Lady Pank i goście – LP1

lp1-w-iext52920669

Lata 80. w polskiej muzyce to był czas eksplozji rocka w każdej możliwej wersji: od przebojowych, chwytliwych numerów przez punkową wściekłość i nowofalowe wycieczki aż po cięższe, metalowe popisy. Wśród grup z tego okresu jedną z bardziej pamiętanych było Lady Pank, którego filarem są gitarzysta Jan Borysewicz i wokalista Janusz Panasewicz. Ich debiutancka płyta “Lady Pank” z 1983 roku była kopalnią wielkich przebojów jak “Kryzysowa narzeczona”, “Mniej niż zero” czy “Zamki na piasku”. Z okazji 35-lecia tej płyty, kapela postanowiła dokonać remake’u tego wydawnictwa, zapraszając gości przed mikrofon.

Zazwyczaj, gdy słyszę o tego typu przedsięwzięciach nie mogę pozbyć się wrażenia, że to skok na kasę w najprostszy i najprymitywniejszy ze sposobów. Jednak pomysł, by do głosu dopuścić innych, a Panasewicza zepchnąć na dalszy plan (udziela się raptem w czterech utworach), był sam w sobie dość intrygujący. Przedsmak dostajemy w “Mniej niż zero”, gdzie wprawne ucho wychwyci m.in. Grzegorza Markowskiego, Kasię Kowalską i Piotra Roguckiego, nie ograniczających się tylko do chórku w refrenie (na szczęście), a zamiast solówki na gitarze wchodzi… akordeon Marcina Wyrostka, wywołując lekkie zamieszanie. Jedynie perkusja mocno zdradza, że jest to współczesna realizacja, ale nadal to ma w sobie tę moc, co 35 lat temu. Ale paradoksalnie, nie jest to w żadnym wypadku wadą. Ten hołd (bo tak należy odebrać “LP1”) wypada naprawdę dobrze, nie rezygnując z ognistych dźwięków (“Fabryka małp”, mroczniejsze “Pokręciło mi się w głowie” ze skromnym udziałem Lecha Janerki czy instrumentalne “Zakłócenie porządku”).

A jak poradzili sobie sami wokaliści? Każdy próbował odcisnąć swoje własne piętno, co zdecydowanie udało się Krzysztofowi Zalewskiemu (“Fabryka małp”), Kasi Kowalskiej (“Zamki na piasku”), nawet Piotrowi Roguckiemu (“Vademecum skauta”), który jakoś mniej irytował swoją manierą. Zaskoczył mnie za to Artur Rojek (“Wciąż bardziej obcy” z lekko zmienionym instrumentalnym finałem), którego delikatny, wręcz leciutki głos początkowo może nie pasować do tego utworu, a jednak nie było zgrzytu. Lech Janerka ograniczony jest do roli tła, a Markowski trzyma fason.

Za to niespodzianką są dorzucone 3 utwory, których w podstawowej wersji nie było, ale zostały nagrane przed wydaniem pierwowzoru jako single. “Mała Lady Pank” z Borysewiczem na wokalu nadal potrafi oczarować, w “Tańcz głupia tańcz” Maciej Maleńczuk ze swoim zachrypniętym głosem może wielu zirytować, ale jest dość znośny (poza refrenem). Ale największe wrażenie robi “Minus 10 w Rio”, gdzie swoje bardziej zadziorne oblicze prezentuje… Kasia Nosowska, kasując wręcz wszystkich (bo od tego ona jest, tak samo jak solo na trąbce, dodając lekko jazzowego animuszu).

Czy “LP1” było skokiem dla kasy? Muzycznie nie poddano utworów jakimś poważniejszym modyfikacjom, chociaż Borysewicz nadal potrafi czarować swoimi solówkami. Chociaż nie wszystkich zaproszonych gości wykorzystano w 100% (Janerka), to same utwory ciągle się bronią tekstami, melodyką oraz energią, a zmiennicy na mikrofonie wyciskają wszystko, co się da, a to wyróżnia całość. Pozycja godna polecenia.

8/10

Radosław Ostrowski

Noel Gallagher’s High Flying Birds – Who Built The Moon?

NGHFB-whobuiltthemoon

Kiedy jeszcze istniał zespół Oasis, to trwały dyskusje kto miał większy wpływ na tworzenie muzyki tej grupy: wyszczekany i pyskaty wokalista Liam czy bardziej skupiony na graniu gitarzysta Noel. Ten drugi od 2010 roku tworzy Noel Gallagher’s High Flying Birds, pokazując i potwierdzając, że kreatywność jest po jego stronie. Po dwóch płytach i drobnych roszadach w formacji (perkusistę Jeremy’ego Staceya oraz gitarzystę Tima Smith zastąpili Chris Sharrock z Gemem Archerem, a także dołączył chórek żeński), muzyk postanowił przypomnieć o sobie trzecim wydawnictwem, wyprodukowanym przez specjalistę od elektroniki, Davida Holmesa. Co tym razem wyszło?

To zdecydowanie najbardziej odjechana, psychodeliczna płyta, ale też najtrudniejsza do przełknięcia w dorobku tej formacji. Że będzie inaczej pokazuje “Fort Knox”, gdzie dźwięki wręcz na siebie nakładają się, atakując swoją atonalnością. Ciężkie wejścia elektroniczno-ambientowego tła, nasilające się smyczki oraz dyskotekowa wręcz perkusja zmieszana z wokalizami, a nawet budzikiem. To wszystko brzmi jak narkotyczny trip, tylko podkręcony do granic wytrzymałości uszu, gdzie jest wręcz przeładowanie. Podobnie, choć mniej agresywnie rzuca się “Holy Mountain”, gdzie wchodzą dęciaki oraz lekko przesterowana reszta, mocno garażowa, ale potrafi chwycić swoim refrenem. Podobnie działa rozpędzony, wsparty przez klawisze, fortepian oraz sekcję rytmiczną “Keep on Reaching”, gdzie przełamanie dają dęciaki. O wiele przystępniejszy jest “It’a a Beautiful World” z minimalistyczną perkusją, “mechaniczną” gitarą a’la The Edge, chociaż Gallagher pozwala sobie na pewne eksperymenty (refren z wokalem odbijającym się niczym echo) czy wręcz odjechany “She Taught Me How to Fly”.

Każdy utwór to inna szufladka, inny klimat i faza. Od bluesowego “Be Careful What You Wish For” z riffem oraz perkusją troszkę przypominającą… “Come Together”, ale jest bardziej niepokojąco (te perkusjonalia w tle) przez bardzo dynamiczny “Black & White Shadows” po instrumentalne dwie części “Wednesday”. Ale nic nie jest  stanie przygotować na “The Man Who Built the Moon”, będący wręcz monumentalnym dziełem, pełnym smyczków oraz klimatu znanego fanom Oasis.

Trudno jednoznacznie ocenić nowe dzieło Latających Ptaków Noela, bo jest najbardziej wymagającym ze wszystkich. Jest przebogata i pełna różnych detali na drugim planie, ale jest też bardziej odjechana, mniej przystępna (przynajmniej na początku) oraz trzeba ją przesłuchać kilka razy, by się przekonać. A wtedy daje się pokazać ze swojej strony.

7/10

Radosław Ostrowski

Limboski – Poliamoria

poliamoria-w-iext52741616

Ten wokalista krążący wokół muzyki korzeni, ze szczególnym wskazaniem na bluesa i rocka, wydawał się artystą bardzo niszowym. Ale Michał Augustyniak, czyli Limboski wyrobił sobie markę wśród fanów. Ale na czwartym swoim albumie wydaje się, ze przebije się do szerszego grona odbiorców w czym pomógł producent Marcin Bors. Całość tym razem nagrano w Berlinie, a nie – jak dotychczas – w Krakowie. Czy to się odbiło na jakości samych piosenek?

To nadal wyprawa ku stykowi rocka i bluesa, ale też najbardziej przebojowa z dotychczasowych płyt. Chociaż psychodeliczny początek (krótkie “Pogrzeb mnie”), pełen nawarstwiających się klawiszy oraz surowych riffów robi niesamowitą robotę. Pozornie prostszy, lecz przyjemniejszy jest “W naszym małym dziwnym mieście” z prostą solówką, ciepłymi chórkami, przypominając rock’n’rollowe numery z lat 60. Znacznie szybsze są “Czarne bramy”, chociaż stylistycznie nie zmienia się aż za bardzo, tak jak w dość mrocznym “W moją stronę”, gdzie perkusja z gitarą tworzą nieprzyjemny duet, zaś klimatu dopełnia fortepian. By jednak było zaskakująco, refren jest bardzo rozpędzony i… pogodny. “Sunie” to powrót do psychodelii polanej elektroniką, kontynuowany przez mroczną “Melancholię”, jakiej nie powstydziłby się Nick Cave, a ten opętańczy wrzask pod koniec będzie prześladował w snach.

Pozornie oszczędne “Serce gołębie”, potrafi chwycić za serducho wokalizami w tle, pełniącymi role pomruku oraz kolejnymi gitarowymi popisami w tle. Folkowo-westernowe “Nie idź tam” pozwala na krótkie złapanie oddechu, a skrzypce brzmią tu przepięknie. Fani mocniejszego bluesa poczują się jak w domu, słuchając jak “Księżyc płonie”, chociaż znowu skrzypce przebijają się na pierwszy plan, grając rewelacyjnie. Nawet lekko jazzowe “Z fantazją” wydaje się spójnym elementem całości tak jak idące w tym samym kierunku “Tu na dole”.

Same teksty, idące w stronę lekko poetycką, nie popadają w błahostki ani nie są przerostem formy nad treścią. Sam Limboski ma taki dość dojrzały wokal człowieka po przejściach, przez co nie wypada w żaden sposób fałszywie. I te teksty o niekoniecznie łatwej miłości potrafią przykuć uwagę, tak jak barwna oraz bogata muzyka. I to czyni “Poliamorię” jedną w ciekawszych, nieoczywistych płyt pozornie popowych.

8/10

Radosław Ostrowski

Zemollem – Zanim

zanim-b-iext52392913

Andrzej “e-moll” Kowalczyk – to nazwisko może wielu osobom kompletnie nic nie mówić. Ten gitarzysta, kompozytor i autor tekstów od ponad 25 lat działa ze swoją formacją Zemollem. W tym roku postanowił o sobie przypomnieć nowym materiałem, zapraszając paru gości i tak powstało “Zanim”, czyli pop-rockowa mieszanka z ambicjami na coś więcej niż proste granie pod radio.

Początek to krótki wstęp w postaci “Matrixa”, będącego sklejką różnych fragmentów płyty i głos płonącego ogniska. Wtedy dochodzi delikatna gitara akustyczna oraz śpiewające głosy Zbigniewa Zamachowskiego i Joanny Trzepiecińskiej. Płynnie przechodzimy do odrobinę mrocznego “Zanim powiesz coś” z syntezatorowymi smyczkami, gdzieś w tle słychać jakie śmiechy, fortepiano, by całkowicie zanurzyć się w minimalistycznej elektronice, zaś perkusja odbija się jak echo. Utwór nagle się urywa, a po nim wchodzi pojawiający się aż cztery razy Mariusz Orzechowski. Jego pierwsze wejście to mocniejsze “Gdzieś między D a H”, gdzie wybijają się zapętlone smyczki oraz wyrazisty bas, drugim jest wręcz liryczny “Pokój z widokiem na parlament” (w tle jakieś rozmowy, ruch, jedzenie), zaś trzeci to psychodeliczna “Kolacja na pięć dłoni (Moja piosnka II)” z saksofonem na początku, zagubioną gdzieś gitarą oraz wierszem Norwida, by uderzyć punkowym “Nie kłam” z zespołem WBH.

Warto też wspomnieć bardzo rockowe “Oni kłamią” pokazujące kompletnie nieznane oblicze Mirosława Czyżykiewicza (dobrze się odnajdujące się w czaderskiej stylistyce), oparte na pianistycznym wstępie “Ciesz się Polsko (Gaude Mater Polonia)”, uliczną balladę “Uliczne dzieci” z zaskakująco dobrym Arturem Gadowskim czy finałowe, melancholijne “Zanim… wszystko dobrze”, gdzie wokal przejmuje Andrzej Poniedzielski. Nawet dla rapu znalazło się miejsce (surowe “Prośba 2010 – Nie odbierajcie nam nadziei”), co jest zaskakujące.

Ten eklektyczny zestaw jest ku zdumieniu wielu osób, bardzo spójną całością, połączoną niebanalnymi tekstami oraz odpowiednią charyzmą gości. Nie wszystkim każdy utwór podjedzie, bo dominuje tutaj spokój, lecz “Zanim” ma szansę zwrócić uwagę co wrażliwszych słuchaczy.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Azyl P. i przyjaciele – Koncert w Trójce

azyl p i przyjaciele

Azyl P. był jedną z popularniejszych kapel rockowych lat 80., kojarzona z hitem “Mała Maggie”. Później były reaktywacji, samobójstwo wokalisty Andrzeja Siewierskiego, były nagrywane piosenki, a grupę tworzą: basista Dariusz Grudzień, perkusista Marcin Grochowalski oraz gitarzysta Bartosz Jończyk. 24 września 2017 roku zespół nagrał koncert w Studiu im. Agnieszki Oscieckiej, zapraszając wielu przyjaciół. Co z tego wyszło?

Gospodarzem tej imprezy był Marek Wiernik i radzi sobie naprawdę dobrze, przechodząc między gośćmi. Dodatkowo grupę wsparł drugi gitarzysta Piotr Zając. Pierwszy był Juan Carlos Cano, który uczestniczył w jednym z programów typu talent show. Na początek poszedł lekko orientalny “Chyba umieram”, rozpędzający się z każdą sekundą oraz idący we wręcz hard rockowe klimaty. Równie wściekły jest “Dajcie mi azyl”, jadący niczym walec po konkurencji, a na koniec seta Cano (nawet ten akcent nie przeszkadzał) zaserwował “Nic więcej mi nie trzeba”, który jest melodyjny i agresywny jednocześnie. Po nim wchodzi Titus, który samym głosem mógłby rywalizować z Lemmym Klimsterem. “Twoje życie” to hard rockowy blues, ale “Och, Lila” to już prawdziwa petarda (gościnnie w chórku Ania Brachaczek) z takimi riffami, że aż włosy się jeżą na głowie. Sama Brachaczek wskakuje w “Daj mi swój znak”, gdzie gitary tną, perkusja wali, a Ania wydaje się bardzo łagodnie śpiewać. Tuż po niej obecny wokalista zespołu – Maciej Silski, serwujący trzy kawałki. Szybki “Już lecą” to przykład rockowej petard, pozornie spokojniejsza jest “Kara śmierci”, chociaż solówki gitary brzmią bardzo mrocznie tak jak wręcz metalowa “Praca i dom”, a sam Silski bardzo dobrze się w tym odnajduje. Po nim wchodzą dwie legendy – Krzysztof Jaryczewski (chropowate oraz chwytliwe “Buty czerwone”) i Marek Piekarczyk (spokojniejsze “Zwiędłe kwiaty” oraz zdecydowanie rozpędzona niczym Pendolino “Och, Alleluja”), którzy nie są w stanie zawieść nikogo.

Na sam finał, bo musi być on spektakularny dostajemy “Mała Maggie” wykonywaną przez wszystkich gości. A żeby było jeszcze bardziej ekstra, wydawnictwo kończy nowe nagranie grypy “Co ja wiem”. Muszę przyznać, że utwór dorównuje całości wydawnictwa, pokazujące nadal jaką moc oraz energie ma ta formacja. Nie wiem jak wy, ale ja chciałbym posłuchać nowej, studyjnej płyty Azylu P.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Europe – Walk the Earth

Europe_Walk_the_Earth_album_cover

Ewolucja jaką wykonał szwedzki zespół Europe jest nieprawdopodobne. Od glam rockowych hiciorów aż do hard rockowych, wręcz metalowych brzmień dokonanej po reaktywacji w 2004 roku. “Walk the Earth” to piąty album po ewolucji grupy, wsparty znowu przez producenta Dave’a Cobba. Czyzby tendencja zwyżkowa grupy miała się utrzymać?

Początek jest dziwnie spokojnym walcem schowanym w utworze tytułowym. Klawisze sprawiają wrażenie wziętych z gramofonu, ale to zasłona dymna przed atakiem godnym Deep Purple, o czym przypominają klawisze oraz bardzo nośny refren. “The Siege” jest szybkie niczym rozpędzone Ferrari, serwując perkusyjne strzały nie cofając się przed niczym, ocierając się o Orient. A im dalej, tym nie brakuje ognia (troszkę podniosły “Kingdom United”), lecz pojawia się jeden moment na złapanie oddechu w całkiem niezłym “Pictures”. Nie brakuje popisów gitarowo-perkusyjnych na złamanie karku (“Election Day” czy “Gto”) czy ciężkich skrętów w strone Black Sabbath (mroczne “Wolves” z fantastycznym solo oraz powoli rozkręcający się “Haze”). Panowie koszą aż miło i cieszy fakt, że nadal mają tego pazura, ale na poprzednich płytach było po prostu więcej ognia. Ten powraca w finałowym “Turn To Dust” z cudownymi organami, przypominającymi troszkę Procol Harum aż do urwanego finału.

Technicznie trudno się przyczepić, ale melodia czasami sie gubi i się nie odnajduje. Wokal Tempesta nadal ma moc, podobnie jak riffy Johna Noruma. Ale “Walk the Earth” to dobry album hard rockowy, tylko dobry. Co prawda i tak jest to poziom dla wielu wykonawców nieosiągalny, jednak apetyt był na coś znacznie większego.

7/10

Radosław Ostrowski

Jack White – Boarding House Reach

Jack_White_-_Boarding_House_Reach_cover_art

Na nowy solowy album Białego Jacka trzeba było czekać aż 4 lata. W międzyczasie wyszło nowe wydawnictwo The Dead Weathers, przypominające najlepsze dokonania tego muzyka. Ale oczekiwania wobec nowego, samodzielnego dzieła nie były zbyt wysokie dla mnie. Czyżby dalej było eksperymentowanie?

Początek jest mocno przesiąknięty elektronicznymi popisami w tle pod postacią “Connected by Love”. Jest rytmicznie, z chwytliwym refrenem (nawet śpiewanym przez chórek) oraz solówką na klawiszach, co mrozi krew w żyłach. Elektroniczna perkusja dominuje też w “Why Walk a Dog?”, ocierając się o bardziej industrialne momenty (mocno przesterowana gitara), ale wszystko wraca ku klasycznemu brzmieniu w “Corporation”, tak ocierającym się o lata 60. oraz 70., że bardziej się już nie da. Zarówno Hammondy, perkusja, jak i gitara tworzą tu zespół naczyń połączonych, chociaż całość jest w sporej części instrumentalna (słowa pojawiają się pod koniec). Musiały się też pojawić element folkowe jak wręcz oniryczny “Abulia and Akrasia” czy wyciszony “Ezmeralda Steels the Show”, ale bardziej zaskakuje obecność psychodelicznych fragmentów w rodzaju “Hypermisophoniac”, zmieniający tempo “Respect Commander” czy rozpędzone, rapowane “Ice Station Zebra”, jakich nie powstydziłby się sam Frank Zappa. Ale czy są jakieś rockowe numery? Taki jest dynamiczny “Over and Over and Over”, czyli popis solówek z wręcz chóralnym zaśpiewem w refrenie i tą dzikość, jakiej należało się spodziewać. Tak samo oparty na pędzącej perkusji rozkrzyczany “Everything You’ve Ever Lerned”.

Muszę przyznać, ze tym razem White chyba znalazł już swój własny język. Nie jest on taki, jakiego się spodziewałem, ale ta mieszanka elektroniczno-psychodeliczna pasuje do niego. I wreszcie jest to melodyjny zestaw piosenek, które potrafią zwrócić swoją uwagę. Zdarzają się pewne drobne kiksy, ale nie jest ich aż tak dużo jak poprzednio. Jestem w lekkim szoku.

7/10

Radosław Ostrowski

Jack White – Lazaretto

Jack_White_-_Lazaretto

Biały Jacek postanowił znowu o sobie przypomnieć po solowym debiucie, licząc na to, że dalej jest na niego hype. Po dwóch latach w 2014 roku rzucił kolejne swoje mięsko w postaci “Lazaretto”, które – znowu – sam wyprodukował. Pytanie, będzie więcej rocka, bluesa czy dalej brniemy w country, ścigając się z Dolly Parton oraz Willie Nelsonem?

Początek – tak jak poprzednik – to klawiszowe popisy w lekko bluesowym “Three Women” przypominający brzmienie z lat 70., gdzie znów instrumenty mają wiele do roboty. Świetne jest pobrudzony utwór tytułowy, gdzie wybija się melodia grana na basie oraz krótki popis… raperski Jacka, a sama melodia w połowie się wycisza, by powoli się nakręcić, na koniec serwując solo na skrzypcach. Niestety, następny w zestawie jest folkowy “Temporary Ground”, który wypada całkiem nieźle (głównie przez solówki fortepianu). Troszkę lepiej jest we wręcz naładowanym elektroniką oraz pianinem “Would You Fight for My Love?”, niepozbawione ostrego grania, a także w lekko psychodelicznym, instrumentalnym “High Ball Stepper”, którego nie powstydziło by się Led Zeppelin. Szybki “One More Drink” też wypada całkiem fajnie, tak jak kolejne pianistyczne cudadło w osobie “Alone in My Home”. A im dalej w las, tym robi się dziwniej I dalej panuje rozgardiasz: od folkowego pitolenia (“Entitlement”) przez mieszankę psychodeliczno-popowego “That Black Bat Licorice” aż do fragmentów rocka, z przewagą tego pierwszego. To ładnie brzmi, ale znowu nie tego się spodziewałem.

White jest w dobrej formie, brzmieniowo jest troszkę lepiej, ale to nie jest taki progres na jaki liczyłem. Po takim gościu jak frontman White Stripes liczę na więcej wywijania gitarami. Może to jest niesprawiedliwe ocenianie, ale taką sobie wyrobił reputację.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Jack White – Blunderbuss

Jack_White_Blunderbuss_cover

Ten album przesłuchałem w okolicach premiery, ale postanowiłem do niego powrócić po latach. Jack White był jednym z tych ludzi, którzy spowodowali, ze w XXI wieku rock nadal ma się dobrze i potrafi być świeży. Tak było, gdy działał jako duet The White Stripes. Ale w 2012 roku wydał swój pierwszy solowy album, którego fani oczekiwali jak nowej Ewangelii. Sam też wyprodukował “Blunderbuss” (garłacz) i jak to brzmi po latach?

Otwierające całość “Missing Pieces” wydaje się wzięte z lat 60., co mogą sugerować rozpoczynające utwór klawisze, coraz bardziej rozpędzająca gitara oraz sekcja rytmiczna. I wypada to całkiem nieźle, zwłaszcza finałowe popisy instrumentalne. Fani Stripesów odnajdą się w szybkim, garażowym “Sixteen Saltines” – to, co tygryski lubią bardzo. I nawet ten dziwacznie śpiewający White pasuje do tego zestawu. Odrobinę klimat się zmienia w “Freedon at 21”, gdzie nawet perkusja wydaje się troszkę przesterowana, gitarka się zapętla, a Jacuś… rapuje. Ale od tego momentu gitarę elektryczną zastępuje akustyczna, a klimat idzie w kierunku country. O ile jeszcze “Love Interrruption” jeszcze broni się duetem klawiszowo-klarnetowym, to dalej jest po prostu smęcenie wsparte na gitarze, steel guitar, smyczkach. Pojawiają się pewne fragment przebudzenia jak “Weep Themselves to Sleep” oraz bardziej pobrudzone “I’m Shakin’”, jednak to wszystko za mało. White próbuje eksperymentować, łapiąc kilka srok za ogon. Tylko, że to folkowo-country’owe pitolenie nie jest tym, czego oczekują fani White’a.

Trudno powiedzieć coś złego o grze muzyków, bo ci robią naprawdę zgrabną robotę. White też potrafi wokalem oraz gitarą namieszać, tylko że czuję się wpuszczony w maliny. Owszem, ma swoje momenty i potrafi nawet oczarować (umieszczone w wersji japońskiej “Love is Blindness”), jednak w ostatecznym rozrachunku “Blunderbass” to rozczarowanie. Chyba, ze jest się zapatrzonym w swojego idola fanem White’a, łykającym wszystko, co zrobi. Ta spluwa nie wypaliła.

6/10

 

Radosław Ostrowski

Ringo Starr – Give More Love

RSGiveMoreLove

Od tego tygodnia Ringo Starr nosi tytuł szlachecki, co patrząc na jego dorobek nie jest zaskakujące. Ale jest to na tyle dobry pretekst, by posłuchać osttniego wydawnictwa perkusisty The Beatles, którego wsparł stary znajomy – Dave Stewart. Ringo pozapraszał jeszcze paru gości oraz kumpli, z którymi grywał i tak powstało “Give More Love”. Mieszanka pop-rockowych numerów, ale czy dobra?

Początek to “We’re On The Road Again” – dynamiczne, energetyczne, wręcz lekko bluesowe ze świetnymi riffami Steve’a Lukathera oraz bardzo nośnym refrenem. Po takim pazurze wchodzi spokojniejsze, bardziej taneczne “Laughable”, gdzie najważniejsze są riffy Petera Framptona (z czasem pędzące niczym skoczek narciarski na belce) oraz klawisze, by wejść w bardziej melancholijny “Show Me the Way”, przypominający klimatem utwory z lat 70. czy rozpędone w refrenie bluesisko “Speed of Sound”. Wszystko zaczyna się sypać przy “Standing Still”, próbującym wejść w buty country, gdzie broni się tylko solówki gitary akustycznej, a reagge’owe “King of the Diamond” wpada całkiem nieźle, poza cytowaniem “One Love” Boba Marleya. Trudno przejść przy “Electricity” do refrenu, gdzie wokal Starra zostaje mocno podrasowany cyfrowo, co psuje efekt. Podobnie jest ze smęcącym country “So Wrong For So Long”.

Sam Starr ma przerobiony wokal, by brzmiał bardziej czysto, co jest już obecne od co najmniej dwóch ostatnich płyt. Nadal jednak nie wywołuje to tak wielkiej irytacji, jakiej moglibyśmy się spodziewać. Skręty w inne gatunki nie zawsze satysfakcjonują, a w wersji deluxe są jeszcze dwie nowe wersje utworów, w których Starr macza palce (tak słabe, że warto ich wspominać). Jest całkiem nieźle, czyli tak jak ostatnio. Ma swoje momenty, ale końcówka mocno rozczarowuje.

6/10

Radosław Ostrowski