Rzadko sięgam po horrory, bo zbyt łatwo jestem podatny na straszenie. Niemniej jest paru reżyserów tego gatunku, których dorobek uważnie obserwuje. Jak choćby Mike Flanagan, który ostatnimi czasy tworzył dla Netflixa mini-seriale jak „Nawiedzony dom na wzgórzu” czy „Nocna msza”. Ta współpraca dobiegła końca i reżyser tym razem przeszedł (brzmię jakbym mówił o piłkarzu) do Prime Video, by pracować nad adaptacją „Mrocznej wieży” Stephena Kinga. Ale na pożegnanie Amerykanin zdecydował się zmierzyć z „Zagładą domu Usherów” Edgara Allana Poe.

Punktem wyjścia całej tej opowieści jest spotkanie dwóch mężczyzn w opuszczonym domostwie, co lata świetności ma już dawno za sobą. Gościem jest pracujący w prokuraturze Auguste Dupin (Carl Lumbly), zaś gospodarzem ścigany przez niego Roderick Usher (Bruce Greenwood) – szef koncernu farmaceutycznego i właściciel ogromnej fortuny. Właśnie pochował sześcioro swoich dzieci, które zginęło w makabrycznych okolicznościach. Nestor rodu chce złożyć swoje zeznanie i powiedzieć jak zmarło jego potomstwo. Do tego przy okazji poznajemy jak mężczyzna ze swoją siostrą-bliźniaczką Madeline (Mary McDonnell) zbudowali swoje imperium. Przed śmiercią potomstwa i ostrym procesem sądowym.

Flanagan tym razem klei cały dorobek Poego i uwspółcześnia cała historię, tworząc bardziej horrorową wersję… „Sukcesji”. Akcja toczy się na kilku przestrzeniach czasowych, zaczynając na dzieciństwie z lat 50., początkach pracy w korporacji końcówce lat 70. i do współczesności. Zarówno podczas rozmowy dwójki bohaterów, jak i na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. Flanagan nigdzie się nie spieszy z całą historią, pokazując galerię ludzi odrażających, brudnych i złych do szpiku kości. Psychopaci, socjopaci, nałogowcy, żądni władzy, pieniędzy oraz pozycji, dla której będą w stanie zrobić wszystko. Bez względu na cenę i konsekwencje, co tylko jeszcze bardziej czyni całą familię antypatyczną.

A cóż to za galeria postaci – pragnący miłości ojca, niepewny Frederick (Henry Thomas), hedonistyczny Prospero (Sauriyan Sapkota), specjalizująca się w PR-e wyrachowana Camille (Kate Siegel), tworzący gry video i ostro ćpający Napoleon „Leo” (Rahul Kohli), nakręcona na punkcie zdrowia Tamerlane (Samantha Sloyne) oraz uzdolniona medycznie karierowiczka Victorine (T’Nie Miller). Każde z nich skrywa pewne ukryte emocje, obsesje, motywacje, zaś ich wspólne sceny podnoszą napięcie do sufitu. Jak dodamy do tego odrobinkę czarnego humoru oraz makabryczne sceny śmierci (bardzo krwawe jak na Flanagana), efekt jest co najmniej piorunujący.

Cudownie stylowo sfotografowany, okraszony nerwowo-elegancką muzyką, świetnym dźwiękiem oraz mocnym napięciem. I nie mogę też nie wspomnieć o rewelacyjnym aktorstwie. Imponujące wrażenie zrobił na mnie Bruce Greenwood w roli Rodericka Ushera. Z jednej strony bardzo opanowany, elokwentny i pełny pychy, ale jednocześnie gdzieś tutaj skrywa się strach, lęk przed nieuniknionym oraz pewne wycofanie. Chyba jedyny bohater jaki wywoływał we mnie coś więcej niż obrzydzenie. O wiele bardziej enigmatyczna jest Carla Gucino, która jest… no właśnie. Odwiedza każdego członka rodziny, za każdym razem wyglądając, mówiąc i zachowując się inaczej. Wydaje się być osobą wiedzącą więcej o wszystkich, znającą ich ukryte myśli i lęki. Równie mocny jest – bardzo wycofany – Mark Hamill jako Arthur Pym, prawnik rodziny i fixer.

„Zagłada domu Usherów” to najlepsza rzecz jaką Mike Flanagan zrobił dla Netflixa. Fenomenalna technicznie, rewelacyjnie zagrana oraz chyba najbardziej interesująca adaptacja dzieł Poego jaką mogę sobie wyobrazić. Mroczne, niepokojące, brudne i bardzo satysfakcjonujące doświadczenie.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski





































