie emocjonalnie zaangażować. Pierwszy duży zawód tego roku.

6/10

Radosław Ostrowski

Zagłada domu Usherów

Rzadko sięgam po horrory, bo zbyt łatwo jestem podatny na straszenie. Niemniej jest paru reżyserów tego gatunku, których dorobek uważnie obserwuje. Jak choćby Mike Flanagan, który ostatnimi czasy tworzył dla Netflixa mini-seriale jak „Nawiedzony dom na wzgórzu” czy „Nocna msza”. Ta współpraca dobiegła końca i reżyser tym razem przeszedł (brzmię jakbym mówił o piłkarzu) do Prime Video, by pracować nad adaptacją „Mrocznej wieży” Stephena Kinga. Ale na pożegnanie Amerykanin zdecydował się zmierzyć z „Zagładą domu Usherów” Edgara Allana Poe.

Punktem wyjścia całej tej opowieści jest spotkanie dwóch mężczyzn w opuszczonym domostwie, co lata świetności ma już dawno za sobą. Gościem jest pracujący w prokuraturze Auguste Dupin (Carl Lumbly), zaś gospodarzem ścigany przez niego Roderick Usher (Bruce Greenwood) – szef koncernu farmaceutycznego i właściciel ogromnej fortuny. Właśnie pochował sześcioro swoich dzieci, które zginęło w makabrycznych okolicznościach. Nestor rodu chce złożyć swoje zeznanie i powiedzieć jak zmarło jego potomstwo. Do tego przy okazji poznajemy jak mężczyzna ze swoją siostrą-bliźniaczką Madeline (Mary McDonnell) zbudowali swoje imperium. Przed śmiercią potomstwa i ostrym procesem sądowym.

Flanagan tym razem klei cały dorobek Poego i uwspółcześnia cała historię, tworząc bardziej horrorową wersję… „Sukcesji”. Akcja toczy się na kilku przestrzeniach czasowych, zaczynając na dzieciństwie z lat 50., początkach pracy w korporacji końcówce lat 70. i do współczesności. Zarówno podczas rozmowy dwójki bohaterów, jak i na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. Flanagan nigdzie się nie spieszy z całą historią, pokazując galerię ludzi odrażających, brudnych i złych do szpiku kości. Psychopaci, socjopaci, nałogowcy, żądni władzy, pieniędzy oraz pozycji, dla której będą w stanie zrobić wszystko. Bez względu na cenę i konsekwencje, co tylko jeszcze bardziej czyni całą familię antypatyczną.

A cóż to za galeria postaci – pragnący miłości ojca, niepewny Frederick (Henry Thomas), hedonistyczny Prospero (Sauriyan Sapkota), specjalizująca się w PR-e wyrachowana Camille (Kate Siegel), tworzący gry video i ostro ćpający Napoleon „Leo” (Rahul Kohli), nakręcona na punkcie zdrowia Tamerlane (Samantha Sloyne) oraz uzdolniona medycznie karierowiczka Victorine (T’Nie Miller). Każde z nich skrywa pewne ukryte emocje, obsesje, motywacje, zaś ich wspólne sceny podnoszą napięcie do sufitu. Jak dodamy do tego odrobinkę czarnego humoru oraz makabryczne sceny śmierci (bardzo krwawe jak na Flanagana), efekt jest co najmniej piorunujący.

Cudownie stylowo sfotografowany, okraszony nerwowo-elegancką muzyką, świetnym dźwiękiem oraz mocnym napięciem. I nie mogę też nie wspomnieć o rewelacyjnym aktorstwie. Imponujące wrażenie zrobił na mnie Bruce Greenwood w roli Rodericka Ushera. Z jednej strony bardzo opanowany, elokwentny i pełny pychy, ale jednocześnie gdzieś tutaj skrywa się strach, lęk przed nieuniknionym oraz pewne wycofanie. Chyba jedyny bohater jaki wywoływał we mnie coś więcej niż obrzydzenie. O wiele bardziej enigmatyczna jest Carla Gucino, która jest… no właśnie. Odwiedza każdego członka rodziny, za każdym razem wyglądając, mówiąc i zachowując się inaczej. Wydaje się być osobą wiedzącą więcej o wszystkich, znającą ich ukryte myśli i lęki. Równie mocny jest – bardzo wycofany – Mark Hamill jako Arthur Pym, prawnik rodziny i fixer.

„Zagłada domu Usherów” to najlepsza rzecz jaką Mike Flanagan zrobił dla Netflixa. Fenomenalna technicznie, rewelacyjnie zagrana oraz chyba najbardziej interesująca adaptacja dzieł Poego jaką mogę sobie wyobrazić. Mroczne, niepokojące, brudne i bardzo satysfakcjonujące doświadczenie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Doktor Sen – wersja reżyserska

UWAGA!
Materiał zawiera śladowe ilości spojlerów, lecz autor stara się go zredukować do minimum.

Kontynuacje po latach są więcej niż niebezpieczne, zwłaszcza w przypadku filmów uznawanych za arcydzieła. Bo raczej nikt nie oczekiwał sequela do „Lśnienia” Stanleya Kubricka wg powieści Stephena Kinga. Ale sam pisarz zdecydował się napisać kontynuację – „Doktor Sen”. Adaptacja książki wydawała się nieunikniona, choć mogła być problematyczna. Dlaczego? Sam King fanem kinowego „Lśnienia” nie był, więc przenosząc „Doktora Sen” trzeba było pogodzić zarówno fanów książkowego sequela i kinowego poprzednika. Pewną nadzieję dawała osoba reżysera Mike’a Flanagana.

doktor sen1

Akcja skupia się na już dorosłym Dannym (Ewan McGregor) – ciągle naznaczonym traumatycznymi wydarzeniami z hotelu Overlook. Chcąc zapomnieć sporo pije i ćpa, co w żadnym wypadku nie pomaga w rozwiązaniu problemu. Mniej korzysta ze „lśnienia” i w końcu decyduje się wyjechać do stanu New Hampshire. Nowe miejsce, nowy start, nowe możliwości. Poznaje Billy’ego Freemana (Cliff Curtis), który pomaga mu zarówno znaleźć mieszkanie, jak też przyciąga na spotkanie AA. Dzięki temu (pośrednio) dostaje pracę jako pielęgniarz w szpitalu. A dawno uśpione lśnienie nagle się budzi do życia. Wszystko przez posiadającą tą samą moc dziewczynka Abra (debiutantka Kyliegh Curran), tylko u niej jest o wiele silniejsza. Ale jest jeszcze trzecia siła – Prawdziwy Węzeł, czyli grupa nieumarłych żywiących się lśnieniem. Początkowo mężczyzna nie chce się mieszać, ale okoliczności zmuszają go do działania.

doktor sen2

Jeśli ktoś spodziewa się arcydzieła na poziomie dzieła Kubricka, nawet do tego filmu nie podchodźcie. Nie mogę jednak powiedzieć, że Flanagan dał ciała. Wyciągnął ze źródłowego materiału ile się da i bardzo powoli buduje atmosferę. Reżyser daje dużo czasu na poznanie bohaterów, ich motywacji oraz umiejętności, by móc bardziej się z nimi zżyć. Dlatego całość toczy się bardzo powolnym, niespiesznym rytmem (i dlatego trwa 2,5 godziny – w wersji reżyserskiej aż 3), skupiając się na postaciach oraz atmosferze. Nie wali jump-scare’ami prosto w twarz, jednak potrafi wielokrotnie zmrozić krew w żyłach. Wystarczy spojrzeć na członków Pradawnego Węzła, czyli istot na kształt nieumarłych pasożytów, nie tylko żywiących się lśnieniem (oni je nazywają „parą”), lecz posiadają różne nadnaturalne moce (m. in. wchodzenie do umysłu, manipulacja). Choć ich mordy nie są pokazywane wprost, potrafią przerazić.

doktor sen3

Mimo długiego metrażu Flanagan nie przynudza i pewnie opowiada o mierzeniu się ze swoimi demonami, odzyskiwaniu wiary w siebie oraz klasycznej walce dobra ze złem. Bliżej tutaj jest do kina fantasy z elementami nadnaturalnymi. Ale jednocześnie do paru rzeczy podchodzi w sposób kreatywny. Szczególnie w momentach, gdy Danny oraz Abra używają swoich mocy. Zarówno kiedy on pomaga w spokoju umrzeć jak kiedy Abra mierzy się z Rosą Kapelusznik, gdy ta druga chce wejść do jej głowy (fantastycznie sfilmowana scena oraz imponująca scenografia). Z jednej strony film stoi na swoich własnych nogach, ale z drugiej nie brakuje odniesień do filmowego „Lśnienia”. Najdobitniej to widać w finałowej konfrontacji na terenie zamkniętego hotelu Overlook czy retrospekcjach. W tych ostatnich postacie z dzieła Kubricka wracają, grani przez innych aktorów i nie wywołuje to żadnego zgrzytu. Ktoś powie, że ten finał to nachalny fan service, co mogę zrozumieć, gdyby film nie miał nic więcej do zaoferowania. I do razu mówię – zakończenie jest w pełni satysfakcjonujące.

doktor sen4

Także aktorsko jest więcej niż świetnie. Dorosłego Danny’ego gra sam Ewan McGregor i bardzo dobrze pokazuje udręczonego, zagubionego mężczyznę. Jego przemiana w pewnego siebie mentora (niczym inny bohater grany przez tego aktora w pewnej odległej galaktyce), wykorzystującego kilka sztuczek ze swojego arsenału przekonuje. Tak samo jak krótkie momenty załamania oraz budowanej więzi z Abrą. Tą dziewczynkę gra Curran i jest absolutnie fantastyczna, pokazując zarówno momenty przerażenia jak i silnego charakteru. Mocna, wyrazista postać oraz jedna z lepszych ról dziecięcych ostatnich lat. Ale całość kradnie magnetyzująca Rebecca Ferguson. Jej Rose jest mroczna, demoniczna i bardzo pewna siebie, co podkreśla sam wygląd. Władcza, bardzo charyzmatyczna, silna osobowość, z drobnymi momentami zwątpienia.

doktor sen5

Oczekiwanie, że „Doktor Sen” będzie na poziomie „Lśnienia” samo w sobie jest absurdalne. Flanagan zdaje sobie z tego sprawę, więc nie ściga się z klasykiem i znajduje swoją własną drogę. Jest świetnie zagrany, z powolnie budowaną atmosferą oraz klimatem rzadko spotykanym w kinie grozy. Slow burner, ale wciągający jak diabli.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Nawiedzony dwór w Bly

Mike Flanagan – chyba obecnie żaden reżyser kina grozy nie trzymał tak równego poziomu. Choć muszę przyznać, że widziałem niewiele tytułów w dorobku Amerykanina. Kolaboracja z Netflixem wydaje się być najowocniejsza, co pokazały realizowane dla nich mini-seriale „Nawiedzony dom na wzgórzu” i „Nocna msza”. Teraz wziąłem się za przeoczony „Nawiedzony dwór w Bly”, będącym czymś w rodzaju kontynuacji „Nawiedzonego domu…”. Bardziej jednak w stylu antologii, gdzie mamy niemal tą samą obsadę, samą ekipę oraz kolejną nawiedzoną posiadłość, tym razem czerpiąc z dorobku Henry’ego Jamesa. Oczywiście, lekko uwspółcześnioną i zmodyfikowaną.

bly manor1

Punktem wyjścia jest zbliżające się wesele młodej pary gdzieś w Kalifornii Roku Pańskiego 2007. Przybywa kobieta w wieku średnim w noc przed wielkim dniem, by opowiedzieć pewną historię. Historię o duchach, choć czy aby na pewno? Jest rok 1987, Londyn. Poznajcie Dani Clayton (Victoria Pedretti) – młodą Amerykankę, szukającej dla siebie pracy. W końcu zostaje zatrudniona jako guwernantka dwojga dzieci, którymi opiekuje się lord Wingrave (Henry Thomas). Dzieci przebywają w dworku w Bly po śmierci rodziców. Poza nimi w dworku są jeszcze kucharz Owen, służąca Hannah oraz ogrodniczka Jamie. Dzieciaki – Miles i Flora – są dość osobliwe, a ich zachowanie zmienia się czasem jakby ktoś użył magicznego guzika. Z czasem jednak guwernantka zaczyna zauważać kolejne dziwne rzeczy: ślady błota, głuche telefony, wreszcie jakieś sylwetki ludzi pojawiają się i znikają. Robi się niepokojąco, a zachowanie domowników nie pomaga.

bly manor2

Jeśli ktoś spodziewa się w pełni horroru, „Nawiedzony dwór w Bly” może wywołać rozczarowanie. Flanagan tutaj bardziej czerpie z gotyckiego… romansu, który ostatnio parę lat temu próbował zrealizować Guillermo Del Toro swoim „Crimson Peak”. Co jeszcze bardziej budziło obawy to fakt, że Flanagan napisał i wyreżyserował tylko jeden odcinek. Czy to mocno obniży poziom? O dziwo nie, ale inaczej są poukładane akcenty. Twórców nie interesuje serwowania krwi, wiader makabry czy nadużywania jump scare’ów, lecz budowaniu aury tajemnicy, poczuciu niepokoju oraz wywołaniu mętlika w głowie. Nadnaturalnym elementem tutaj są duchy, które są tutaj pozbawione twarzy i poruszają się niczym marionetki. Ale niektóre nie są nawet świadome, że nie żyją, coraz bardziej tracąc wspomnienia, osobowość, cel.

bly manor4

Serial pozornie prowadzi prostą opowieść, lecz z czasem zaczynamy poznawać kolejne tajemnice i sekrety domowników dworku. Każdy tutaj dostaje odrobinę czasu na poznanie, swoje pięć minut, nawet postacie w zasadzie już nieobecne jak poprzednia guwernantka (panna Jessel) czy uważany za zbiega Peter Quint. Kolejne nitki, sceny i tajemnice skrywane zarówno przez rodzinę (przyczyna śmierci rodziców, dziwne zachowanie Milesa w szkole, kim są duchy), jak i pierwotnych właścicieli (cudowny, przedostatni odcinek w całości czarno-biały) potrafią zaangażować, wciągnąć, poruszyć. Mętlik w głowie już wywołał odcinek piąty, pokazany z perspektywy gosposi Hannah, jednak dopiero pod koniec wszystko zaczyna się spinać w spójną całość.

bly manor5

Serial wygląda pięknie, imponuje scenografią i przywiązaniem do detali, kostiumy w scenach historycznych są okazałe. Tak samo grająca w tle bardzo klasyczna w stylu muzyka czy zabawa montażem. Tutaj technicznie ciężko się do czegokolwiek przyczepić, do czego Flanagan już zdążył przyzwyczaić. Tak jak do wielu znajomych twarzy: wraca Henry Thomas (bardzo wycofany i mocno pijący lord Wingrave), Oliver Jackson-Cohen (śliski, manipulujący Peter Quint), Kate Siegel (Viola) czy Carla Gucino (narratorka). Nie można nie wspomnieć Victorii Pedretti, która jest świetna jako panna Clayton i trzyma to wszystko w ryzach. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły dzieci, czyli Amelie Bea Smith i Benjamin Even Ainsworth, tworzący bardzo zniuansowany, wyrazisty duet. Bez cienia fałszu pokazują wszystkie emocje: od zagubienia, wycofania po gwałtowne wybuchy oraz momenty zawieszenia, co wprawiło mnie w osłupienie. Nie chcę bawić się w wyliczanki, ale tutaj naprawdę każdy ma swój moment na zabłyszczenie.

bly manor3

Jeśli miałbym jednak wskazać który sezon z antologii jest najlepszy, bez wahania powiedziałbym, że „Nawrócony dom na wzgórzu”. Ale „Bly Manor” również potrafi wielokrotnie zaskoczyć, trzymać w napięciu i wzruszyć. Skupia się bardziej na innych aspektach, przez co może wydawać się dziwny. Im dalej jednak w las, tym więcej zaskoczeń, niespodzianek oraz nieoczywistych momentów. Ja polecam bardzo.

8/10

Radosław Ostrowski

Nocna msza

Mike Flanagan jest jednym z ciekawszych reżyserów kina grozy, choć pozostaje w cieniu kolegów w rodzaju Jamesa Wana, Leigh Wannella czy Scotta Derricksona. Ale tak jak Wan sięga po ograne schematy, by zdemolować je do góry nogami i bardziej skupia się na relacjach między postaciami, zaś elementy nadprzyrodzone są katalizatorem wydarzeń („Oculus”, „Nawiedzony dom na wzgórzu”). Nie inaczej jest w przypadku „Nocnej mszy”, gdzie groza miesza się z religią.

Akcja toczy się w małym miasteczku na wyspie, gdzie wraca po czterech latach mężczyzna. Kiedyś był bardzo wierzącym gościem, ale po spowodowaniu wypadku i odsiadce wiara może się zmienić bardzo radykalnie. Kiedyś było to miejsce pełne ludzi, głównie rybaków, ale katastrofa ekologiczna zmieniła wszystko i miasteczko zaczyna się powoli wyludniać. Bez nadziei, bez perspektyw, bez szans na cokolwiek, a jedyną ostoją jest kościół św. Patryka. Kierujący kościołem ksiądz prałat Pruitt wyruszył na pielgrzymkę do Damaszku, więc wszystkim zarządza Bev Keene. Ale pewnego wieczora na wyspie pojawia się ksiądz Hill, mający pełnić zastępstwo za niedysponowanego prałata. I wtedy zaczynają się dziać dziwne rzeczy w okolicy, niektórzy mogli by je nazwać cudami.

Już ten opis sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z nietypowym horrorem, dotykającym kwestii religii i wiary. Nie liczyłbym jednak na wizualne fajerwerki, serwowanie jump-scare’ów czy walenie efektami specjalnymi. To historia budowana na tajemnicy oraz zderzeniu dobra ze złem, wiary i nauki, fanatyzmu oraz zdrowego rozsądku. Flanagan prowadzi narrację bardzo spokojnie, skupiając się na kluczowych postaciach: nowym księdzu, dewotce Keene, nauczycielce Erin Greene, wychodzącemu z więzienia Riley’owi Flynnowi, muzułmańskiemu szeryfowi oraz dr Gunning. Najwięcej uwagi skupia się na dawnej parze, czyli Flynnowi i Greene, a także tajemniczemu, choć bardzo charyzmatycznemu duchownemu. Jakie są jego prawdziwe intencje i kim jest?

Kolejne niewytłumaczalne sytuacje tylko potęgują aurę tajemnicy tak jak obecność „anioła”. I mimo, że już w trzecim odcinku poznajemy tajemnicę duchownego, to historia dalej wciąga. Nawet jeśli za bardzo przypomina „Miasteczko Salem” Kinga. Ale udaje się reżyserowi pokazać niebezpieczną siłę fanatyzmu religijnego, gdzie wszelka mniejszość czy osoby o innych przekonaniach są traktowane jako wrogie. Najpierw aluzjami i słowem jak choćby podczas dyskusji w sprawie rozdawania Biblii przez szkołę czy wszędzie, gdzie wypowiada się Keene (rewelacyjna Samantha Sloyan), nie znosząc dezaprobaty. Podobnie wydaje się działać ksiądz Hill (genialny Hamish Linklater), choć wydaje się być bardziej ludzki i pod koniec zauważa, co zrobił. Właśnie te momenty potrafiły wzbudzić we mnie grozę, pokazując człowieczeństwo z najgorszej strony. I wszystko prowadzi do brutalnego, mrocznego, ale też pełnego nadziei finału.

I jest to absolutnie rewelacyjnie zagrane. Poza w/w jest jak zawsze świetna Kate Siegel (Erin Greene), Annabelle Gish (dr Gunning), Zach Gilford (Riley) czy kradnący sceny Robert Longstreet (Joe Collie). Każdy ma swoje pięć minut, by zabłyszczeć, nawet aktorzy nastoletnio-dziecięcy, co nie jest takie łatwe (chyba, że się nazywasz Steven Spielberg). Flanagan kolejny raz tutaj potwierdza, że jest interesującym twórcą horrorowym. Buduje atmosferę prostymi środkami, nie idąca na łatwiznę i zmuszając do myślenia. To bardzo rzadka kombinacja, zwłaszcza w konwencji horroru.

8/10

Radosław Ostrowski

Nawiedzony dom na wzgórzu – seria 1

Hill House – jak sama nazwa wskazuje, znajduje się na wzgórzu. I kiedyś tam mieszkała rodzina Crane’ów, która planowała wyremontować budynek oraz sprzedać go z zyskiem. Problem w tym, że doszło do tragedii (matka popełniła samobójstwo) i cała ocalała rodzina (ojciec + 5 dzieci) oddali się od tego miejsca jak najdalej się da. Tylko, że pozostawił on na nich niezmazalne piętno i po 26 latach bardziej przypominają wychłodzone, pozbawione emocji istoty. Demony mają to do siebie, że lubią powracać. Kiedy najmłodsza siostra popełnia samobójstwo, reszta rodziny musi się skonfrontować z przeszłością.

nawiedzony dom na wzgorzu1-1

Netflix i horror? To połączenie nie miało prawa wypalić pod żadnym pozorem. Jednak za kamerą stanął Mike Flanagan, który idzie mniej oczywistymi kierunkami niż standardowi rzemieślnicy kina grozy. Na ekran przeniósł powieść Shirley Jackson opowiadającym o nawiedzonym domu i już pewnie sobie wyobrażacie jak to będzie wyglądać: nachalne jump-scare’y z równie nachalną muzyką, duchy w SiDżiAj, ciemnie, niewyraźne ujęcia, błaha fabuła, podprogowy montaż. Bo mroczny oraz niepokojący klimat można osiągnąć na kilka różnych sposobów. Reżysera bardziej interesuje pokazanie trudnych relacji zbudowanych na kłamstwach, niewyleczonych traumach oraz nieufności. Wypadkowa masek, cynizmu, wrogości, egoizmu, skrywającego traumę, samotność i potrzebę bliskości. I każdy z tych bohaterów przeszedł swoją drogę: pisarz, zarabiający na pisaniu o nawiedzonych domach, właścicielka domu pogrzebowego, dziecięcy psycholog, narkoman nie potrafiący pokonać swojego nałogu oraz jego bliźniaczka, z bardzo zwichrowanym umysłem. Niemal każda z postaci dostaje swój odcinek (pierwsza połowa serialu), dzięki czemu możemy bliżej je poznać: ich tajemnicę, pracę, leki oraz zagubienie. By jednak uatrakcyjnić całość, stonowana jest (niczym w „Oculusie”) dwutorowa narracja: przeszłość (pobyt w Hill House oraz zdarzenia sprzed kilku lat) przeplata się z dniem dzisiejszym, stanowiąc bardzo płynną całość.

nawiedzony dom na wzgorzu1-2

„Nawiedzony dom..” bardziej przypomina psychologiczny dramat, gdzie groza oraz elementy nadnaturalne są tylko dodatkiem. Elementy strachu pojawiają się albo nagle i gwałtownie, albo przewijają się gdzieś w tle, przez co można je całkowicie przeoczyć. Nie oznacza to jednak, że nie ma tutaj napięcia czy poczucia zagrożenia, co pokazuje odcinek szósty, gdzie mamy to samo zdarzenia (burza) w dwóch różnych miejscach. A że całość została nakręcona za pomocą kilku mastershotów, eksplozja wydaje się nieunikniona i działa to wręcz perfekcyjnie. Choć całość może wydawać się bardzo spokojna (sama konfrontacja z przeszłością to w sumie dwa odcinki), nie miałem poczucia znużenia. Dla mnie troszkę zaskakujący może być finał opowieści, jednak nie popada w banał i wyjaśnia kilka rzeczy. Ta przeplatana narracja służy jeszcze jednej rzeczy – pokazaniu oraz zderzeniu tego, co widzieli bohaterowie z tym, co się działo naprawdę. I pewne rzeczy potrafi nam podsunąć nieujarzmiona wyobraźnia.

nawiedzony dom na wzgorzu1-3

Za to jestem pod ogromnym wrażeniem aktorstwa. Zarówno dzieci (młodsze odpowiedniki rodzeństwa), jak i dorośli wypadają co najmniej bardzo dobrze. Co bardzo zaskakuje nie ma tutaj zbyt rozpoznawalnych – przeze mnie twarzy (wyjątkiem od tej reguły jest Carla Gucino w roli matki oraz Timothy Hutton jako starsze wcielenie ojca), będąc dla mnie dodatkowym atutem. Na mniej największe wrażenie zrobił absolutnie kapitalny Henry Thomas (młodsze wcielenie ojca), który próbuje pokazać zarówno racjonalność oraz opanowanie zmieszane z poczuciem bezradności wobec sił zła. Poza nim warto wspomnieć kradnącą ekran Kate Siegel (bardzo zdystansowana od reszty Theo) oraz wyciszonego Olivera Jacksona-Cohena (narkoman Luke) i balansującą na granicy przerysowania Victorię Pendretti (rozedrgana Nelly). I nie czuć tutaj fałszu między żadną z tych postaci, co jest bardzo trudne do opanowania.

nawiedzony dom na wzgorzu1-4

„Nawiedzony dom…” to jeden z najciekawszych oraz najbardziej intrygujących seriali grozy od czasu „American Horror Story”. Spójna fabuła, bardzo pewna reżyseria, bardzo dobre aktorstwo, a także konsekwentne budowanie atmosfery potwierdzają talent Flanagana. Wielu mocno podzieliło zakończenie, będące słodko-gorzkim happy endem, ale do mnie w pełni trafia. Dajcie szansę temu niepozornemu domostwu, a poczujecie ciarki na plecach.

8/10

Radosław Ostrowski

Oculus

Wszystko zaczęło się 11 lat temu, kiedy w domu należącym do rodziny Russellów dochodzi do morderstwa. Zginęli ojciec oraz matka, zaś za tą zbrodnię został oskarżony syn, lat 10. Po 11 latach chłopak wychodzi ze szpitala psychiatrycznego, a siostra pilnuje wylicytowanego lustra Lassera. Lustra, które było w ich domu i było odpowiedzialne za całe zamieszanie. Kobieta ma plan i chce udowodnić, że to zwierciadło posiada nadnaturalne siły w sobie.

oculus1

Horror – jak każdy zresztą gatunek – tylko w teorii wydaje się bardzo prosty do zrobienia. Nie potrzeba dużego budżetu, efektów specjalnych (zbyt widowiskowych), tylko dobrego pomysłu oraz konsekwentnej realizacji. Nakręcony w 2013 film Mike’a Flanagana wydaje się iść tym kierunkiem, ale ile było już opowieści z „opętanymi” przedmiotami. Lalki, lustra, gry – do wyboru, do koloru. A po drodze pewnie będzie atak jump-scare’ów, podprogową muzykę oraz ciągłego walenia dźwiękami? Właśnie nie. Reżyser korzysta ze znajomych elementów, czyli tajemniczego, nawiedzonego przedmiotu, ciągłego poczucia zagrożenia oraz ciągłego mącenia we łbie. Demonów, duchów czy zombie brak, chociaż są zjawy. Nie brakuje ciemnych przestrzeni, akcja ogranicza się do jednego miejsca, konsekwentnie budując atmosferę niepokoju. Nie wiadomo, skąd pochodzi to lustro oraz dlaczego ma takie moce, ale to tylko podkręca tajemnicę.

oculus2

I jest tutaj jedna rzecz, która pomaga w tej historii – dwutorowa narracja. Wspomnienia z dzieciństwa oraz obecne zderzenia czynią tą całość atrakcyjniejszą, zaś przetasowania pokazują jak demoniczną siłą tego lustra. A im bliżej końca, te przebitki są coraz bardziej intensywne, wręcz działają jak powtórki. Coraz bardziej zaczyna nasilać się obłęd rodziny, do której wchodzi nieufność, ziarno wątpliwości oraz szczucie na siebie nawzajem. Bardziej przerażająca jest sytuacja, kiedy mąż skuwa żonę na łańcuchu do ściany czy rodzic próbuje udusić swoje dziecko niż jakakolwiek obecność zjawisk nadprzyrodzonych. Nie ma tutaj zbyt znanych twarzy (może poza Karen Gillan), co pomaga wejść w tą historię gładko. Samo zakończenie też potrafi uderzyć, choć ostatnio parę takich już widziałem.

oculus3

„Oculus” był dla mnie sporym powiewem świeżości w kinie grozy. Pozornie wygląda jak jeden z takich tanich filmów, jednak Flanagan podchodzi do sprawy w bardzo świeży sposób i potrafi przerazić. W czasach chodzenia na łatwiznę oraz taśmowego produkowania, jest to dobry kierunek.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Gra Geralda

W tym roku Stephen King ma większe branie niż zwykle, co samo w sobie jest dużą niespodzianką. Po chłodno przyjętej „Mrocznej wieży” (może kiedyś zobaczę) oraz entuzjastycznym „To”, tym razem za dzieła mistrza grozy wziął się Netflix. I to dwa razy, ale dzisiaj jeden z tych filmów – „Gra Geralda” zrealizowana przez Mike’a Flanagana („Oculus”).

gra_geralda1

Początek to przyjazd niemłodych już małżonków do domu gdzieś na odludziu. Ma to pomóc w odbudowaniu relacji między sobą, także erotycznie. Dla urozmaicenia Jessie zgadza się skuć kajdankami, by zrealizować fantazję Geralda. Problem w tym, że podczas igraszek mężczyzna dostaje zawału i umiera, a kobieta jest zdana na siebie. Poza nią jest jeszcze szlajający się pies, gustujący w zwłokach. Jak się wydostać z uwięzienia?

gra_geralda2

Całość oparta na jednym pomieszczeniu może sprawiać wrażenie obserwowania Teatru Tv. Jednak reżyser potrafi utrzymać w napięciu, troszkę przypominając… „127 godzin”. Tylko, ze tutaj jest wredny pies, tajemnicza zjawa pojawiająca się w nocy (Śmierć?) oraz… zmarły mąż i ona sama. Ktoś powie, że doszło do obłędu i będzie miał rację. Dialogi pozwalają poznać przebieg związku, a także poznać pewną mroczną tajemnicę z życia bohaterki (pewne zaćmienie, a także postawa jej ojca – więcej nie powiem), rzucającą na nią bardzo duży cień. O dziwo, to wszystko ma ręce i nogi, a próby wyrwania się z łóżka przykuwają uwagę (zwłaszcza dotarcie do szklanki z wodą czy wręcz brutalne wyswobodzenie się). Nie sposób też zapomnieć finału, gdzie dochodzi do dość zaskakującej wolty, ale to sami się przekonacie jak wejdziecie na Netflixa.

gra_geralda3

A to wszystko działa także dzięki rewelacyjnej roli Carli Gugino. I nie tylko dlatego, że pięknie wygląda, ale bardzo wiarygodnie pokazuje swoje rozterki, zmęczenie oraz bezsilność zmieniającą się w walkę. Także w scenach konfrontacji z przeszłością, wypada bez zarzutu. Świetny jest też Bruce Greenwood jako Gerald. Pozornie idealny partner, która zna swoją kobietę na wylot, ale nie zawsze jest wsparciem dla małżonki, co jest dość zaskakujące. O to ten duet trzyma film w ryzach, dając sporo przyjemności z seansu.

gra_geralda4

„Gra Geralda” nie jest strasznie mroczna czy krwawa (choć nie brakuje krwi), lecz buduje atmosferę niepokoju za pomocą sugestywnego kadrowania, zbliżeniach na twarz bohaterki oraz dźwiękach tła. Przykład porządnego rzemiosła z bardzo mocną końcówką, która skutecznie podnosi adrenalinę.

7/10

Radosław Ostrowski