Razem czy osobno?

Owen Little robi wszystko, by się nie dać polubić. Wszystko się zaczęło, odkąd zmarła jego żona. Unika ludzi, bywa złośliwy i nieprzyjemny, także wobec swoich sąsiadów oraz swoich klientów, którym sprzedaje domy. I w zasadzie tak trwałaby cała sytuacja, gdyby nie jego syn. Ponieważ idzie do więzienia, nie ma z kim zostawić swojej córki.

razem_czy_nie1

Dalszy ciąg możecie sobie dopowiedzieć, bo film Roba Reinera niczym nie zaskakuje i nie odkrywa Ameryki. Bo jest to kolejna historia o zgorzkniałym facecie, który okazuje się być kimś innym niż się wydaje. Nawet wtórność nie jest wcale największym problemem, bo takie słodko-gorzkie opowieści można zawsze wybronić (patrz: „Mów mi Vincent”), ale sam humor jest dość prosty i czasami bardzo niskich lotów (pies „tańczący” z pluszowym misiem). Poza tym, wszystkie postacie są dość prosto nakreślone i są mało wyraziste (poza piosenkarką Leą), stając się w zasadzie tylko tłem, niemal zbędną dekoracją dla Owena. Czegoś mi tutaj zabrakło, a wszelkie problemy wydają się tak łatwe do rozwiązania, że głowa mała. Reiner chyba ostatnio zniżył formę.

razem_czy_nie2

Szkoda zarówno Michaela Douglasa (Owen) i Diane Keateon (Leah), którzy radzą sobie naprawdę dobrze, ale stać ich po prostu na więcej. Tylko scenarzysta im nie pozwala rozwinąć skrzydeł. Obejrzeć w zasadzie można, bo to w zasadzie bardzo sympatyczny film. Dla mnie to chyba troszkę za mało.

razem_czy_nie3

6/10

Radosław Ostrowski

Narzeczona dla księcia

Do chorego wnuczka przybywa dziadek, który czyta mu książkę, która była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Choć wnuczek bardziej woli gry komputerowe, dziadek bardzo go namawia, serwując masę atrakcji. O czym jest ta opowieść? Dawno temu, było sobie dwoje ludzi – oboje z nizin społecznych. Ona zwała się Buttercup i lubiła rozkazywać parobkowi, czyli Westleyowi. Kiedy uświadamia sobie, ze go kocha, młodzian wyrusza w wędrówkę, ale zostaje zabity przez pirata Robertsa. Dziewczyna z rozpaczy decyduje się zostać narzeczoną księcia Humpertinga i wtedy odkrywa, że…

narzeczona1

Więcej wam nie zdradzę, bo sama historia jest jednym z najmocniejszych atutów filmu Roba Reinera. Pozornie mamy typowa produkcje fantasy z lat 80-tych, gdzie mamy piękne plenery, imponującą scenografią (ogniste piaski nadal robią wrażenie), w dodatku okraszoną naprawdę nastrojową muzyką Marka Knopflera. Jednocześnie reżyser mocno trzyma się konwencji kina przygodowego/fantasy, a z drugiej całość wyśmiewa tworząc świetny pastisz tego gatunku. Obśmiana jest cała konwencja, gdzie nie brakuje odrobiny czarów (największym jest jednak miłość), pojedynków na śmierć i życie (starcie Inigo Montoyi z piratem Robertsem), gdzie choreografia i powaga miesza się z humorem (panowie nawzajem chwalą się swoimi umiejętnościami), a czasami humor mocno idzie w stronę absurdu (wizyta u Cudotwórcy Maxa). Cała ta kombinacja i postmodernistyczna zabawa może (i powinna) budzić skojarzenia ze „Shrekiem”, gdzie w podobny sposób konstruowano całą zabawę.

narzeczona2

Jednak ta cała zabawa konwencją nie udałaby się, gdyby nie świetny scenariusz napisany przez Williama Goldmana (który był też autorem literackiego pierwowzoru), okraszony błyskotliwymi dialogami oraz bardzo pewna ręka reżysera. Dodatkowo aktorzy wspierają reżysera w tej walce. Tutaj pierwsze skrzypce trzyma Cary Elwes, czyli Westley – czarujący i urodziwy mężczyzna, który okazuje się być dzielnym wojownikiem. Patrzenie na pojedynki z tym aktorem to po prostu poezja. Tak samo można powiedzieć o stawiającej swoje pierwsze kroki Robin Wright (jeszcze nie Penn) w roli tytułowej. Piękna, trochę naiwna, ale posiadająca pewien urok. Za to drugi plan jest przepełniony wyrazistymi postaciami, które nawet mając kilka minut zapadają w pamięć. Tak można powiedzieć o mocno ucharakteryzowanym Billym Crystalu (Cudotwórca Max), Melu Smithie (albinos, sługa hrabiego Rugena) czy Wallace Shawnie (przebiegły Vizzini). Ale i tak wybija się z tego grona świetny Mandy Patinkin w ikonicznej już roli Inigo Montoyi – hiszpańskiego mistrza szpady, który poprzysiągł zemstę zabójcy swojego ojca. No i obowiązkowo jeszcze trzeba wspomnieć o Peterze Falku i Fredzie Savage’u, czyli dziadka z wnukiem.

narzeczona3

Pastisz Reinera zadziałał mocno, tworząc jeden z pamiętnych filmów mojego dzieciństwa. I mimo upływu lat, „Narzeczona” pozostaje świetną rozrywką zarówno dla młodego jak i troszkę starszego kinomana. A to jak widać potrafi niewielu.

8/10

Radosław Ostrowski

Stań przy mnie

Jest rok 1959. W wakacje w małym miasteczku Castle Rock trwają poszukiwania zaginionego 12-letniego chłopaka Raya Browera. Na własną rękę poszukiwania zaczyna czwórka dzieciaków: Gordie, Teddy, Chris i Vern. Ten ostatni przypadkowo usłyszał o tym, jak jego brat (członek gangu niejakiego Ace’a) przypadkowo odnalazł ciało chłopaka, jednak jechali skradzionym autem i nie chcieli tego zgłosić. Więc dwie grupy śpieszą się ze znalezieniem zwłok i zdobycia sławy.

stand_by_me1

To jedna z bardziej znanych adaptacji Stephena Kinga. Wielu reżyserów mierzyło się z jego utworami jak David Cronenberg, Frank Darabont czy John Carpenter, a jednym z lepszych adaptatorów był Rob Reiner, co pokazał już w „Misery”. Ale cztery lata wcześniej Reiner przeniósł opowiadanie „Ciało”, tworząc dość zaskakujący i nietypowy film. Nie był to rasowy horror, tylko bardziej obyczajowa historia o pierwszej przyjaźni oraz przyśpieszonej dojrzałości. Chłopcy na początku chcą zyskać sławę, ale powoli zaczynamy odkrywać ich lęki i przeżycia – brak akceptacji od strony rodziców, wykluczenie, samotność. Tempo jest dość spokojne, dużo jest rozmów i narracji z offu (opowiada to wszystko dorosły już Gordie), a kilka momentów naprawdę trzyma w napięciu (ucieczka przez pędzącym pociągiem czy finałowa konfrontacja). Szukanie ciała staje się inicjacją, a całość okraszona jest naprawdę ładnymi zdjęciami oraz piękną muzyką (klamrą jest instrumentalna wersja „Stand By Me”). Można się czepiać, że film jest dość krótki, zbyt familijny i że można było jeszcze mocniej pokazać, ale to wszystko wydaje się nieistotne, bo jest to bardzo interesujące i przyjemne kino.

stand_by_me2

W dodatku całość jest świetnie zagrana, zwłaszcza przez aktorów dziecięcych, co w przypadku Stanów Zjednoczonych jest standardem. Każdy z dzieciaków jest nakreślony bardzo wyraźnie: żyjący w cieniu zmarłego brata Gordie (Will Wheaton), naznaczony piętnem złodzieja obrotny Chris (River Phoenix), narwany i lekko postrzelony Teddy (Corey Feldman) oraz mający nadwagę tchórzliwy Vern (Jerry O’Connell). Z pozostałych aktorów najbardziej wyróżnia się Kiefer Sutherland jako silny przywódca gangu Ace – typowy paskudny typek.

Trzeba przyznać, że Reiner ma dobrą rękę do utworów Stephena Kinga, co jest wystarczającą rekomendacją, by poznać „Stań przy mnie”. To bardzo ciepłe, odrobinę nostalgiczne kino pozwalające przypomnieć albo pomarzyć sobie o takim dzieciństwie i takich kumplach, których ma się tylko w wieku 12 lat.

7/10

Radosław Ostrowski

Misery

Pisarz to wcale nie jest taka łatwa fucha. Zobowiązania, terminy i przede wszystkim tzw. twórcza wena. Ale jak zdobyć wenę, gdy piszesz o postaci, która staje się dla ciebie ciężarem? Taki dylemat ma niejaki Paul Sheldon – bardzo uznany i doświadczony autor bestsellerowych romansideł o Misery. Właśnie zakończył pisać ostatnią powieść o tej kobiecie i ruszył w drogę do wydawnictwa, gdy pojawia się śnieżyca, a auto wypada z drogi. Sheldon traci przytomność (ma tez złamane nogi i rękę), ale zostaje odnaleziony przez swoją fankę – pielęgniarkę Annie Wilkes. W podzięce autor pozwala jej przeczytać rękopis swojego dzieła. I jakby to powiedzieć, to był błąd.

misery1

Wszyscy wiemy jakim pisarzem jest Stehpen King? Dobrym, znaczy dobrze się sprzedającym. Kino poznało się na nim od jego debiutu „Carrie”, przeniesionego na ekran przez Briana De Palmę, a mistrzami w adaptacjach Kinga stali się, m.in. Frank Darabont („Skazani na Shawshank”, „Zielona mila”), David Cronenberg (mocna „Martwa strefa”) czy Bryan Singer (”Uczeń szatana”). Śmiało do tego grona można umieścić Roba Reinera, który dwa razy podchodził do książek mistrza grozy i dwa razy z powodzeniem – „Stań przy mnie” (na podstawie opowiadania „Ciało”) z 1986 i nakręcone 4 lata później „Misery”. Bardziej jest to jednak thriller niż stricte horror, ale atmosfera i napięcie jest tutaj naprawdę mocno budowane. Reżyser wybiera taktykę dwutorowego opowiadania. Pierwszy tor dotyczy Sheldona uwięzionego tak naprawdę przez Annie i zmuszonego do napisania powieści o Misery na nowo. A jeśli nie będzie chciał, to go się go naszpikuje jakimiś psychotropami w strzykawce, jak to nie pomoże – rozwalimy mu gojące się nogi. Drugi dotyczy niejakiego Bustera – miejscowego szeryfa, który próbuje odnaleźć pisarza. Obydwa te tory zderzają się w końcu doprowadzają do wręcz spektakularnego (jak na tego typu produkcję) finału.

misery2

Przy okazji Reiner pokazuje jak silna może być relacja pisarz-czytelnik, gdzie obie strony są tak naprawdę zależne od siebie. Sheldon chce się wyzwolić od swojej postaci, przez to czując się gorszym pisarzem, który tylko zarabia na tym, chce być bardziej ambitny. Wiem, że nie wszyscy fani na taką wieść, muszą wybierać tak desperackie metody rozwiązania sprawy, ale czy wtedy nie następuje pewnego rodzaju złość i odwrócenie się od autora? Annie desperacko napędza Shelodona, na co on powoli zaczyna się adaptować (pod groźbą i bezsilnością), stając się demiurgiem napędzającym świat chorej kobiety, która dzięki temu czuje się doceniona i potrzebna. Samo prowadzenie tej atmosfery (kompletna izolacja, opady atmosferyczne, brak telefonu i wózek, na którym prowadzi Sheldon) naprawdę robi wrażenie, choć na początku może sprawiać wrażenie pewnej teatralności i sztuczności, jednak przywiązanie do detalu (operator Barry Sonnenfeld się naprawdę postarał) oraz świetny montaż (m.in. praca przy pisaniu Paula w rytmie utworów Liberacego czy powrót Sheldona do pokoju przeplatający się z przybyciem Annie do domu – naprawdę to trzyma za gardło).

misery3

A jeśli chodzi o aktorstwo, to jest to tak naprawdę teatr jednej osoby. Imię jej to Kathy Bates – jej Annie to jedna z najbardziej przerażających i strasznych osób jakie kiedykolwiek widziało kino. Pozornie to spokojna, rozpromieniona fanka, która kocha swojego autora oraz jego książki. Ale czasami ta spokojna kobieta, potrafi bardzo mocno i impulsywnie zareagować – żeby tylko wrzaskiem, jednak na podniesionym głosie się nie kończy, o czym już wspominałem. Jednak wtedy następuje wyciszenie i znów staje się potulna oraz miła. Partnerujący jej James Caan (kojarzony głównie jako narwany Santino Corleona z „Ojca chrzestnego”) może nie jest aż tak efektowny, ale za to jest bardzo sugestywny i równie wiarygodny jak łagodno-demoniczna Bates. On ma emocje wpisane w oczach, głównie strach i poczucie bezsilności, ale też ma swoje przebłyski (ironiczne złośliwości czy scena spalenia świeżo napisanej powieści). I to jemu kibicujemy, życząc mu jak najlepiej. Poza nim warto wspomnieć o epizodzie Richarda Farnswortha (dobroduszny i życzliwy szeryf Buster), partnerująca mu Frances Sternhagen (żona szeryfa, Virginia – ich wspólne kłótnie delikatnie łagodzą mroczny klimat) oraz Lauren Bacall (wydawca, pani Sindell).

„Misery” to jedna z najlepszych adaptacji książek Kinga, choć literacki pierwowzór był trochę brutalniejszy. Ale Reiner tylko potwierdził swoją biegłość oraz wielką formę, która jeszcze przez dłuższy czas towarzyszyła. O tym jednak pomówimy kiedy indziej, a jeśli chcecie zostać literatami, zobaczcie i się zastanówcie.

8/10

Radosław Ostrowski

Strzały na Broadwayu

David Shayne jest młodym i ambitnym dramaturgiem z Bostonu. Teraz jednak zamierza sam wystawić swoją sztukę, jednak jego agent zdobywa pieniądze od gangstera Nicka Valenti. W zamian mafiozo chce, by jedną z ról zagrała jego dziewczyna Olive, której towarzyszy ochroniarz Cheech. Efekt prac przejdzie największe oczekiwania.

Woody Allen jest znany z błyskotliwego pióra, neurotycznego bohatera oraz ciekawych obserwacji na temat życia i całej tej reszty. Nadal mamy do czynienia z komedią, gdzie pojawiają się pytania o sztukę, jej rolę oraz roli mecenatu, a także satyrę na ludzi sztuki (nadętych i bujających w obłokach) i stylizację na kino gangsterskie. Ale spokojnie, Allen to nie Coppola czy Scorsese, więc go przemoc i zabijanie nie kręci (aczkolwiek strzelanin nie brakuje). Czy sztuka może być inspirowana życiem? I czy należy iść na kompromisy i łamać swoje przekonania? I jak daleko można się posunąć dla sztuki? – te ważkie pytania są podane w błyskotliwych dialogach, gdzie nie brakuje zarówno przemyśleń jak i humoru. W ogóle scenariusz jest jednym z najlepszych tekstów napisanych przez Allena w ogóle. Okraszone to jak zawsze jazzową muzyką (tutaj piosenkami z epoki), odtworzeniem realiów (scenografia i kostiumy robią wrażenie), jak i niezawodnej pracy kamery Carlo Di Palmy.

Jedno, co zawsze wyróżnia Allena to także świetnie dobrana obsada i obecność samego Allena. Tego ostatniego akurat tutaj zabrakło, ale i tak efekt jest piorunujący. Rolę typową dla Allena, czyli neurotycznego, pełnego wątpliwości inteligenta tutaj gra John Cusack i wypada więcej niż dobrze. Przekonująco pokazał wątpliwości Davida, który nie chce się sprzedać, ale jest bardzo krytyczny wobec prób wprowadzenia zmian. Dopiero po pewnym czasie odkrywa, że artystą się nie rodzimy, ale stajemy na skutek prób i ciągłego szukania. Jednak tak naprawdę trzy osoby przyćmiły i ukradły ten film – genialny Chazz Palminteri (gangster Cheech, w który pojawia się talent dramaturgiczny i staje się „cichym współautorem” sztuki, dla której jest w stanie zabić), wyborna Dianne Wiest (Helen Sinclair – podstarzała gwiazda żyjąca przeszłością) i bardzo dobra Jennifer Tilly (irytująca Olive – pozbawiona talentu i w dodatku wywyższająca się). Poza nimi pojawiają się tu m.in. Jim Broadbent (podjadający Warner Purcell), Rob Reiner (Sheldon Flender) i Joe Vitarelli (Nick Valenti).

Nie bez powodu „Strzały…” są uznawane za jeden z najlepszych filmów Allena. Tu wszystko jest dopracowane, dopięte i jest na bogato, zaś przyjemność z seansu jest ogromna. Kto nie widział, ten trąba.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski