Bugonia

Yorgos Lanthimos – najbardziej porąbany grecki reżyser, który przebił się do amerykańskiego mainstreamu. Mieszanka mroku, bardzo czarnego i absurdalnego humoru zmieszanego ze społecznym komentarzem są tak odjechane, czasami za bardzo, że dzielą widownię. Albo zostawiają ją w stanie konsternacji. Nie inaczej będzie z „Bugonią” – pierwszym w dorobku reżysera… remakiem oraz bardziej poważnym filmem.

Cała historia skupia się na Teddym (Jesse Plemons z najdłuższymi włosami na głowie kiedykolwiek) – pszczelarza, który pracuje w korporacji sklejając paczki. Mieszka razem z autystycznym kuzynem Danem (Aidan Delbis) i jest gościem absolutnie wierzącym w teorie spiskowe. Takie najbardziej szalone, oparte na pseudonaukowym pierdololo. Z powodu swoich przekonań razem z kuzynem decyduje się porwać szefową korporacji, Michelle (Emma Stone). Nasz „heros” jest całkowicie przekonany, że kobieta jest… kosmitką z Andromedy, zaś jej włosy są ichnym odpowiednikiem GPS-a. Wszystko po to, by skontaktować się z przywódcą jej rasy przez zaćmieniem Księżyca i poprosić, by ich rasa odwaliła się od naszej planety oraz poszła w pizdu. Co ma doprowadzić do końca niszczenia planety.

Na pierwszy rzut oka „Bugonia” wydaje się typowym filmem Lanthimosa z mocno niedorzecznym, wręcz absurdalnym punktem wyjścia. Jednak klimatem oraz atmosferą bliżej mu do psychologicznego thrillera w stylu Romana Polańskiego jak „Matnia” czy „Śmierć i dziewczyna”. Przez niemal większość czasu znajdujemy się w piwnicy mocno podupadającego domu Teddy’ego, z rzadkimi wejściami na zewnątrz (biuro Michelle, magazyn, pszczele ule). Cały czas czuć atmosferę paranoi, szalonych teorii spiskowych spod znaku gości w foliowych czapeczkach, których jakiekolwiek racjonalne i podparte nauką umysły nie są w stanie się przebić. Co sprawia, że kompletnie nie byłem w stanie przewidzieć rozwiązania tej sytuacji. Jednocześnie reżyser pokazuje krótkie, czarno-białe przebitki pokazujące retrospekcje z życia Teddy’ego. Dzięki nim ta postać staje się o wiele bardziej złożona i unika przerysowania. Do tego jeszcze serwowane są krwawe twisty (i bardzo brutalna scena tortur z użyciem prądu) oraz parę mocnych niespodzianek, które wywołują szok. Jedynym dla mnie zgrzytem było zakończenie, które wywołuje spory mózgotrzep, a mnie wkurzyło. Dlaczego? Bo poszło w kierunku, którego nie chciałem i wydawał mi się zbyt oczywisty. Za to ostatnie kadry i genialnie użyta piosenka mnie zaskoczyła.

Aktorsko wszystko skupia się wokół trójki cudownych kreacji: Jesse’ego Plemonsa, Emmy Stone oraz debiutującego Aidana Deblisa. Plemons w roli Teddy’ego jest absolutnie rewelacyjny – niby wygląda niepozornie, ale jest bardzo pewny w swoich przekonaniach. Jednocześnie czuć w nim nieprzepracowaną traumę, która mocno go naznaczyła i go wykreowała. Stone pojawiająca się przez większość czasu ekranowego z ogoloną głową niczym Ellen Ripley w „Obcym 3” (i trudno oderwać od niej oczu), ale nadal elektryzuje. Nadal pozostaje silną osobowością, próbującą na wszelkie sposoby dotrzeć do porywacza. Nawet przy użyciu siły czy mocnego monologu o ewolucji gatunku ludzkiego. Kolejna niezapomniana kreacja w dorobku tej aktorki, która u Lanthimosa gra swoje najlepsze role. Przy tym duecie troszkę w cieniu zostaje Deblis jako autystyczny kuzyn Dan, który znajduje się w środku tego chaosu. Niemniej jego wątek kończy się mocnym uderzeniem.

Ze wszystkich anglojęzycznych filmów Lanthimosa „Bugonia” wydaje się najbardziej opowiedziana wprost, choć nadal jest mroczna i przerażająca. Kolejne pesymistyczne spojrzenie na świat, gdzie wszyscy tak naprawdę są przegranymi, zaś przed prymitywnymi instynktami nie da się uciec. I znowu trudno przed tym wszystkim oderwać wzrok.

8/10

Radosław Ostrowski

Road House

Są takie filmy, którym remake jest tak potrzebny jak łysemu grzebień. Bo raczej nie da się przebić pewnego poziomu i pułapu, do którego sięgnął poprzednik. Albo są dziełami swoich czasów, które nie są możliwe do odtworzenia. Czy te obawy sprawdziły się w przypadku nowego „Wykidajły”, eeee, „Road House”?

Tym razem naszym herosem jest Elwood Dalton (Jake Gyllenhaal) – gość niepozorny i opanowany, który dorabia sobie w nielegalnych walkach. Jednak chyba nie idzie mu za dobrze, bo mieszka w samochodzie. Wtedy zgłasza się do niego Frankie (Jessica Williams) – właścicielka przydrożnego baru w miasteczku na Florydzie. Potrzebny bramkarz do opanowania bałaganu oraz rozrabiaków. Po awarii samochodu, decyduje się wyruszyć. Resztę znacie z oryginału, choć jest lekko zmodyfikowane. Czyli staje na odcisk lokalnego biznesmena (Billy Magnussen), który chce przejąć lokal dla własnego interesu.

Tym razem nową wersję „Road House” nakręcił Doug Liman, czyli specjalista od kina akcji („Tożsamość Bourne’a”, „Na skraju jutra”) i w teorii wydawał się odpowiednią osobą do tego zadania. Remake sprawia wrażenie filmu nie aż tak szalonego i przerysowanego jak poprzednik, zaś zmiana realiów (słoneczna Floryda) na pewno pomogła. Jest bardziej poważnie, pojawiają się krótkie retrospekcje z mrocznej przeszłości Daltona (bo protagonista bez mrocznej przeszłości jest nudny) – gdy jeszcze był zawodnikiem mieszanych sztuk walki. Nie oznacza to, że humor wyparował całkowicie – jest parę one-linerów i ciętych tekstów. Sama akcja jest o wiele bardziej dynamiczna, ze sporą ilością zbliżeń oraz szybkiej pracy kamery. Pierwsza bójka z plaskaczem czy finałowa konfrontacja ze zmianami perspektyw potrafią dać sporo frajdy.

Problem jednak w tym, że ta historia traci swój impet. Motocykliści, jedzący krokodyl, jachty, skorumpowany szeryf. O dziwo w pierwszej połowie jest zadziwiająco więcej muzyki niż się spodziewałem. Dialogi są niezłe, ładnie to wygląda, a w tle gra głównie gitarowa muzyka. Niemniej samo zakończenie lekko rozczarowuje, efekciarska akcja nie ekscytuje i jest przegięta (nawet mamy eksplozję i wjazd do baru… motorówką).

I wtedy w połowie filmu pojawia się Conor McGregor jako silnoręki Knox, który ma rozwiązać sprawę. Facet w zasadzie gra samego siebie, ze swoim irlandzkim akcentem, robiąc kompletną rozpierduchę. Dosłownie i w przenośni, bo grać on kompletnie nie umie, ale jak ma się naparzać, to się naparza. A jak sobie radzi z główną rolą Gyllenhaal? Jest cholernie dobry, ma sporo charyzmy i wiele razy prezentują swoją seksowną klatę, by panie miały na czym zawiesić oko. Absolutnie dobry casting. Reszta postaci w sumie jest (najbardziej wybija się B.K. Cannon jako córka właściciela księgarni oraz przerysowany Magnussen jako rzekomy czarny charakter), wypadając poprawnie.

Czy potrzebny był ten remake? W zasadzie nie, bo nie ma ani tego szaleństwa, brawury oraz potężnej dawki przerysowania. Niemniej potrafi dostarczyć odrobiny frajdy z seansu, głównie dzięki niezawodzącemu Gyllenhaalowi i pięknemu otoczeniu.

6/10

Radosław Ostrowski

Niewygodny świadek

Ta randka w ciemno miała się zakończyć inaczej dla Carol Hunnicut (Anne Archer). Rozwódka została namówiona przez swoją przyjaciółkę. Umówiła się w hotelowym pokoju, a poznany Michael (J.T. Walsh) wydawał się sympatycznym gościem. A wtedy pojawili się goście, ale ona akurat była wtedy w toalecie. Okazało się, że nowy przyszły chłopak podwędził pewnemu mafiozo kupę pieniędzy, a takie rzeczy nie uchodzą płazem. Więc musiał zginąć, zaś kobieta uciekła i schowała się z dala od ludzi. Myślała, że będzie bezpieczna. Ale przypałętał się taki jeden patafian, któremu bardzo zależało na dopadnięciu gangstera. Nazywał się Robert Caulfield (Gene Hackman) i jest zastępcą prokuratora generalnego, a także jest zdeterminowany w osiągnięciu celu. Wtedy cały spokój szlag jasny trafił, zaś w ślad za tą dwójką ruszają zabójcy. Oboje w ostatniej chwili wsiadają w pociąg do Vancouver, ale czy wyjdą z tego żywi?

Tym filmem zaczął lata 90. reżyser Peter Hyams – wówczas znany z „Odległego lądu”, sequela do „2001: Odysei kosmicznej” oraz sporej ilości thrillerów/filmów akcji. „Niewygodny świadek” jest jedną z takich produkcji, do tego remake dreszczowca z lat 50.. Punkt wyjścia jest banalnie prosty, gdzie mamy bohaterów w bardzo zamkniętej przestrzeni i w każdej chwili może pojawić się zagrożenie. Cały myk polega na tym, że ci źli nie znają wyglądu świadka, więc ona musi być schowana. Pociąg do długich nie należy, ale na szczęście zbiry nie są przedstawicielami homo sapiens o wysokim IQ. Trzeba przyznać, że Hyams powoli, lecz efektywnie buduje nerwową atmosferę i napięcie. Nawet wcześniejsza ucieczka samochodem przed helikopterem jest świetnie zmontowana oraz pełna werwy.

Muszą pojawić się (dość krótkie) chwile na złapanie oddechu, ale kreatywność naszego adwokata w wychodzeniu z sytuacji budzi respekt. Od mylenia przedziału przez chowanie się aż po… zabranie dziecku pistoletu-zabawki. I co najważniejsze, ani razu nie używa on broni palnej w walce. Hyams stara się trzymać się realizmu, choć parę razy przebijają się szablony i klisze (propozycja „układu” między Caulfieldem a cynglem; osoby nie będące tym, na kogo wyglądają). To może wywołać pewne drapanie się po głowie, ale jednak całość trzyma w napięciu. Po części jest to zasługa cholernie dobrych zdjęć (za to odpowiada sam Hyams) oraz oszczędnej, opartej głównie na fortepianie, muzyce Bruce’a Broughtona.

Do tego dodatkową kartą jest duet Gene Hackman/Anne Archer. On jest bardzo zdeterminowany, choć bywa narwany, ale budzi sympatię. Ona jest bardziej poddenerowana (ale nie histeryczna), chcąca ukryć się i nie ściubać nosa, o składaniu zeznań nie ma mowy. Może i jest ona wsadzona jako dama w opałach, ale jej los mnie obchodził. Razem tworzą niezły duet.

Trzeba przyznać, że „Niewygodny świadek” to solidny kawałek kina w starym stylu. Z niezłymi dialogami, sprawnie wyreżyserowany i ładnie sfotografowany oraz sporą ilością suspensu. Nie jest to może thriller na poziomie Hitchcocka, będącego inspiracją dla tej produkcji, jednak jest zbyt dobrze wykonany, by go przeoczyć.

7/10

Radosław Ostrowski

Przepiękne!

Takie filmy jak „Przepiękne!” określam jako mozaikowe, gdzie mamy przeplatankę postaci i wątków na dany temat. Do tego są one dość stonowane formalnie, z masą piosenek w tle oraz rozpoznawalnymi twarzami w obsadzie. Fakt, że nowy film Katii Priwieziencew produkował TVN raczej nie jest przypadkiem.

Sama historia skupia się na sześciu kobietach, z czego część jest spokrewniona ze sobą. Magda (Marta Nieradkiewicz) zajmuje się domem i dwójką bardzo małych dzieci. Jednocześnie chce wrócić do pracy, czego jej zapracowany mąż (Mikołaj Roznerski) nie do końca akceptuje. Jej przyjaciółka Basia (Marta Ścisłowicz) wydaje się być wyzwoloną singielką, uczącą w szkole. Kobieta wpada w oko wuefiście Kubie (Konrad Eleryk), który zaczyna powoli zdobywać jej serducho. Krystyna (Hanna Śleszyńska) po 30 latach związku z Władkiem (Olaf Lubaszenko) zaczyna chodzić na zajęcia z tańca tanga i chce czerpać z życia garściami. Chociaż jej mąż początkowo nie potrafi się odnaleźć w tej sytuacji. Jest jeszcze młoda modelka Julka (Kamila Urzędowska), będąca pod opieką szefowej agencji, Agaty (Katarzyna Herman). Problem w tym, że dziewczynie coraz ciężej jest znaleźć jakieś poważne zlecenia i to zaczyna się na niej odbijać. Jest jeszcze córka Agaty, bardziej „pulchna” Klaudia (debiutująca Wiktoria Bylinka) – uczennica w liceum.

„Przepiękne!” są remakiem niemieckiego filmu z 2022 roku, który u sąsiadów był sporym kasowym hitem. Nie wiem, czy u nas był ten film pokazywany czy dostępny, więc nie mogę wskazać jak spore jest podobieństwo do oryginału. Film Priwieziencew jest taką sklejką różnych wątków i postaci, które nie do końca wykorzystują potencjał pewnych kwestii. Głównie chodzi o szeroko rozumianą kobiecość – odnajdywaniu siebie, prób pogodzenia swoich potrzeb z presją otoczenia środowiska/profesji, spełniania swoich pasji itd. Jak każda taka kompilacja, nie wszystkie wątki są ciekawe i angażujące, czego należało się spodziewać. Owszem, bywa to okraszone chwilami humoru oraz odrobiną złośliwości, jednak nie zaangażowało mnie to w pełni emocjonalnie. Niemniej nie ma tutaj chwil wywołujących zażenowania czy kompletnej padaki.

Obsada tutaj wyciska, co może i naprawdę parę ról zwyczajnie błyszczy. Dla mnie faworytkami są Marta Nieradkiewicz oraz Marta Ścisłowicz – pierwsza wypada bardzo przekonująco jako zmęczona matka i żona, co chce wrócić do pracy; druga wnosi sporo lekkości i humoru, szczególnie razem. Tutaj nikt w zasadzie nie wypada słabo czy sztucznie, nawet nie mając zbyt wiele do roboty (szczególnie postać Katarzyny Herman). Jeśli Mikołaj Roznerski, którego fanem nieszczególnie jestem, jest w stanie wypaść przyzwoicie, to mamy do czynienia z cudem.

Innymi słowy, ta opowieść o kobiecości we współczesnym świecie i w różnych obliczach, bywa strasznie nierówna. Ma swoje momenty, potrafi rozbawić czy poruszyć, ale brakuje czegoś, co pozwoliłoby zostać w pamięci na dłużej. W sumie obejrzeć można, ale lepiej poczekać na streaming.

6/10

Radosław Ostrowski

Nosferatu

Ileż to było inkarnacji słynnego hrabiego Drakuli – nawet nie chce mi się liczyć, a i tak widziałem ledwie garstkę. Za najwierniejszą inkarnację najsłynniejszego krwiopijcy w historii literatury uznaje się „Nosferatu” z 1922 roku w reżyserii F.W. Murnau. To dzieło doczekało się remake’u w 1979 roku przez Wernera Herzoga, ale żadnej z tych inkarnacji nie widziałem. Teraz swoje spojrzenie na tego klasyka postanowił zaprezentować Robert Eggers.

Tym razem jesteśmy w małym miasteczku w Niemczech, gdzie mieszka świeżo poślubiona para: Thomas (Nicholas Hoult) i Ellen Hutter (Lily-Rose Depp). On zostaje zatrudniony w agencji nieruchomości pana Knocka (Simon McBurney), ona próbuje zająć się domem. Mężczyzna dostaje bardzo poważne zlecenie podpisania umowy dla hrabiego Orloka (Bill Skarsgard), by mógł nabyć podupadający zamek. Żona jednak stara się go zniechęcić do zlecenia, wyczuwając coś złego. Skąd ona to wie? No cóż, kobieta skrywa pewną tajemnicę, odpowiedzialną za jej pewne… stany emocjonalne.

W sumie „Nosferatu” opowiada historię tak znajomą, że nawet nie znając książkowego pierwowzoru (albo widząc przynajmniej jedną adaptację) można domyślić się przebiegu wydarzeń. Ogólny zarys się zgadza, ale diabeł – lub wampir w tym przypadku – tkwi w szczegółach. Osadzenie akcji w niemieckim nadmorskim miasteczku początku XIX wieku jest zdecydowanie odświeżającym, a także większe skupienie na Ellen. Modyfikacje są w zasadzie drobne, jednak wydają się zachowywać charakter oraz atmosferę grozy. Zderzenie dawnych wierzeń i rytuałów z nowoczesną nauką oraz wiedzą budziło we mnie skojarzenie z… „Egzorcystą” (także przez pewną jedną scenę, podobną do akcji księży), ale bardziej czuć tutaj ducha epoki romantyzmu. Świat nadnaturalny, widziany przez osobę widzącą więcej „mędrca szkiełko i oko” konfrontuje się z racjonalnym, logicznym myśleniem. W końcu to Ellen – niejako – sama na siebie sprowadziła to wszystko i niemal do końca próbuje oszukać przeznaczenie. Czy to się jej uda?

Eggers zawsze był twórcą silnym plastycznie i kolejny raz to potwierdza. Pięknie skomponowane ujęcia (szczególnie nocne, niemal wyglądające niczym czarno-biały film), z bardzo oszczędnymi ruchami kamery oraz niemal częstymi zbliżeniami na twarz. Do tego równie wyraziste kostiumy (szczególnie stroje kobiece) i scenografia, pozwalają wejść w świat XIX wieku – nieważne, czy jesteśmy w cygańskiej wiosce, cerkwi, zamku albo siedzibie profesora von Franza. Trudno oderwać wzrok od tego świata, zaś każdy kadr mógłby robić za tapetę na ekranie komputera lub plakat.

Jednak mam jeden bardzo poważny problem z tym filmem – jego tempo jest bardzo powolne, wręcz letargiczne. Reżyser chyba aż za bardzo skupia się na detalach i szczegółach (choć jest to imponujące), a budowana atmosfera potrafi nagle się rozpłynąć w powietrzu. Nie oznacza to, że nie ma tutaj napięcia czy momentów podskoczenia i niepokoju. Sceny w zamku Orloka, gdzie widzimy zaledwie sylwetkę wampira (bez szczegółów) albo epidemia szczurów działają w budowaniu poczucia niepokoju. No i jeszcze jest zakończenie, którego nie jestem w stanie wymazać z pamięci.

Do pieca dodają aktorzy, tworząc absolutnie fantastyczne role. Kompletnie nie do poznania Bill Skarsgard jako Orlok jest przerażający. To czyste, niepowstrzymane zło, wyglądające inaczej niż (stereo)typowe wampiry: żadnych spiczastych uszu, długich szponów. Ta postać wygląda niczym dawny magnat z epickimi wąsami oraz magnetyzującym głosem (ten akcent jest CUDOWNY!!!!), budzącym respekt. Równie wyraziści są Nicholas Hoult (pozornie poczciwy Thomas) oraz Aaron Taylor-Johnson (racjonalny Friedrich), a także kradnący ekran Simon McBurney (herr Knock, szef Thomasa). Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie rewelacyjna Lily-Rose Depp (muszę przyznać, że jest bardzo podobna do Keiry Knightley) w roli Ellen. Z jednej strony wydaje się bardzo delikatna, wycofana, jednak w chwilach „opętania” czy z Orlokiem jest wręcz nadekspresyjna niczym z filmów Andrzeja Żuławskiego. Wszystkie sceny z nią dla mnie były najlepszymi momentami tego filmu. Nie można też nie wspomnieć o Willemie Defoe w roli ekscentrycznego, lekko szalonego von Franza. Aktor absolutnie ma masę frajdy z grania i z jego obecnością „Nosferatu” zaczął nabierać mocniejszych barw.

Mogę zaryzykować i nie bez kozery stwierdzić, że „Nosferatu” to najlepszy film Eggersa. Nie jest to dzieło dla wszystkich, ale ciężko jest przejść obojętnie wobec wykreowanego świata oraz znakomitej warstwy wizualnej. Może nie zawsze przeraża i ma momenty przestoju, jednak jak już złapie, będzie trzymał do samego końca.

8/10

Radosław Ostrowski

Życie

Zawsze pojawiają się takie małe, skromne filmy z Wielkiej Brytanii, które niekoniecznie podbijają listy box office. Ale dla tych, co widzieli było to doświadczenie. Czy taki będzie też przypadek filmu „Życie” w reżyserii Olivera Hermanusa?

Akcja filmu toczy się w Londynie na początku lat 50., gdzie poznajemy niejakiego pana Williamsa (Bill Nighy). To mężczyzna w średnim wieku, pracujący jako miejski urzędnik, gdzie sprawy raczej się przedłuża niż wprawia w ruch. Mieszka z dorosłym synem i jego żoną, w zasadzie prowadzi dość monotonne, spokojne życie. Spokój jednak zostaje zaburzony, a wszystko przez wieści od lekarza. W dużym skrócie: zostało mu już bardzo niewiele czasu i czas zrobić życiowy bilans. Ten jednak nie wypada zbyt dobrze i pozostaje jedno pytanie: co dalej?

living1

Film jest remakiem filmu „Piętno śmierci” Akiry Kurosawy z 1951 roku, która ma status klasyka kina. Zarówno film i reżyser. Czy tak będzie w przypadku wersji pana Hermanusa? Ciężko mi powiedzieć, jednak ma na to zadatki. Sam film ma w sobie wiele melancholijno-refleksyjnego klimatu, gdzie na pierwszy plan wybija się poczucie zmarnowanego czasu. Bezsilność wobec przekazania najbliższym najgorszej wiadomości, porzucenie na pewien czas pracy, dostrzeganie drobnych detali. Ku mojemu zaskoczeniu, mimo sporej powagi i ciężkiego tematu, film jest zaskakująco lekki i niepozbawiony humoru. Jest to także zasługa dobrych dialogów, tempa oraz momentów wyciszenia, pozwalających lepiej poznać naszego bohatera.

living2

Jeszcze bardziej zaskakująca jest realizacja. Zdjęcia w formacie 4:3, mocno skupione na zbliżeniach twarzy podkreślają kameralność historii. Jednocześnie wszystko jest stylizowane na kino z lat 50. – kolorystyka, statyczna praca kamery, czcionka napisów w czołówce czy elegancka, symfoniczna muzyka. Jedyny twist ma miejsce w ostatnich 30 minutach, ale nie zamierzam go zdradzić. Powiem tylko, że to jedna z najbardziej poruszających scen w ostatnich latach.

living3

A wszystko trzyma to na swoich barkach trzyma Bill Nighy w roli Williamsa. Ten aktor znany jest ze świetnych ról drugoplanowych i bardzo rzadko pojawia się w głównej roli. Powinien to robić częściej, tworząc jedną ze swoich najlepszych ról. Na pozór bardzo flegmatyczna i powściągliwa jak (stereo)typowy Brytyjczyk, ze zmęczonym głosem niepodobnym do siebie. Ale w środku przez pewne mikrospojrzenia, drobne gesty powoli ta skorupa zaczyna pękać i dostrzegalna jest przemiana tej postaci. Bez popadania w patos czy górnolotność. Nighy’ego wspierają na drugim planie Aimee Lou Wood i Alex Sharp. Ona jest młodą urzędniczką, co zmienia pracę i tworzy zadziwiająco przyjacielską relację, z kolei on jest młodym, początkującym urzędasem, wchodzącym w całą tą procedurę. Nie można nie wspomnieć o świetnym Tomie Burke’u, czyli poszukującym weny pisarzu Sutherlanda, próbującego pomóc Williamsowi w dość hedonistyczny sposób.

living4

„Życie” to ten typ małego filmu, który może nie ma kosmicznego budżetu, efektów specjalnych, strzelania, pogoni i rozpierduchy, ale za to jest sporo serca oraz emocji. To bardziej kameralna, refleksyjna, elegancka i cicha historia o znajdowaniu sensu życia, nawet w ostatnim jego etapie.

7/10

Radosław Ostrowski

Podpalaczka

Byłem chyba jednym z niewielu widzów, który czekał na nową wersję kultowej powieści Stephena King „Podpalaczka”. Historia dziewczyny, co posiada moce pirokinetyczne, bo rodzice jako studenci wzięli udział w eksperymencie naukowym jest wciągająca, angażująca emocjonalnie, z paroma mocnymi scenami. Przynajmniej w wersji książkowej, bo adaptacja z 1984 roku od Marka Lestera mocno kroiła wiele wątków, miała średnie efekty specjalne, niezłe aktorstwo i fantastyczną muzykę Tangerine Dream. Teraz nową inkarnację „Podpalaczki” postanowiło zrealizować studio Blumhouse i.. uwspółcześnili ją.

podpalaczka1

Punkt wyjścia jest identyczny: studenci biorą udział w eksperymencie naukowym, gdzie niektórym podawany jest specyfik wyzwalający paranormalne zdolności. Dwoje z nich ucieka, bierze ślub i rodzi im się córka, Charlie. Cała trójka ukrywa się przed ścigającym ich… Wydziałem Naukowym – komórką tajnych służb, które mają jeden cel i jeden cel tylko mają: schwytać dziewczynę i wykorzystać jej moce. Wysłanie zostaje za nią posiadający podobne moce Indianin Rainburn. Cała rodzina znowu znalazła się na radarze, gdy Charlie nie opanowała swojej mocy i doprowadziła do eksplozji w szkole.

podpalaczka3

Film Keitha Thomasa to poradnik w stylu: jak z grubej powieści zrobić półtoragodzinny film. Co mogło pójść nie tak? Oj dużo, bo w zasadzie jesteśmy wrzuceni w sam środek historii. Nasza trójka ukrywa się od dawna, a ostatni moment „wybuchu” był trzy lata temu. Wszystko to bardziej przypomina akcyjniaka SF trochę w stylu „Midnight Special”, gdzie był spory potencjał. Bo mogła być to historia ojca, który coraz bardziej jest przerażony umiejętnościami córki i początkowo próbuje ją „stłamsić”, wchodzącej w dojrzewanie nastolatki z mocami, próbującą radzić sobie z tym wszystkim. Logika tutaj miejscami robi sobie wolne i twórcy wiele razy sobie zaprzeczają (niby poszukujący agenci mają „ochronne soczewki kontaktowe”, przez co na nich moce nie działają, ale to nie przeszkadza Charlie „złamać” jednego z agentów czy nauczycielka nie zwracająca uwagi kiedy Charlie dostaje piłką w łeb – celowo), co wywołuje największy problem: obojętność.

podpalaczka2

Jeśli dodamy do tego kreskówkową antagonistkę, o której zapomnicie, nijakie efekty specjalne i bardzo słabe dialogi, mamy wykolejenie w skali biblijnej. Jedynie finałowa konfrontacja w siedzibie złoli wygląda ciekawie (jest parę momentów mocnych kolorów w tle), lecz dla filmu jest już za późno. Ostatnia scena zaś to kpina, będąca pluciem w twarz. Klimat buduje tylko muzyka Johna Carpentera i jego współpracowników, mocno syntezatorowa w stylu lat 80.

podpalaczka4

Aktorzy próbują udźwignąć ten materiał, jednak dialogi i reżyseria są przeciwko nim. Ale nawet wtedy niektóre decyzje castingowe wydają się… zadziwiające jak choćby Zac Efron w roli ojca bohaterki czy absolutnie płaska Gloria Reuben, czyli kapitan Hollister. W zasadzie broni się w drobnych rólkach John Beasley (Irv) oraz Kurtwood Smith (dr Wanless), jednak to tylko kropla w morzu nijakości. Bo całość to wielkie rozczarowanie, gdzie prawie nic nie działa. Brakuje napięcia, reżyserii, scenariusza, logiki i horroru. Kompletnie wysrane dzieło, które kompletnie nie rozumie materiału źródłowego i dodaje od siebie kompletny chaos.

3/10

Radosław Ostrowski

Ona się doigra – seria 1

Przenoszenie filmów na seriale to zjawisko ostatnimi czasy bardzo popularne. Że może powstać coś interesującego pokazały takie przypadki jak „Hannibal”, „Fargo” czy „Bates Motel”. W 2017 dla Netflixa postanowił zrobić coś takiego sam Spike Lee, realizując w formie serialu współczesny remake debiutanckiego filmu z 1986 roku. Czy „Ona się doigra” jest udaną oraz potrzebną produkcją?

ona sie doigra1-1

Tak jak w oryginale, główną bohaterką jest Nora Darling (DeWanda Wise) – młoda, aspirująca artystka z Fort Greene, czyli osiedla w Brooklynie. Mieszka sama i próbuje się przebić w świecie artystycznym, by się utrzymać. Jednocześnie umawia się z trzema facetami, którzy o sobie nie wiedzą: biznesman Jamie, fotograf/model Greer oraz działający w social mediach Mars. Każdy z nich jest inny, wygląda inaczej, ale dla wszystkich dziewczyna jest obiektem pożądania. Jednak Nola nie zamierza zamknąć się w społecznej szufladce, a żeby jeszcze skomplikować sprawę, na horyzoncie pojawia się była dziewczyna, Opal. Może się jeszcze spikną?

ona sie doigra1-2

Jeśli myślicie, że Lee ograniczył się tylko do skupienia się na tym wielokącie, to ten serial nie potrwałby zbyt długo. Bo Nora jest też malarką, która próbuje się utrzymać ze swojej sztuki oraz kinomanką, są jeszcze jej kumpele (jedna to tancerka w nocnym klubie, druga prowadzi galerię sztuki), terapeutka oraz dyrektorka szkoły (mówiąca o sobie w trzeciej osobie Raqueletta Moss) czy ekscentryczny artysta-bezdomny Papa. To wszystko tworzy koloryt tej dzielnicy Brooklyna, gdzie nie brakuje zarówno spięć między białymi i czarnymi (co kończy się wręcz aresztowaniem Nory). To jednak nie jest najważniejszym wątkiem tego serialu, lecz perturbacje Nory ze światem.

ona sie doigra1-3

Lee potrafi parę razy zaskoczyć w realizacji. Nie brakuje scen w niemal teledyskowym stylu jak podczas piosenki Randy’ego Newmana o Donaldzie Trumpie, chwili gdy Nola odwiedza cmentarz na grobach osób ją inspirujących czy niemal tanecznym finale w Święto Dziękczynienia. Muzyka bardzo się tutaj wybija i nie chodzi tylko o jazzowe nuty, lecz bardziej współczesne kawałki, gdzie pojawia się… okładka płyty. Także nie brakuje szybkich zbitek montażowych jak na początku podczas gadek na podryw, co jednak pokazuje wysoką formę Nowojorczyka.

ona sie doigra1-4

I jak to jest świetnie zagrane, głównie przez mniej znane mi twarze (poza Anthonym Ramosem jako niedojrzałym, niepoważnym Marsem – nie do rozpoznania). DeWanda Wise absolutnie błyszczy jako bardzo wygadana, pewna siebie Nora. Pozornie może wydawać się pokręcona, chociaż jej idea bycia niezależną od wszystkich (w tym od mężczyzn) budzi we mnie respekt, zaś łamanie czwartej ściany tylko dodaje zadziorności. Także trzej partnerzy (wspomniany Ramos, Cleo Anthony i Liryq Bent) fantastycznie się uzupełniają, wyróżniając się innymi cechami charakteru: od poczucia stabilności i opiekuńczości przez pewność siebie po luz. Poza nimi najbardziej mi zapadli w pamięć świetni Elvis Nolasco (uważany za „burmistrza” Papo), De’Adre Aziza (dyrektorka Raqueletta Moss) orz Heather Headley (dr Jameson), choć pozostali aktorzy wypadają bez zarzutów.

ona sie doigra1-5

Pierwszy sezon „Ona się doigra” to zgrabny remake, który nie jest tylko prostym odpicowaniem oryginału. Chociaż po pierwszym odcinku można było odnieść takie wrażenie, im dalej w las Spike Lee idzie w innym kierunku, sięgając po inne środki wyrazu oraz nie tracąc zmysłu obserwatora. Szkoda tylko, że następny sezon będzie ostatnim, ale i tak go obejrzę.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Winni

Na pytanie o sens remake’ów odpowiedź najczęściej sprowadza się do jednego: kasa, misiu, kasa. Bo Amerykanie chciwi są (najczęściej) i uważają, że wszystkie pieniądze świata powinny spływać do nich. Jeśli nie spływają, to biorą bardzo popularny film zagraniczny, lekko przepisują scenariusz, biorą bardziej znanego aktora i liczą szmal. Albo w przypadku Netflixa liczą słupki oglądalności. Czy „Winni” zmieniają coś w tej kwestii?

W zasadzie nie. Tak jak w oryginale mamy dyspozytora policji (Jake Gyllenhaal), który trafia niejako za karę i odbywa dyżur. Oprócz tego facet ma problemy rodzinne, jeszcze proces w tle oraz… astmę. Jesteśmy w Los Angeles podczas panoszącego się pożaru, a dyżur powoli zbliża się do końca. Wtedy pojawia się TEN telefon i TO połączenie. Dzwoni kobieta i prosi o pomoc. Z wypowiadanych słów wynika, że została porwana. Ale połączenie zostaje przerwane i mężczyzna wręcz desperacko próbuje wyjaśnić tą sprawę. Chociaż może nie powinien.

Tak jak oryginalni „Winni” akcja dzieje się niemal w jednym pomieszczeniu i więcej skupia się na tym, co słyszymy. To pozwala wyobrażać sobie odbierane informacje w formie obrazu, jaki kreujemy w swojej głowie. Miałem jednak jedno poważne ALE: ja widziałem oryginał, więc przebieg fabuły (w zasadzie niezmienionej) był mi znany i nie było tego elementu niespodzianki, co w duńskim pierwowzorze. Do tego jeszcze reżyser Antoine Fuqua rozciąga całą historię na przestrzeni kilku godzin, gdzie akcja oryginału toczyła się w czasie rzeczywistym. To drugie sprawiało, że atmosfera była o wiele gęstsza i napięcie trzymało za gardło do samego końca. Tutaj czułem to napięcie zbyt rzadko, by mnie potrafiło złapać. Kamera skupia się na twarzy Jake’a, niemal jest przyklejona do twarzy, rzadko pokazując inne elementy otoczenia (poza komputerem).

Ciekawiej się prezentuje kwestia głosów dzwoniących, gdzie nie brakuje znanych aktorów jak Paul Dano, Ethan Hawke czy – najistotniejsi dla całej fabuły – Peter Sarsgaard i Riley Keough. To właśnie obecność tej dwójki sprawiło, że oglądałem tą historię z zaangażowaniem. A tego chyba się spodziewałem najmniej i stoją w kontrze do nadekspresyjnego miejscami Gyllenhaala, który niemal non stop jest wybuchowy, porywczy. Amerykański film to i emocje muszą być po amerykańsku, czyli z dużego C.

Wyjaśnijmy sobie od razu jedną kwestię: to nie jest zły film. „Winni” są kompetentną produkcją, w której czuć rękę doświadczonego filmowca. Problem w tym, że różnic między tym filmem a oryginałem jest zbyt mało, by nazwać tą produkcję czymś więcej niż dopasowaną do nowego środowiska kalką. Jeśli nie widzieliście oryginału, podnieście ocenę w górę.

6/10

Radosław Ostrowski

Ambulans

Mam poważne pytanie: kiedy ostatni raz oglądaliście dobry film Michaela Baya? Że nie ma czegoś takiego? Że skończył się na „Twierdzy”? Na „Kill ‘Em All”? Na „Transformersach”? To chyba sobie dawno oglądaliście Mistrza Eksplozji w akcji. Bo po słabiźnie dla Netflixa w postaci „6 Undergrounds” (tak słaby, że nie chce mi się o nim gadać) teraz zrobił remake skandynawskiego thrillera. Oczywiście w swoim stylu.

ambulans1

Punkt wyjścia jest prosty jak konstrukcja cepa. Bohaterem jest Will (Yahya Abdul-Mateen II) – były wojskowy, który służył krajowi, a teraz jak potrzebuje pomocy, kraj ma go w dupie. Sprawa jest poważna, bo żona ma raka i pomóc może eksperymentalna operacja. Jak eksperymentalna? A co cię to obchodzi? Na tyle eksperymentalna, że ubezpieczenie tego nie pokryje. Więc postanawia poprosić o pomoc swojego adoptowanego brata Danny’ego (Jake Gyllenhaal), by pożyczył hajs. Gdy przybywa na miejsce, brachu szykuje skok na bank i akurat potrzebuje kierowcy. „Wchodzisz czy nie? Ponad 30 baniek do zgarnięcia”. Chcąc nie chcąc, zgadza się na udział. Akcja nie idzie kompletnie po planie (jakim w ogóle planie?), więc bracia porywają… karetkę pogotowia. Z postrzelonym policjantem. Ktoś tu ma wielkiego pecha.

ambulans2

Sama ekspozycja i zbudowanie portretu postaci zajmuje pierwsze 10 minut, a potem Michael Bay robi film w swoim szalonym stylu. Nie spodziewajcie się głębi psychologicznej, inteligentnych dialogów czy jakiejkolwiek sensownej narracji. Logika robi sobie wolne, kamera wariuje jakby ją w ręku trzymał Spider-Man (i jednocześnie wisiał), chaotyczny montaż jeszcze bardziej wywołuje dezorientację (przynajmniej na początku). Ktoś zaraz pewnie powie: to jest przecież Majkel Bej, czego oczekiwałeś? Niby tak, jednak „Ambulans” o wiele bardziej do mnie przemawiał niż większość filmów Baya. Dlaczego? Nie jest to aż tak efekciarskie i przegięte niczym „Bad Boys 2” czy większość „Transformersów”. Jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, względnie trzyma się ziemi.

ambulans3

Nie znaczy to, że Bay przestał być Bayem. Nie ma to co prawda chodzących seks-lalek (zwanych też modelkami), mających być wabikiem dla oka czy wojska Ju Es Ej, ale reszta jest na miejscu: pościgi samochodowe, strzelaniny z kulami odbijającymi się od wszystkiego jakby były małymi fajerwerkami, demolka, fetysz na punkcie spluw i coraz bardziej absurdalne sceny. Plus odrobina sentymentalizmu i nadużywania słowa „brother”. Tempo jest zaskakująco równe, akcja jest czytelna, napięcie odczuwalne (nawet mimo niedorzeczności w stylu przeprowadzamy operację wyciągnięcia kuli przez telefon podczas pościgu) i coraz bardziej podbijamy stawkę. Jak? Policyjne centrum dowodzenia, próbujący odbić swojego partnera zdesperowany glina, agent FBI będący (oczywiście) starym kumplem naszego bohatera i jeszcze dorzućmy meksykański kartel. Bo czemu nie. Jakby jeszcze były czołgi, to można pomyśleć, że mamy do czynienia z adaptacją „Grand Theft Auto”, gdy gracz ma pięć gwiazdek. Co oznacza, że jest non stop ścigany przez pojawiające się znikąd radiowozy, antyterrorystów, wojsko i Facetów w Czerni. Nawet humor nie jest tutaj taki prostacki, czego kompletnie się nie spodziewałem.

ambulans4

Jeszcze dziwniejszy jest tutaj casting. Braci grają Jake Gyllenhaal i Yahya Abdul-Mateen II, co już samo w sobie brzmi abstrakcyjnie. Panowie jadą na kontraście, czyli ten pierwszy (biały) to przerysowany, nadekspresyjny wariat, bardziej improwizujący niż działający według jakiegokolwiek planu, zaś ten drugi to bardziej rozważny, stateczny i odpowiedzialny facet w nienormalnej sytuacji. Jak są razem, są iskry i jest chemia między nimi. Trzecim pionkiem jest ratowniczka pogotowania, grana przez Eizę Gonzalez. I to ona wydaje się być najciekawsza, najbardziej przyziemna w tym chaosie, z mroczną przeszłością.

Czyżbym stwierdził, że „Ambulans” to jeden z lepszych filmów Baya? Na pewno jest to film z rodzaju guilty pleasure, gdzie można się dobrze bawić, mimo bzdur i nielogiczności. Solidnie zrobione, z masą absurdu, bez nadmiernego wizualnego oczopląsu oraz mentalności nastolatka. Naprawdę to ja piszę?

6,5/10

Radosław Ostrowski