Przebudzenia

Rok 1969, Bronx. Tutaj znajduje się szpital, gdzie pacjentami są chronicznie chorzy pacjenci zwani tutaj warzywkami. Dawno stracili kontakt z otoczeniem, nie reagują na bodźce, można rzec – wegetują. Ale pojawia się nowy lekarz – dr Malcolm Sayer, neurolog bardziej skupiający się na pracy naukowej niż pracy z pacjentami. Odkrywa, że kilkoro z pacjentów miało zdiagnozowane w dzieciństwie zapalenie opon mózgowych, przypominające objawy Parkinsona. Lekarz decyduje się na eksperymentalną terapię za pomocą nowego leku zwanego L-dopa, wykorzystując jednego pacjenta – Leonarda Lowe’a jako królika doświadczalnego.

przebudzenia2

Nakręcony w 1990 roku film Penny Marshall wydaje się na pierwszy rzut oka produkcją, która najwyżej mogłaby trafić do telewizyjnego cyklu „Okruchy życia”. To bardzo skromne kino, pozbawione (od strony formalnej) jakiś wodotrysków, ale angażujące emocjonalnie. I tutaj dochodzi do zderzenia dwóch światów: lat 60., czyli bardziej współczesnego bohaterów oraz tych ludzi, którzy zachorowali jako dzieci i zapadli się jak kamień w latach 20. i 30. Tylko, czy powrót do tego świata po tak długiej przerwie nie wywoła psychicznego szoku. Reżyserka zaczyna też pokazywać więź jaka się tworzy w relacji między Sayerem a Lowe’m – ta przyjaźń staje się impulsem do postawienia pytania, kto tu tak naprawdę śpi. I nie chodzi tu tylko o fizyczny sen, ale ten bardziej mentalny. Wszystko jest tutaj zgrabnie zbalansowane między dramatem a humorem, czyniąc ten seans bardzo pokrzepiającym doświadczeniem.

przebudzenia1

Ale pojawia się jeszcze jedno pytanie, związane z tym, jak doszło do tego „przebudzenia” i dlaczego choroba nawróciła, mimo używania leku. Mimo lat, to pytanie pozostaje nadal bez odpowiedzi. Jest tutaj kilka naprawdę poruszających scen („przebudzeni” na dyskotece, pierwszy spacer Leonarda z Sayerem, recytowany wiersz Rilkego), które pozostaną ze mną na dłużej. Może nawet na zawsze. Każdy z wątków, nawet jeśli wydaje się lekko zarysowane (jak relacja między Leonardem z dziewczyną, która przychodzi odwiedzać swojego ojca).

przebudzenia3

Ale to wszystko trzyma na swoich barkach dwie znakomite kreacje. Bardzo pozytywnie zaskakuje Robin Williams w roli bardzo empatycznego, choć pozornie nieporadnego lekarza. Z każdą sceną coraz bardziej zaczyna nabierać pewności siebie, próbuje dotrzeć do każdego z pacjentów, bo mu na nich zależy. Widać to w jego oczach, pewnych drobnych nieporadnościach, ale to bardzo sympatyczna postać, którą każdy pacjent chciałby poznać. Ale tak naprawdę tutaj błyszczy Robert De Niro w roli Lowe’a. Aktor znakomicie prezentuje swoją postać człowieka, który na nowo odkrywa świat, chcący czerpać z niego garściami. Jednak największe wrażenie robią sceny, gdzie widać nawrót choroby – nerwowe tiki, problemy z poruszaniem, porozumiewaniem się. Bardzo łatwo było tą rolę przeszarżować, ale to wszystko zostaje utrzymane w rysach, bez popadania w karykaturę. Absolutnie totalna rola, bez cienia fałszu. Także pozostali aktorzy w rolach „przebudzonych” pacjentów wypadają bardzo dobrze, chociaż bardzo krótko ich poznajemy, zaś drobne epizody Maxa von Sydowa (dr Ingram, który pierwszy badał pacjentów) czy Petera Stormare’a (chemik) dodają smaczku.

Jeśli jeszcze nie widzieliście „Przebudzeń”, to zobaczcie je koniecznie. O takich filmach zwykło się mawiać jako „małe wielkie kino”. Niby niepozorne, delikatne i może wydawać się bardzo drobna, jednak potrafi zaangażować, jest bardzo głęboko humanistyczny w duchu. Krzepiące, kapitalne kino, który wydaje się być ponadczasowe.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Jumanji

Dawno temu była sobie pewna gra planszowa „Jumanji”. Ale była to gra bardzo niebezpieczna i nieobliczalna, gdyż każdy rzut kośćmi doprowadzał do pojawienia się kolejnych niebezpieczeństw z dżungli. Wie o tym Alan Parrish, który w 1969 roku przypadkiem znalazł tą grę. O swoim odkryciu opowiedział swojej przyjaciółce, Sarze Whittle. Gdy rodzice Alana wychodzą, dzieci zaczynają grać. Ale jeden rzut powoduje, że chłopiec wchodzi do środka gry, a dziewczynka ucieka. 26 lat później do tego samego domu trafiają wychowywane przez ciotkę Judy z Peterem, którzy znajdują grę. Chcąc nie chcąc, kontynuują rozgrywkę, nie wiedząc o tym i pakują się w tarapaty.

jumanji12

Nakręcony w 1995 roku film Joe Johnstona stał się dla wielu widzów produkcją otoczoną kultem, chociaż nie jest to typowy film familijny. Bo sama gra jest bardzo mroczna, niczym z horroru pojawiają się kolejne zwierzęta, coraz bardziej podkręcając wysoką stawkę – życie. A by wygrać, trzeba stosować prawa dżungli, wykazać się sprytem i pokonać tajemniczego myśliwego Van Pelta. Reżyser powoli buduje napięcie, rozładowywane przez nieco slapstikowy humor. Do tej pory wrażenie robią efekty specjalne, mieszające grafikę komputerową z praktycznymi efektami, broniąc się przed zębem czasu. Wyłażące pnącza, atak stada czy podłoga zmieniająca się w ruchome piaski do dziś wygląda świetnie. I nadal trzyma w napięciu, co widać podczas próby odzyskania gry z ręki Van Pelta czy finału. Klimat podkręca także muzyka Jamesa Hornera oraz pomysłowo inscenizowane sceny.

jumanji11

To wszystko mogłoby nie wypalić, gdyby nie wyraziste postacie. Robin Williams idealnie balansuje między żartem a powagą. Jako dorosły Alan próbuje odnaleźć się w nowym, obcym świecie, naznaczonym pobytem w dżungli, zmieniając go w połamanego człowieka. I to wygrane zostało znakomicie, bez poczucia fałszu, pokazując troszkę inne oblicze aktora. Również role dziecięce są świetnie poprowadzone, zarówno Kirsten Dunst (Judy), jak i Bradley Pierce (Peter) świetnie się uzupełniają, tworząc zgrabny duet. Także Van Pelt (mocny Jonathan Hyde) sprawdza się w roli czarnego charakteru, którego determinacja jest godna Terminatora, choć motywacja wydaje się bardzo prosta.

jumanji13

Mimo ponad 20 lat na karku, „Jumanji” nadal się broni jako świetny film przygodowo-familijny, pełen niebezpieczeństw oraz aury tajemnicy. Akcja ciągle zachowuje tempo, postacie są bardzo wyraziste i trzyma w napięciu do przewrotnego finału. Tak się robi klasykę.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bulwar

Nolan Mack jest niepozornym facetem, pracującym w banku prawie 26 lat. Żyję razem z żoną, ale w osobnych łóżkach, ojciec jest ciężko chory i mężczyzna wkrótce ma otrzymać awans. To monotonne życie zostaje zmienione, gdy podczas powrotu z domu opieki potrąca młodego chłopaka. Leo, bo tak ma na imię jest męską prostytutką i obydwu panów zaczyna coś łączyć.

bulwar1

Dito Montiel, zanim zaczął kręcić filmy, był muzykiem i pisarzem. Jednak jego filmy, poza debiutanckim „Wszyscy twoi święci” nie spotkały się z dobrym przyjęciem. „Boulevard” nie zmieni raczej tego stanu rzeczy, gdyż jest to dość spokojne kino obyczajowe. Samo w sobie nie jest to niczym złym, jednak sama historia jest mało interesująca. Opowieści o zakłamaniu i próbie weryfikacji swojego życia powstały setki (ostatnia, która mnie powaliła to „American Beauty”), a ten tytuł poza monotonnym i sennym tempem, nie serwuje niczego nowego. Spotkania Nolana z Leo są dość przewidywalne, a same dialogi o niczym zwyczajnie nudzą.

bulwar3

Jedynym haczykiem i plusem tego filmu jest świetna, wyciszona rola Robina Williamsa, który pokazuje i potwierdza, że potrafi grać także role dramatyczne. To była jedna z ostatnich kreacji zmarłego w zeszłym roku aktora. Ale nawet on nie jest w stanie uratować i obronić tego filmu do końca. Coś w tym filmie nie zagrało, jednak co – tego nikt nie wie.

5/10

Radosław Ostrowski

Klatka dla ptaków

Armand Goldman jest właścicielem klubu dla gejów „Klatka dla ptaków”, gdzie gwiazdą jest jego żona – Albert. Ich wspólny syn Val chce przedstawić swoja narzeczoną oraz jej rodziców – konserwatywnego senatora Keeley’ego, marzącego o reelekcji oraz jego żony. Co może wyjść z tego zderzenia dwóch światów?

klatka_dla_ptakow1

Jest to kolejny amerykański remake. Tym razem padło na francuską komedię „Klatka szaleńców” (nie widziałem), zaś zadanie przeniesienia na amerykańskie realia podjął się Mike Nichols. Wsparty przez scenarzystkę Elaine May, z którą występował w latach 60. na scenie teatralnej. Film ma dość prostą konstrukcję, opartą na odrobinie humoru sytuacyjnego oraz lekko farsowego qui pro quo. Może i to jest dość proste, ale autentycznie zabawne, bez szyderstwa, pójść w prymitywizm, z ciepłem oraz empatią, co zdarza się naprawdę rzadko. Nichols przedstawia homoseksualistów jako normalnych ludzi, którzy – tak jak ludzie powszechnie uznawani za normalnych – pragną miłości, akceptacji wobec siebie, przeżywają trudne chwile. Wygląd samego klubu jest niemal barokowe i rozwiewa wszelkie wątpliwości, co do tego kim są właściciele – fallusy, awangardowa sztuka itp., a gosposią jest transwestyta. Zderzenie tych światów (obiad) to mała perła dowcipu, gdzie wszystko się komplikuje, a finał potrafi rozbroić największego smutasa.

klatka_dla_ptakow2

To wszystko by nie wypaliło, gdyby nie aktorstwo z wysokiej półki. Robin Williams potwierdza tu swoje umiejętności jako bardziej męski gej ze sporym talentem tanecznym, pewnością siebie, ale też pewnego rodzaju nieporadnością i brakiem stanowczości wobec swojej partnerki. Prawdziwy popis vis comica serwuje tutaj genialny Nathan Lane. Nadwrażliwa i nadopiekuńcza matka, która bywa prawdziwym wrzodem na dupie. Ale udaje się uniknąć przerysowania i pójścia w stronę groteski, ale stworzenia pełnokrwistej postaci – mistrzostwo. Także grający dość konserwatywną rodzinę Gene Hackman (myślący o karierze senator) i Dianne Wiest (pani Keeley) radza sobie bardzo dobrze, a na drugim planie szaleje lekko pyskaty Agador (świetny Hank Azaria).

klatka_dla_ptakow3

Film ten tylko potwierdza, że Nichols sprawdza się w komediowych produkcjach, łączących inteligencję z humanizmem. Co z tego, że zapożyczone od żabojadów? Amerykanie wcale nie są od nich gorsi.

7/10

Radosław Ostrowski

Popeye

Do miasteczka Sweetwater przybywa samotny marynarz Popeye. Mężczyzna dość krzepki próbuje odnaleźć swojego ojca, ale spotyka się z niechęcią. I wtedy poznaje miłość swojego życie – Olive Oyl, która jest przeznaczona prymitywnemu kapitanowi Bluto.

popeye2

Sama historia jest tutaj pretekstem do różnych gagów, ewolucji oraz do wplecenia piosenek. Slapstickowa komedia zrobiona przez Roberta Altmana na podstawie komiksu. Szczątkowa konstrukcja oraz musicalowa konwencja (piosenki nie gryzą się z całością) tworzą piękną mieszanka gwarantującą niezłą zabawę. Owszem, jest to głupie, naiwne, wręcz kabaretowe, ale Altman jest tego w pełni świadomy. I jeśli kupimy cała konwencję, to jest spora szansa na przednią zabawę. Piosenki są bardzo melodyjne i nieźle zaśpiewane, choreografia – zarówno tańca jak i scen różnych bójek – jest wręcz kuglarska, a samo miasto sportretowano bardzo interesująco. Zarówno przez galerię wyrazistych i dziwacznych postaci, po same budynki, niemal sypiących się i w każdej chwili mogą one się rozlecieć, zaś ciągłe opodatkowanie wszystkiego sprawia wrażenie obecności w jakimś represyjnym mieście.

popeye1

Jednak cała ta konwencja (mocno przerysowana i świadomie sztuczna) nie chwyciła by mnie za mocno, gdyby nie znakomite główne role. Debiutujący na dużym ekranie Robin Williams wypada bezbłędnie w roli Popeye’a – napakowanego marynarza, który bywa zbyt naiwny (scena z oddaniem dziecka rodzinie Olive, dzięki czemu wygrywają wyścigi), ciągle mamrocze niewyraźnie, ale jednocześnie nie idzie on w groteskę. Równie kapitalna jest będąca na granicy irytacji i czarowania Shelley Duvall, która wygląda jako Olive idealnie. Także Bluto (Paul L. Smith) jest prymitywnym i gburowatym osiłkiem jakiego pamiętam z animacji.

popeye3

Altman konsekwentnie tworzy własną wersję komiksowych opowieści i całkiem nieźle się przy tym bawi. Mnie to wystarczy, a całość jest sympatyczna, choć miejscami nużąca.

7/10

Radosław Ostrowski

Good Morning, Vietnam

Jest rok 1965. Wojna w Wietnamie już trwa, ale żołnierze czują się wystarczająco przygnębieni. Do Sajgonu przybywa nowy prezenter radiowy, szeregowiec Adrian Cronauer, który będzie prowadził poranną i popołudniową audycję. Zdobywa sympatię żołnierzy dzięki swojemu niekonwencjonalnemu podejściu – puszczanie „zakazanego” rock’n’rolla, nabija się ze wszystkiego i zdarza mu się przekazać ocenzurowane wiadomości, co znacznie nie podoba się jego przełożonym.

vietnam1

O Wietnamie powstała cała armia filmów, które podejmowały ten temat na poważnie („Full Metal Jacket”, „Pluton”, „Czas Apokalipsy”), inne wykorzystywały en wątek jako tło wydarzeń (mroczna „Drabina Jakubowa” czy akcyjniak „Uniwersalny żołnierz”). Nie zabrakło też humorystycznego spojrzenia na walkę z osobnikami nazywanymi Żółtkami. I właśnie ten nurt reprezentuje klasyk Barry’ego Levinsona z 1987 roku. Ale czy może być inaczej, jeśli poznajemy tą opowieść z perspektywy radiowca, w dodatku opartą na faktach? Reżyser sprytnie ogrywa obraz wojny, nie pokazując przez większość czasu ekranowego walki i krwi. Co za to widzimy? Dzień zwyczajny w Sajgonie, żołnierzy czyszczących broń czy jadących do swoich baz, gdzie zaczyna panować atmosfera lekkiej beztroski oraz samych Wietnamczyków. Wszystko to okraszone świetna muzyką z tego okresu oraz naszprycowaną żartami pozbawionymi ducha poprawności politycznej (przemontowany wywiad z Nixonem, gdzie były wiceprezydent opowiada m.in. o swoim pożyciu).

vietnam2

Punktem kulminacyjnym całego filmu jest wysadzenie baru w powietrze, którego świadkiem jest Cronanuer. To jeden z momentów przypominających o powadze miejsca i ze wojna to nie jest zabawa, choć cenzura wojskowa nie pozwala o tym mówić. I choć dalej nie brakuje humoru, od tej pory film staje się poważniejszą opowieścią pokazującą bezsens wojny i jej głupotę (cenzurowane wiadomości). Sami Wietnamczycy czują się z tym różnie (wizyta w wiosce), a przyjaźń Adriana z pewnym chłopakiem może kosztować jego karierę. Ale chyba ostatecznie udaje się zyskać sympatię miejscowych. Symbolizuje to scena wspólnej gry w softball Wietnamczyków z Amerykanami (piłki zastąpiono dużymi owocami), co pozwala na małą nadzieję.

vietnam3

Ale powiedzmy to sobie wprost – ten film nie miałby takiej siły ognia, gdyby nie kapitalna kreacja Robina Williamsa, który po prostu rozsadza ekran swoją osobą. Gdy Cronauer siada za mikrofonem, staje się wielkim wulkanem energii i źródłem nieprawdopodobnej siły komizmu. Strzela żartami jak Rambo z karabinu, a jego talent parodystyczny jest nieosiągalny dla wielu komików. W dodatku jest to bardzo niepokornym buntownikiem, dla którego dyscyplina, regulaminy po prostu nie istnieją. Widać to też w jego bardzo swobodnym stroju. Ale to jednocześnie uczciwie podchodzący do sprawy facet, traktujący wszystkich równo i z otwartością (lekcje z Wietnamczykami – bezbłędne). Wielu chyba by chciało mieć takich niezawodnych kolegów w pracy. Reszta obsady, choć świetna (z Forrestem Whitakerem na czele) robi tak naprawdę za tło dla Williamsa i jego szalonej kanonady.

Jeśli jeszcze nie namierzyliście tej stacji, zapamiętajcie – „Good Morning, Vietnam”. Fantastyczna tragikomedia będąca one man show Williamsa, który ukradł ten film wszystkim. Kiedy ostatnio tak się śmialiście do rozpuku?

8/10

Radosław Ostrowski

Hook

Kim jest Piotruś Pan? To pytanie retoryczne. Chłopiec, który nie chciał dorosnąć, mieszkał w Nibylandii i walczył z kapitanem Hakiem. A wyobraźmy sobie taką sytuację, że Piotruś Pan dorósł, ma dzieci i mieszka w USA. Poznajcie Petera Banninga – prawnika, który ma dwójkę dzieci. Zaniedbuje trochę syna i ma dobre relacje z córką, ale jest strasznie zapracowany. Ale kiedy jego dzieci zostaną porwane przez kapitana Haka, początkowo Peter traktuje to jak żart, jednak pojawienie się wróżki Dzwoneczka zmusza go do weryfikacji swoich myśli oraz podjęcia konfrontacji z Hakiem. Tylko jak tego dokonać?

hook1

Steven Spielberg postanowił zrobić własną wersję historii o Piotrusiu Panie. W zasadzie jest to film przygodowy skierowany do naprawdę szerokiego grona odbiorców. A co tam się dzieje? Poza walką dobra ze złem, jest tutaj jeszcze większa konfrontacja – o rodzinę, odnalezienie w sobie dziecka, co w świecie pełnym pośpiechu i zapracowania jest naprawdę trudne. Ale jak to w baśniach i bajkach bywa – wszyscy dostajemy drugą szansę. Reżyser bardzo sprytnie ogrywa wszelkie chwyty kina przygodowego i klasycznej baśni – Nibylandia wygląda tutaj naprawdę bajkowo, piraci są piratami, czyli obdartymi, trochę brudnymi i nieogolonymi facetami. No i są Zagubieni Chłopcy, czyli nigdy nie dorastające dzieciaki walczące z piratami – niewinne, bawiące się i używający swojej wyobraźni.

hook2

Nie mogło też zabraknąć humoru, przeplatanego w scenach akcji jak finałowa konfrontacja z Hakiem, gdzie użyty jest karabin strzelający kurzymi jajami czy podczas pierwszego spotkania Petera z Zagubionymi Chłopcami. Same sceny akcji są poprowadzone z energią oraz naprawdę szybkim tempem, w czym pomaga zarówno świetna praca operatora Deana Cundeya (kontrast między Nibylandią a mroźnym Londynem) jak i kapitalna muzyka Johna Williamsa, które posiadają tą magię potrzebną przy tego typu produkcjach. A sama historia Piotrusia Pana mocno trzyma się i wciąga do samego finału, ciekawe co by na to powiedział James Barrie.

hook3

Jednak ten film nie udałby się tak bardzo, gdyby nie fantastyczne kreacje. Zarówno dzieciaki (ze świetnym Dante Biasco jako niepokornym Rufio czy Charliem Korsmo w roli Jacka, syna Petera) jak i ci bardziej doświadczeni aktorzy poradzili sobie bezbłędnie. Ale tak naprawdę film zawłaszczyli sobie dwaj panowie. Robin Williams w roli dorosłego Piotrusia Pana jest po prostu wyborny, a jego dość powolna transformacja oraz odnajdywanie wewnętrznego dziecka jest bardzo przekonująca. A moment, gdy przelatuje nad Nibylandią jest po prostu piękna. Ale kim byłby Piotruś Pan bez kapitana Haka, brawurowo poprowadzonego przez Dustina Hoffmana. Charyzmatyczny, demoniczny, trochę na granicy przerysowania, ale nie popadający ani w przesadę ani w groteskę. Ale jednocześnie jest znużony czekaniem na ostateczną rozgrywkę miedzy sobą a Piotrusiem (próba samobójcza). Drugi plan to zdecydowanie nieodżałowany Bob Hoskins, czyli oddany i trochę komiczny Smee.

hook5

„Hook” nie spotkał się z życzliwym przyjęciem krytyków, ale widownia waliła nogami do kin. I znowu udało się Spielbergowi zrobić ocierający się o geniusz film familijny, idealnie skrojony dla wszystkich i jednocześnie z  sercem i ciepłem tak charakterystycznym dla tego twórcy.

hook4

8/10

Radosław Ostrowski


Choleryk z Brooklynu

Henry Altman jest prawnikiem, który łatwo eksploduje i wpada w gniew. Kiedy jednego dnia mocno boli go głowa, idzie do swojego lekarza. Tylko że doktorek pojechał, więc zastępuje go dr Sharon Gill. Ponieważ Henry potraktował ją bardzo ostro, z zemsty informuje go, że ma tętniaka mózgu i zostało mu tylko 90 minut życia. Henry decyduje się naprawić swoje relacje z rodziną, a lekarka szuka go po mieście.

wsciekly_brooklyn1

Kolejna słodko-gorzka komedia o chwytaniu życia garściami całymi. Jednak film Phila Aldena Robinsona zostanie zapamiętany głównie dlatego, że to jest jedna z ostatnich ról niedawno zmarłego Robina Williamsa, który kolejny raz pokazuje swój talent komediowy. Tutaj jest bardzo narwany i wściekły na wszystko, rzucający fakami na prawo i lewo, do samego końca nie pogodzony ze stratą swojego syna. Wtedy potrafił być serdeczny i ciepły, ale to już minęło. Gwałtowne wybuchy Williamsa (rozmowa z dawnym kolega, „akcja” w szpitalu czy rozmowa z wolno gadającym sprzedawcą sprzętu elektronicznego – w tej roli James Earl Jones) są siła napędową tego niezłego filmu.

wsciekly_brooklyn2

Dla mnie jednak ta historia jest dość płytka i ledwie dotykająca problemu. Dodatkowo narracje z offu Henry’ego oraz lekarki (Mila Kunis) mogą trochę wprawiać w irytację dosłownością. Mimo to jest niezłe tempo, żarty bywają trafne, a i obsada też jest w porządku (ze wskazaniem na Petera Dinklage’a).

wsciekly_brooklyn3

Nie jest to najlepszy film ani najlepsza rola Williamsa w jego karierze, jednak jest to kawał przyzwoitego kina. Jeśli macie wolne 90 minut i nie planujecie umrzeć, to możecie spędzić czas, całkiem miło.

6/10

Radosław Ostrowski

Przejrzeć Harry’ego

Harry Block jest nowojorskim pisarzem, które książki spotykają się z bardzo dobrymi recenzjami i każda jest autobiograficzna. Jednak autor przeżywa kryzys twórczy. W dodatku ma zostać nagrodzony przez szkołę, która go wiele lat temu wywaliła i nie ma z kim pójść. Więc wynajmuje prostytutkę, pojawia się też dawny znajomy Richard i porywa swojego syna Hilly’ego.

harry1

Woody Allen raz jeszcze o swoich obsesjach i demonach – niestabilne relacje z niestabilnymi kobietami, lęki egzystencjalne, moralność artysty. Przy okazji nadal szydzi ze swojego żydowskiego pochodzenia, religijności, fanatyzmu i swoich lęków. I tak jak w „Annie Hall” łamana jest chronologia, a świat powieści przeplata się z rzeczywistością, a jednocześnie nie brakuje tutaj wnikliwej obserwacji i gorzkiej refleksji. Dostajemy też portret wyjątkowo neurotycznego i niedojrzałego faceta, który jest w pełni świadomy swoich wad i nie potrafi tego zmienić. Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest przyjęcie tego do wiadomości i zaakceptowanie tego faktu. Poza precyzyjnym i pomysłowym scenariuszem oraz wizjami świata literackiego bohatera (wizyta w Piekle imponuje), mamy typową, jazzową muzykę, rwany montaż, który przeskakuje parę sekund naprzód (co może wielu osobom przeszkadzać), Nowy Jork oraz masę bluzgów, co w przypadku tego reżysera jest zdecydowaną rzadkością.

harry2

Allen po raz kolejny wciela się w typową dla siebie postać i jest w tym genialny. Potrafi on wzbudzić sympatię i współczucie, choć nie jest to sympatyczna postać. Pojawia się też kilkoro aktorów znany z innych filmów Allena jak Judy Davis (znerwicowana Lucy), Mariel Heminghway (Beth Kramer, przedszkolanka) czy Julie Kavner (Grace), zaś literackie alter ego Harry’ego jest grane przez m.in. Stanleya Tucci, Tobeya Maguire’a czy Robina Williamsa, który był jakiś niewyraźny. Za to kapitalnie wypadli jeszcze Kirstey Allen (Joan, mściwa psycholog), Billy Crystal (Larry) i Elisabeth Shue (Fay, studentka).

Obok „Strzałów na Broadwayu” to najlepszy film Allena lat 90. Wypadkowa „Annie Hall” i „Alicji” polana typowo allenowskim sosem. Kapitalne kino.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski