Zgiń kochanie

Choć szkocka reżyserka Lynne Ramsay kręci filmy rzadko, to nie pozwalają sobie łatwo wyjść z głowy. Tak było z głośnym „Musimy porozmawiać o Kevinie” czy niby sensacyjnym „Nigdy Cię tu nie było”. Teraz Ramsay wraca z adaptacją powieści argentyńskiej pisarki Ariany Harowicz, której blisko jest do w/w „Kevina”, ale jednocześnie to zupełnie inna bestia.

„Zgiń kochanie” opowiada historię dwójki młodych ludzi, którzy wprowadzają się do domu gdzieś na prowincji Montany. Grace (Jennifer Lawrence) planuje napić powieść, Jackson (Robert Pattinson) zaczyna pracować i próbuje jakoś utrzymać się. Wszystko się jednak zmienia, gdy przychodzi na świat ich dziecko. Początkowo wydaje się wszystko iść w dobrym kierunku. Ale im dalej w las (nie tylko ten znajdujący się wokół domostwa), tym coraz bardziej Grace zaczyna zachowywać się dziwnie. Znudzenie, samotność, izolacja oraz nieobecność męża w domu zaczynają naznaczać się w psychice młodej dziewczyny.

Ramsey z jednej strony niczym w „Kevinie” pokazuje tą mniej przyjemną twarz macierzyństwa, pozbawioną radości i euforii. Ale z drugiej reżyserka o wiele mocniej skupia się na stanie psychicznym młodej matki, która zaczyna się rozsypywać na tysiące kawałków. Nie ma tu jako takiej narracji, gdzie wskakujemy od jednego epizodu do drugiego: coraz agresywniejszego oraz szokującego (kompletne zdemolowanie łazienki, wyskoczenie przez szybę) z chwilami onirycznymi jak pojawianie się tajemniczego motocyklisty, który przejeżdża koło domu. Zupełnie jakby z kobiety zaczyna budzić się coś bardziej zwierzęcego, wręcz pierwotnego, nie dającego się opisać czy zaszufladkować. Czy to, co widzimy dzieje się naprawdę, a może to wytwór jej pokiereszowanego umysłu? Jeśli liczycie na odpowiedź, nie dostaniecie jej. Przynajmniej nie wprost, dodając pewne drobne poszlaki. O ile będziecie chcieli je wypatrzyć.

Całość jest bardzo ciężkim doświadczeniem, co wynika z samej tematyki i – co muszę z bólem przyznać – męczący. A nie było to zbyt przyjemne zmęczenie. Gwałtowne ataki muzyki (punkowy początek wywołał we mnie silny ból głowy), szczególnie intensywny montaż pod koniec, wreszcie bardzo wolne, ospałe tempo. Jednak jak zaczynają dziać się rzeczy, zaś ataki stają się coraz ostrzejsze i mocniejsze, ciężko jest oderwać wzrok. Wszystko jest bardzo pięknie sfotografowane (nawet nocne zdjęcia na lekko niebieskim filtrze są bardzo wyraźne), dialogi mają przebłyski, jednocześnie potrafi zaskoczyć w paru kierunkach. Jednak cały czas miałem jeden poważny problem: cały czas czułem, że nie jestem w głowie bohaterki, tylko przyglądam się jej z boku. Po części przez to nie byłem w stanie zaangażować się emocjonalnie w tym całym rollercoasterze.

Aktorsko jest tu bardzo solidnie, ale wszystko na barkach trzyma rewelacyjna Jennifer Lawrence. W żadnej innej roli aktorka nie grała aż tak ryzykownie, oscylując na granicy przerysowania i szarży, jednak cały czas nie można od niej oderwać. A także nie byłem w stanie przewidzieć, co zrobi dalej: od skradania się na łące niczym kot… z nożem w ręku przez gwałtowne wybuchy emocjonalne aż po niezrozumiałą dla nas frustrację. Poczucie osamotnienia, przygnębienia oraz braku wsparcia doprowadzają do eskalacji oraz bardzo mocnego zakończenia. Nawet jeśli budziło we mnie skojarzenia z „Mother” Darrena Aronofsky’ego, to jednak Ramsey więcej wyciąga z aktorki. W kontrze stoi do niej Robert Pattinson, którego bohater coraz bardziej staje się przytłoczony i nie radzący się z dorosłym życiem. Jest o wiele bardziej w cieniu Lawrence, jednak między nimi jest dość mocna chemia. Drugi plan dominuje dawno nie widziana – przynajmniej przeze mnie – Sissy Spacek jako teściowa Pam i jest świetna.

Jak zwykle w przypadku Ramsey „Zgiń kochanie” mocno spolaryzuje widownię, jak to miało miejsce podczas festiwalu w Cannes. Jest to zdecydowanie nieprzyjemny, trudny, bardzo szorstki dramat psychologiczny, miejscami ocierający o horror kobiety na skraju załamania nerwowego. Ma dość powolne tempo, oniryczny klimat i bardzo testuje cierpliwość, wywołując także dyskomfort. Niemniej jest on jak zadra, której nie da się tak łatwo pozbyć i zostaje na długo, a to bardzo duże osiągnięcie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Nieugięci

Kino noir i neo-noir może czasy świetności ma za sobą, jednak gliniarze i detektywi w prochowcach, femme fatale oraz tajemnice związane z morderstwem, korupcją nadal potrafią wciągnąć. Pokazał to pewien krótki renesans gatunku pod koniec lat 90., kiedy pojawiły się „Tajemnice Los Angeles”. Ale rok przed dziełem Curtisa Hansona pojawiła się całkiem niezła kryminalna historia retro, która dzisiaj wydaje się zapomniana. Mowa o „Nieugiętych” nowozelandzkiego reżysera Lee Tamahori.

Akcje dzieje się (jak w większości tego typu opowieści) w Los Angeles lat 50., gdzie działa czteroosobowy oddział policjantów. Wszyscy noszą kapelusze, są nieprzekupni, mają twarde pięści, ale skuteczność mają większą niż polskie służby specjalne. Max Hoover (Nick Nolte), Elleroy Coolidge (Chazz Palminteri), Eddie Hall (Michael Madsen) i Arthur Reylea (Chris Penn) – bardzo zgrana paczka, działająca niczym brutalna siła sprawiedliwości. Teraz jednak prowadzą sprawę morderstwa prostytutki, Allison Pond (Jennifer Connelly). Ciało znaleziono na terenie budowy gdzieś na pustyni, dosłownie wbite w ziemię. Jednak dla Hoovera sprawa jest o wiele trudniejsza, bo nasz twardziel znał ofiarę. Trop prowadzi do bazy wojskowej, gdzie przeprowadzane są testy broni nuklearnej.

„Nieugięci” są zdecydowanie stylowym kinem czerpiącym ze znajomych klisz czarnego kryminału. Cyniczni twardziele oraz (pozornie) skomplikowaną intrygę, gdzie mamy morderstwo, szantaż, filmowany seks plus jeszcze wojskowych. Niby standard, niepozbawiony krótkich dialogów, odrobiny przepychu oraz odrobinki akcji. Reżyser próbuje zachować proporcje, skupiając się bardziej na dochodzeniu niż strzelaninach, co jest bronią obosieczną. Trudno nie odmówić atmosfery oraz klimatu, jednak nie byłem w stanie się zaangażować w to dochodzenie. Niby mamy urywanie tropów, podejrzanych jegomościów (łatwo można się domyślić, kto stoi za morderstwem), a to wszystko letnie. Nawet poboczne wątki sprawiają wrażenie troszkę niedogotowanych (relacja Hoovera z żoną oraz jak śledztwo mocno na tą relację rzutuje; kompletnie zbędny agent FBI). Ale muszę przyznać, że rozwiązanie oraz finałowa konfrontacja były satysfakcjonujące.

Estetyka jest tu trafiona w punkt, od eleganckich garniturów i kapeluszy przez auta aż po dekoracje oraz rekwizyty (zasłony do okien, projektor, broń). Do tego w tle mamy mocno jazzową muzykę oraz cudne zdjęcia Haskela Wexlera. Wszystko sprawia wrażenie znajomego świata, choć odświeżająca była tutaj baza wojskowa. Nawet w oczywistych miejscach jak biuro policji czy siedziba prokuratora jest sporo detali, czyniących cały ten świat żywym i namacalnym.

Także aktorzy odnajdują się w tym jak ryba w wodzie. Nolte urodził się do grania takich małomównych (czasem mamroczących) twardzieli, tłumiących w sobie agresję i tutaj też się sprawdza. Podobnie solidni są na drugim planie Madsen i Penn, choć chciałoby się ich więcej na ekranie. Najbardziej z tego planu wybija się wygadany Chazz Palminteri, którego Coolidge dodaje odrobiny humoru oraz wydaje się najbardziej przyziemny. Choć silną więź kwartetu, przez co ich obecność na ekranie to czysta frajda. Swoje dają też drobne role zjawiskowej Jennifer Connelly, wyjątkowo stonowanego Johna Malkovicha (generał Timms) oraz bardziej grającego wprost Treata Williamsa (pułkownik Fitzgerald).

Sam film to kawałek przyzwoitego kina noir, choć nie zapadającego w pamięć jak klasycy gatunku czy powstałe rok później „Tajemnice Los Angeles”. Scenariusz może nie zaskakuje, jednak trudno odmówić „Nieugiętym” stylu, elegancji, świetnego aktorstwa oraz słodko-gorzkiego zakończenia.

6,5/10

Radosław Ostrowski

The Mandalorian – seria 1

„Gwiezdne wojny” – ile emocji wywołuje nadal ta marka, pozostaje dla mnie rzeczą niepojętą. Ostatnimi czasy dominują jednak emocje negatywne wokół tego cyklu. Mocno podzielił wszystkich „Ostatni Jedi”, a i ostatnia część sagi okazała się dla wielu sporym rozczarowaniem. Czyżby Disney nie miał kompletnie pomysłu na franczyzę, mając sobie za cel jak największe wyciśnięcie kasy z fanów? Oraz ciągłe obracanie się wokół znanych z poprzednich części wydarzeń, postaci oraz nostalgii? Przełamaniem tego wizerunku miał być zrealizowany dla (niestety, nieobecnej w Polsce) platformy Disney+. Stworzony i napisany (w sporej części) przez Jona Favreau „The Mandalorian” miał iść w zupełnie innym kierunku, z nowymi postaci oraz klimatem bardziej przypominać westerny czy filmy o samurajach. Czy udało się spełnić założenia?

mandalorian1-1

Akcja serialu toczy się między 6 a 7 częścią „Gwiezdnych wojen” i osadzona jest w bardziej odległych częściach galaktyki. Bohaterem zaś jest tytułowy Mandalorianin – noszący się w pełnym rynsztunku łowca nagród pracujący dla Gildii. Innymi słowy, klasyczny twardziel, co poluje na różnych bandziorów i z tego się utrzymuje. Jednak w obecnych czasach przedstawicieli tej grupy nie ma zbyt wielu, a i zleceń coraz mniej. Innymi słowy, obalenie Imperium nie przyniosło wszystkim wiele korzyści. Jednak nowe zlecenie może zmienić wiele, ale sprawa jest bardzo tajemnicza. Zlecenie jest ustne, klient jest bardzo tajemniczy, a o celu wiadomo tylko, gdzie przebywał ostatnio oraz ile ma lat.

mandalorian1-2

I muszę szczerze przyznać, że „Mandalorian” ma rozmach godny produkcji kinowej. Można odnieść wrażenie, że ktoś podzielił film na odcinki, a następnie wrzucił na mały ekran. Nie brakuje wręcz batalistycznych scen (finał 7 odcinka oraz cały 8), pościgów (Mando na tropie Javów) czy bardzo zaskakujących intryg (odbicie więźnia z kosmicznego statku). I kiedy wydaje nam się, że najważniejsza będzie nitka główna (tajemnicze zlecenie oraz postać, nazwana przez widzów Baby Yodą), twórcy zaczynają nas przenosić po różnych częściach kosmosu, a konstrukcja fabuły staje się epizodyczna. Te fragmenty wydają się dość nierówne (zwłaszcza odcinek 4 i 5), przez co odczuwa się znużenie, mimo krótkiego trwania odcinków (maksymalnie 45 minut). W tym miejscach albo historia jest średnio angażująca (wątek zlecenia na Tattoine), albo kompletnie nudna i po łebkach (obrona wioski przed bandytami jak w „7 wspaniałych”). Z tego grona najbardziej wybija się odcinek z odbiciem więźnia, serwując woltę oraz świetnie trzymając w napięciu aż do samego końca.

mandalorian1-3

Mimo tej nierówności tempa oraz narracji (co może wynikać z udziału kilku reżyserów, m.in. mocno odstającej od reszty Bryce Dallas Howard i Dave’a Filoni), czuć lekko westernowy vibe. Małomówny, tajemniczy protagonista (znakomity Pedro Pascal), którego przeszłość powoli odkrywamy w retrospekcjach, ogromne i różnorodne krajobrazy (od pustyni po wioskę koło wód i lasu). Jest nawet bójka w barze (pierwszy odcinek), zaś otwarty finał sugeruje znacznie ciekawszy drugi sezon.

mandalorian1-4

Równie dobre wrażenie robi aktorstwo, mimo faktu, że o postaciach nie dowiadujemy się zbyt wiele. Pedro Pascal jest absolutnie kapitalny w roli małomównego twardziela, cały czas obecnego w zbroi i masce, przez co emocje były wyczuwalne tylko za pomocą mowy ciała oraz samego głosu. Robi to bez zarzutu, a jego relacja z Baby Yodą to najmocniejszy punkt. Serial samą obecnością kradnie Werner Herzog w roli tajemniczego klienta z bardzo opanowanym, wręcz kojącym głosem oraz pewnością siebie, a także Taika Waititi jako droid IG-88 (momenty, gdy grozi autodestrukcją – perełki). Swoje trzy grosze dorzuca zadziorna Gina Carano (Cara Dune), twardy Carl Weathers (szef Gildii, Greef Carga) oraz świetny Nick Nolte (trzymający się z dala Kuill) czy budzący grozę swoją determinacją Giancarlo Esposito (Moff Gideon).

mandalorian1-5

Pierwszy sezon „Mandaloriana” to obietnica wielkiej przygody. Może jeszcze nie do końca spełniona, zostawia wiele zagadek, ale wygląda bardzo imponująco i okazale. Robi też jedną, istotną rzecz: przywraca nadzieję na odwiedzenie bogatszego świata Gwiezdnych wojen. Moc chyba wracać do Galaktyki.

8/10

Radosław Ostrowski

Olej Lorenza

Prawdziwa historia, która daje do myślenia to coś, czego filmowcy szukają od zawsze. Tak się zdarzyło w poruszającym dramacie z 1992 roku. Film ten opowiada o zwykłej rodzinie, stającej przed ekstremalnym doświadczeniem. Państwo Odine są normalną, spokojną rodzinę. On jest finansistą, ona humanistką i razem wychowują swojego syna Lorenza. Ale ich życie wywraca się do góry nogami przez swojego syna. A dokładniej jego chorobie, która coraz bardziej go niszczy: niekontrolowany gniew, małomówność, wreszcie całkowity paraliż oraz brak świadomości. Lekarze są bezlitośni: ALD, na które cierpi chłopiec jest nieuleczalne i zostały tylko dwa lata życia. I teraz pojawia się pytanie: poddać się i czekać na nieuniknione, czy spróbować oszukać przeznaczenie?

olej_lorenza1

Przeżyłem szok, gdy dowiedziałem się, ze za to skromną, delikatną, lecz poruszającą historią stoi George Miller –  twórca kultowego „Mad Maxa”. Wydawałoby się, ze doświadczenia wzięte z wyprawy po postapokalitycznych pustkowiach nie będzie pasowała do stonowanego i bardzo kameralnego dramatu. Miller (z wykształcenia lekarz) zainteresował się tą historią i pokazał troszkę inne oblicze. Niczym zawodowy kronikarz, etap po etapie, pokazuje ile może zdziałać upór oraz determinacja. Nie stawia jednak na efekciarstwo czy stosowanie emocjonalnego szantażu, gdyż bardzo łatwo można było manipulować. Kolejne desperackie próby, działania na własną rękę (szperanie w bibliotekach, analizowanie, organizowanie naukowego sympozjum) – trudno nie podziwiać tej walki o życie. Choroba nie była dokładnie znana, więc nikt nie był w stanie przewidzieć efektów tych działań, przenosząc się z jednej rozmowy do drugiej oraz przeskakując w czasie. Co może wielu wkurzyć i sprawiać wrażenie poszarpanego tworu. Nic z tych rzeczy. Miller pewnie opowiada i trzyma za gardło, a jednocześnie wierzy w to, ze w pewnych okoliczność ludzie nauki są w stanie wznieść się ponad egoistyczne zapędy oraz walkę o uznanie dla większego dobra (finał z psami).

olej_lorenza2

Jednak cały czas twórca pozostaje z rodziną Odine – skupiając się zarówno na ich determinacji, ale też i chwilach zwątpienia. Matka (wspaniała Susan Sarandon) ma w sobie tyle siły, jakiej nikt by nie podejrzewał, jednak w tym poświeceniu bywa bardzo ostra i nieczuła wobec innych, a krytykę swoich działań (czytanie książek dla syna, zwalnianie pielęgniarek z różnych powodów) odbiera jako osobisty atak. Bardziej rozsądny, chociaż powściągliwy w okazywaniu emocji jest ojciec (rewelacyjny Nick Nolte – ten włoski akcent, perełka!!!). Jak sam mówi – prosty człowiek stawiający proste pytania, zachowujący zdrowy rozsądek do końca. Podchodzi do sprawy racjonalnie, szukając naukowej odpowiedzi. Stąd odwiedzanie biblioteki (mocna scena, gdy we śnie znajduje odpowiedź), rozmowy z naukowcami i szukanie kontaktów, wsparcia. Oboje tworzą bardzo mocną komitywę, ale trudno nie zapomnieć samego Lorenza (Zack O’Malley Greenburg) oraz jego ciągły stan pogarszania zdrowia – nie czuć tutaj fałszu.

olej_lorenza3

Miller pokazuje swoją bardzo wrażliwą stronę jako człowieka nie bojącego opisywać dramatów zwykłych ludzi. Świetnie wyreżyserowane i zagrane kino, pełne emocji, siły oraz wiary. Dające wiele nadziei oraz motywacji do walki ze światem, nawet jeśli wydaje się ona bezcelowa.

olej_lorenza4

8/10

Radosław Ostrowski

Nienawiść

Jack Benteen jest strażnikiem Teksasu, nie idącym na kompromisy i układy, bezwzględnie skutecznym wrogiem narkotyków. Kiedyś jego najlepszym kumplem był Cash Bailey – obecnie baron narkotykowy działający w Meksyku i szmuglujący towar za granicę USA. Łączyła ich jeszcze kobieta, Salita. Spokój w miasteczku jednak zostaje przerwany przez obecność tajemniczej grupy kierowanej przez majora Hacketta. Byli żołnierze planują konfrontację z Baileyem i wplątują w swoją wojnę Jacka.

nienawi1

Kiedy za film bierze się Walter Hill należy spodziewać się bezpretensjonalnego, krwawego kina akcji dla facetów. „Nienawiści” najbliżej jest do westernu i to nie tylko ze wzgląd na pogranicze amerykańsko-meksykańskie czy bohatera żywcem wziętego z mentalności Dzikiego Zachodu. Pustynie, rzadka roślinność tworzy bardzo surowy klimat, gdzie liczy się spryt oraz szybkość wystrzeliwanych pocisków. Zderzenie technologicznych cudeniek wojskowych ze staroświeckim sposobem rozwiązywania problemów z bandytami robi nadal wrażenie. Podobnie jak dynamiczna scena napadu na bank zakończona brawurowym pościgiem czy przypominająca „Dziką bandę” finałowa konfrontacja w Meksyku (dużo strzałów, dużo krwi i dużo trupów) zakończona obowiązkowym pojedynkiem. Może i jest to mocno komiksowe i przerysowane, ale nie zostaje przekroczona granica kiczowatości. Wciąga to mocno, serwując jeszcze odpowiednią dawkę adrenaliny oraz rozrywki.

nienawi2

Do tego mamy etatowych twardzieli ery VHS, chociaż nie tak kultowi jak Stallone, Schwarzenegger czy Lundgren. Za to jest jak zawsze świetny Michael Ironside w roli majora Becketta – niby żołnierza, który wymaga dyscypliny i ślepego posłuszeństwa, ale to bezwzględny i chciwy drań, którego motywację poznajemy dopiero pod koniec filmu. Po drugiej strony barykady są dwaj faceci: Nick Nolte oraz Powers Boothe. Pierwszy jest surowym, twardym gliniarzem, nie dającym się przekupić, nigdy się nie uśmiecha i jest w pełni wiarygodny. Drugi jest elegancko ubranym dilerem narkotykowym – uśmiechniętym, ale i bezwzględnym i nieustępliwym draniem. Jako element dekoracji (bo inaczej nie jestem w stanie tego nazwać) działa Maria Conchita Alonzo wcielająca się w Saritę.

nienawi3

„Nienawiść” to jedna z najlepszych pozycji Waltera Hilla, który konsekwentnie realizuje plan stworzenia porządnego, klimatycznego kina akcji. Akcja trzyma za gardło, intryga wciąga, a aktorstwo jest świetne. Czegóż chcieć więcej?

nienawi4

7,5/10

Radosław Ostrowski

Nocny pościg

W Nowym Jorku mieszka Jimmy Conlon – starszy już jegomość, który zabijał dla szefa mafii, Shawna Maguire’a. Ostatnio Jimmy skupia się na piciu alkoholu oraz zaniedbywaniu swojego dorosłego syna, Michaela, z którym nie ma kontaktu (z jego rodzina też). Z kolei syn Shawna, Danny chce pójść w narkobiznes, co jednak nie wychodzi (chciał udziału ojca) i kończy się mordem niedoszłych wspólników. Świadkiem zbrodni był Michael, który ich przywiózł. Danny chce go zabić, jednak Jimmy okazuje się szybszy i ściąga na siebie oraz Michaela gniew Shawna.

nocny_poscig1

Jaume Collet-Serra to koleś z Hiszpanii, który postanowił podbić Hollywood. Początki nie były zbyt dobre (koszmarny „Dom woskowych ciał”), ale odkąd zaczął kręcić sensacje z Liamem Neesonem, rozkręca się. To ich trzeci wspólny film (po „Tożsamości” i „Non-Stop”) i na chwilę obecną wydaje się najlepszym. Pozornie dostajemy to, co zawsze, czyli Liam Neeson pokazujący swoje niezwykłe umiejętności w zabijaniu (akcja w łazience metra), krew, strzały, pościg (tytuł zobowiązuje) oraz dawanie sobie po ryju. Jednak jest kilka różnic. Po pierwsze, reżyser bardziej skupia się na trudnej relacji ojciec-syn, która tylko pozornie wydaje się schematyczna. Syn nienawidzi ojca za pozostawienie i odejście, a zbliżające ich niebezpieczeństwo wcale nie scala ich ze sobą, raczej doprowadza do tymczasowego zawieszenia broni. Po drugie, konsekwentnie stawia się na klimat – akcja toczy się niemal cały czas w nocy, co podkręca atmosferę osaczenia dominującą przez znaczną część filmu i to jest spory plus. I dostajemy jeszcze pełnokrwistych bohaterów, którzy nie są wcale tacy zero-jedynkowi, jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.

nocny_poscig2

No i w końcu same sceny akcji, nakręcone porządnie – czytaj: bez szybkich cięć montażowych, niewidocznych ciosów i strzałów. Tak jak być powinno robione, dialogi bez zbędnego pieprzenia (pojawia się troszkę sentymentalizmu, ale zostaje to ładnie ograne) i wciąga ta opowieść do samego końca. Mroczny klimat, pełen brudu (kamera robi swoje) potrafi przykuć uwagę na długo.

nocny_poscig3

W końcu także jest to dobrze zagrane. Liam Neeson pozornie wydaje się typową rolą Neesona, czyli jest Niezniszczalnym (chyba bardzo stara się o angaż w nowej części serii Stallone’a) twardzielem, dla którego honor i więzy krwi są sprawą priorytetową, a doświadczenie i umiejętności nadal robią wrażenie. Jak ten facet to robi? Nie mam pojęcia. Jego starego przyjaciela, z którym musi się zmierzyć gra świetny Ed Harris i to on tworzy wyrazistą postać. Shawn to bohater naznaczony tragizmem, a jego racje sprawiają, że zaczynamy mu współczuć (scena spotkania obu panów w barze) – to porusza wszelkie struny. Także Joel Kinnemann jako syn Jimmy’ego radzi sobie dobrze, dzięki czemu relacja ojciec-syn jest przekonujący. Sprawniejsze oko dostrzeże także takich aktorów jak Bruce McGill (Pat, ochroniarz Shawna) czy Nick Nolte (wuj Eddie).

Pozornie wydaje się to przyzwoitym dramatem z elementami rasowej sensacji, ale reżyser trzyma rękę na pulsie i z tak ogranych schematów oraz klisz tworzy wyraziste oraz dobre kino. Wydawałoby się, że Neeson powinien odpuścić sobie granie twardych herosów, ale tutaj pozytywnie zaskakuje. Jedna z miłych niespodzianek roku 2015.

7/10

Radosław Ostrowski

Droga przez piekło

Bobby Cooper to facet, który ma dużego pecha. Jest winien kupę szmalu pewnemu gangsterowi i jedzie mu ja oddać do Las Vegas. Jednak w trakcie jazdy nawala samochód, przez co trafia na Zadupie, które tutaj nazywa się Superior, gdzie zostaje okradziony z forsy. Wtedy przychodzi mu z pomocą szef agencji nieruchomości, niejaki Jake McKenna, który proponuje mu zabicie swojej żony – bardzo atrakcyjnej i młodej Grace.

drogapieklo1

Pozornie historia opowiadana przez Olivera Stone’a wydaje się bardzo prosta i mało złożona. Ale dla naszego bohatera dzień w miasteczku będzie po prostu piekłem i łańcuchem nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności oraz złego pecha, który nie chce opuścić Bobby’ego. W dodatku jest upał, dookoła pustynia, sępy, węże i tym podobne stworzenia. A kiedy wydaje się, że jest wyjście, okazuje się dla bohatera pułapką spowodowaną przez parę pokręconych postaci. Stone to wszystko opowiada w swoim stylu, trochę niespiesznie, ale stosując naprawdę rwany montaż, przebitki, ujęcia kręcone z różnych perspektyw, co tylko tworzy wrażenie kompletnego odrealnienia, sennego koszmaru w czym pomaga lekko westernowa muzyka Ennio Morricone i wplecione w całość piosenki. A poza tym prawie wszystko, co w czarnym kryminalne: zmęczony twardziel, femme fatale, skomplikowana intryga, nieufność i zbrodnia.Do tego jeszcze dość ciekawie zbudowane tło i kilka postaci, które przewijają się przez ekran (m.in. ślepy Indianin, szeryf miasteczka czy zakochany chłopak, który jest lekko narwany). O dziwo ta pokręcona mikstura, naprawdę działa, choć wielu może ona znudzić i zniechęcić.

drogapieklo2

Na szczęście Stone poza dobrymi dialogami oraz paroma woltami, dodaje naprawdę gwiazdorską obsadę. Na pierwszym planie mamy trójkąt, który rozkręca cała imprezę i tworzy wielkie szoł. Po pierwsze – Sean Penn, czyli zblazowany i mocno zmęczony Bobby Cooper, który chce jak najszybciej wyrwać się z miasteczka. Bardzo nieufny, cyniczny facet z wyrokiem na karku, coraz bardziej wpada w ciąg zdarzeń jak śliwka w kompot (napad na sklep, gdzie nabój ze strzelby „niszczy” jego forsę czy bilet zeżarty przez zazdrosnego Toby’ego). Kiedy pozornie wydaje się wychodzić na prostą, to finał jego losów jest mocno rozczarowujący. Ale mimo to jest świetny. Po drugie – Nick Nolte, niezawodny jak zawsze. Tutaj mocno wykreowany na czarny charakter, ale nigdy nie popada w przerysowanie czy groteskę. Zawsze jest przy ziemi, kocha i nienawidzi swoją żonę. I wreszcie wierzchołek, czyli apetyczna Jennifer Lopez. Kobieta apetyczna, bardzo delikatna, ale także podstępna i świadoma swoich atutów. Dodatkowo jeszcze mamy drobne epizody m.in. Billy’ego Boba Thorntona (mechanik Darrell), Joaquina Phoenixa (narwany Toby N. Tucker) i Jona Voighta (ślepy Indianin).

drogapieklo3

Stone może niczym nie powalił czy zaskoczył, ale „Drogę przez piekło” ogląda się naprawdę dobrze. Świetnie zagrane, dobrze poprowadzone, z miejscami naprawdę mocno nierealnym klimatem. Czemu film przepadł? To dobre pytanie.

7/10

Radosław Ostrowski

Reguła milczenia

Ben Shepard jest młodym redaktorem lokalnej gazety w Atlancie. Dostaje do napisania artykuł na temat schwytanej po 30 latach członkini organizacji terrorystycznej, która dokonała napadu na bank, gdzie zginął ochroniarz. Mężczyzna przypadkowo demaskuje adwokata Jima Granta, który tak naprawdę nazywa się Nick Sloan i jest oskarżony o tę zbrodnię.

milczenie1

Robert Redford i polityka to coś, co łączy się od dłuższego czasu. I tak jak wcześniej mamy tu w tle sprawy obywatelskie, prawa człowieka i zderzenie dawnych ideałów z obecną rzeczywistością (to akurat nowa rzecz). Wszystko to zrobione w stylistyce thrillera z lat 70-tych, gdzie zamiast zabójczego tempa oraz turnieju strzeleckiego. Tu bardziej liczy się intryga (ta jest zgrabnie poprowadzona), atmosfera osaczenia i pokazanie etosu dziennikarstwa. Jest tu trochę publicystyki, zakończenie jest podniosłe i przewidywalne, ale o dziwo ogląda się to naprawdę dobrze. Reżyser jest zbyt doświadczony, by pozwolił sobie na fuszerkę.

milczenie2

W dodatku ma naprawdę świetnych, którzy nawet w epizodzie są w stanie zabłysnąć. Jednak i tak najważniejsze są dwie role: Redforda, który próbuje dowieść swojej niewinności oraz naprawdę przyzwoitego Shii LaBeoufa jako ambitnego i inteligentnego dziennikarza. Za to drugi plan jest tu aż przebogaty – nie jestem w stanie wybrać najlepszego z tego pola aktorskiego, bo mamy tu zarówno takich gigantów jak Nick Nolte, Richard Jenkins, Brendan Gleeson czy Julie Christie, jak i młodszych, ale równie zdolnych Brit Marling, Annę Kendrick i Terrence’a Howarda. Każdy stworzył pełnokrwistą postać, nawet mając tylko kilka minut, co jest naprawdę godne podziwu.

Redford jakimś cudem jest ostatnio omijany przez kinowych dystrybutorów. Trochę szkoda, bo jest w naprawdę dobrej formie.

7/10

Radosław Ostrowski

Nowojorskie opowieści

Nowy Jork to miejsce, o którym powstało wiele filmów i ma swoich ulubionych reżyserów. W 1989 r. trzech z nich postanowiło połączyć siły i stworzyć jeden film. Tak powstały „Nowojorskie opowieści” – trzy historie z Nowym Jorkiem w tle, nakręcone przez wybitnych filmowców. Ale jak wiadomo, kino to nie matematyka i tutaj 2+2 nie zawsze daje 4. Więc opowiem po kolei.

Całość zaczynają „Życiowe lekcje”, w których Martin Scorsese opowiada o toksycznej miłości ekscentrycznego malarza Lionela ze swoją asystentką, która marzy o działalności artystycznej. On potrafi tworzyć tylko w czasie kłótni, ona chce od niego odejść. Nie zabrakło tu paru znaków rozpoznawczych reżysera: długich, płynnych ujęć, szybkiego montażu (sceny malowania) oraz przebojowej muzyki (m.in. Procol Harum i Cream), tworząc ciekawy portret środowiska artystycznego w konwencji love story. W dodatku ze świetnymi rolami Nicka Nolte (Lionel) i Rosanny Arquette (Paulette) oraz przewijającego się w epizodzie Steve’a Buscemi (komik George). Jednak czułem pewien niedosyt oglądając ten film. Jak na pana Scorsese, mogło być lepiej, ale tak naprawdę wstydu wielkiego też nie ma.

newyork1

Dalej mamy „Życie bez Zoe”, którego bohaterką jest dziewczynka, której rodzice się rozstali, zaś sama Zoe jest bardzo zaradna i pomysłowa. Intryga zaczyna się w momencie, gdy w jej hotelu dochodzi do włamania, zaś złodzieje zgubili z depozytu ojca dziewczynki klejnot należący do arabskiej księżniczki. Niestety, sama historia jest dla mnie zbyt bajkowa i przesłodzona, a jedyne, co przykuło moją uwagę na dłużej to muzyka. Tym większe rozczarowanie, bo reżyserem tej noweli jest Francis Ford Coppola. Na szczęście to najkrótsza z trzech opowieści (ok. 30 minut).

newyork2

Trzecia mogła być albo jeszcze gorsza albo podniosłaby poziom. Stało się to drugie, ale nie ma co się dziwić, bo to w końcu Woody Allen. Tutaj mamy Sheldona – niemłodego faceta, który nie może przeciwstawić się swojej matce, której nienawidzi. Ale kiedy ona znika, tak naprawdę zaczynają się prawdziwe problemy, bo nawet z zaświatów go prześladuje. Nie brakuje typowo allenowskiego poczucia humoru (próby wypędzenia przez medium czy magiczny spektakl z matką Sheldona), zabawnych dialogów, psychiatry i Allena w roli głównej. Ale i tak całe szoł ukradła Mae Questel w roli matki Sheldona – jej troskliwość bywa wręcz drażniąca, jednak nie ma tu przerysowania. Ta nowela jest najlepsza z całego zestawu, bo w krótkim czasie Allen daje z siebie wszystko.

newyork3

Film ten jak każda kompilacja filmowa jest dość nierówna – Scorsese przyzwoity, Coppola nieudany, Allen najlepszy. Choćby dla tej ostatniej opowieści absolutnie warto, a bilans wychodzi na plus.

7/10

Radosław Ostrowski