Nie patrz w górę

Ludzkość ma przejebane – taki prosty, brutalny i przygnębiający wniosek wyciągnąłem po obejrzeniu nowego filmu Adama McKaya dla Netflixa. Już wcześniej – w „Big Short” oraz „Vice” – piętnował ludzką głupotę i chciwość, dla której ludzie przy władzy byli w stanie nie tylko doprowadzić do załamania gospodarki czy destabilizacji układu geopolitycznego. Jednak w „Nie patrz w górę” reżyser idzie o krok dalej, bo tutaj te cechy doprowadzają do zniszczenia całej planety. Jakim cudem?

Wszystko zaczęło się od obserwowania nieba przez astronautów pod wodzą dra Randalla Mindy’ego (Leonardo DiCaprio w najbardziej przyziemnym wydaniu od dawna). Jedna z jego podopiecznych, doktorantka Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence) zauważa kometę z krańca Układu Słonecznego. Po dokładnych obliczeniach wynika, że kometa (średnica około 10 km) trafi na kolizyjny kurs z Ziemią za nieco ponad pół roku. Informacje idą do NASA, co okazuje się początkiem poważnej przeprawy. Czy trzeba ratować Ziemię? Prezydent USA Jenny Orlean (Meryl Streep) w dzień otrzymania informacji woli jednak świętować urodziny, co pokazuje jak poważnie traktuje tą sprawę. Dopiero następnego dnia przyjmuje parę naukowców, ale nawet wtedy nie zamierza podejmować działań. Pewne okoliczności zmuszają astronomów do prób dotarcia przez media, co kończy się katastrofą. Bo #nikogo to nie obchodzi.

Reżyser tym razem nie idzie ze swoim satyrycznym ostrzem po prawdziwych ludziach czy systemie, który doprowadza do zapaści. W zamian za to przygląda się współczesnemu światu i wystawia bardzo ostrą ocenę ludzkości. Zapatrzonej w social media, traktujący bardziej poważnie opinie celebrytów o IQ na poziomie orzeszka niż naukowcom, mający innych głęboko w dupie. Gdzie wszystkie działania polityków są robione tylko na pokaz, bo wejdzie wielce dziany koleś (Mark Rylance), który zobaczy szansę na zarobienie kasy za pomocą komety. Jak? Bo są cenne surowce do budowy komputerów oraz smartfonów. Więc całą planowaną misję z rozwaleniem komety atomówkami (zamiast Bruce’a Willisa jest Ron Perlman na pełnym wkurwie) **** strzelił.

To jest jednak dopiero początek cyrku oraz wielkiego pierdolnika, na który para naszych bohaterów kompletnie nie ma wpływu. Olewanie wiadomości, tworzenie memów, fake newsów, krótkowzroczność władzy, chciwość biznesmenów, celebryctwo, odsuwanie naukowców i tworzenie projektów bez weryfikacji. Nie ważne czy mówimy o wizycie w telewizyjnym programie informacyjnym (nasza parka w różnych odstępach czasu wręcz wrzeszczy, by dostać się z przekazem) czy uczynieniu z dr Mindy’ego celebryty, wreszcie nałożeniu przez władzę knebla. Zaś finał może być tylko jeden – koniec świata, bez jakiejkolwiek nadziei i szansy, co podkreśla bardzo ironiczny finał.

I tu mam pewien problem z „Nie patrz w górę”, a może to ja mam coś ze światem. Bo przez cały czas oglądania, mimo humorystycznych momentów czy przerysowania, ja byłem… przerażony, wkurwiony, a nawet niedowierzałem. Śmiech często stawał mi w gardle, rzadko pozwalając sobie z niego wyjść. Skala idiotyzmów oraz ogłupienia to coś, co widzę na co dzień i być może dlatego było to dla mnie obojętne. A może ten pesymizm był dla mnie za ciężki? A może postacie (poza główną parą) to nie są ludzie z krwi i kości, tylko stworzone awatary, karykatury? Fantastycznie zagrane (m.in. przez zaskakującą Meryl Streep czy absolutnie rewelacyjnego Marka Rylance’a), jednak tu liczy się para głównych bohaterów. DiCaprio zaskakuje normalnością jako szary (w sensie nie większy niż życie heros) człowiek, ze swoimi nerwicami, zestawami leków oraz potrzebą doceniania. Jego bohater przez moment zostaje celebrytą, ale jednocześnie jest manipulowany, a jego głos ignorowany. Z kolei postać Lawrence jest zbudowana na kontraście – pełna wściekłości, impulsywna, działająca instynktownie, co doprowadza do chaosu oraz lekceważenia jej.

I ta para oraz reakcje na cały ten popierdolony świat to najmocniejsze punkty tej satyry. Zbyt przerysowanej, groteskowej, przejaskrawionej, a jednocześnie tak… prawdziwej. Po obejrzeniu tego filmu jeszcze bardziej traci się wiarę w ludzi (jak mawiał dr House: „Ludzkość jest przereklamowana”), choć z drugiej strony chce się wierzyć, że taki scenariusz nigdy się nie wydarzy. Bardzo gorzka pigułka.

7/10

Radosław Ostrowski

Zaułek koszmarów

Wiele jest gatunków, które lata świetności mają dawno za sobą. Jednym z nich jest kino noir (albo jak kto woli czarny kryminał) – mroczne opowieści pełne tajemnic, morderstw, zdrad i oszustw. Wszystko przyprawione fatalistyczną atmosferą, cynicznymi twardzielami, pięknymi femme fatale oraz osadzone w męskiej dżungli, gdzie wygrywa ten, co ma więcej siły i/lub sprytu. Szczyt popularności przypadł na lata 40. i 50., by przypomnieć o sobie na przełomie lat 60. i 70. (z pewnymi modyfikacjami).

Nie oznacza jednak, że nie próbowano wrócić z tą konwencją. Czasami udanie („Tajemnice Los Angeles” czy niedawny „Osierocony Brooklyn”), a czasem nie („Czarna Dalia”). Jak do sprawy postanowił podejść Guillermo del Toro? Postanowił zmierzyć się z napisaną w 1946 roku powieścią Williama Lindsaya Greshama (oczywiście, nie czytałem jej), która skupia się na ambitnym człowieku, Stantonie Carlisle’u (Bradley Cooper). Jednak po kolei.

Kiedy poznajemy naszego bohatera, wrzuca zawiązane zwłoki do zakopanego dołu w domu, a następnie podpala to miejsce. Cel: ruszyć przed siebie, zacząć nowe życie i zarobić kupę szmalu. Tylko gdzie? Jako kto? Czy posiada on jakieś umiejętności? Przypadkiem trafia do wędrownej trupy cyrkowej. Zaczyna jako fizyczny pracownik, ale szybko się uczy i obserwuje, w końcu trafia pod skrzydła małżeństwa, które opanowało czytanie w myślach. Po opanowaniu techniki decyduje się zadziałać na własną rękę i podbić świat, w czym pomaga zakochana w nim Molly – dziewczyna przewodząca prąd. W końcu trafiają do miasta i stają się sensacją śmietanki towarzyskiej, gdzie Wielki Stanton wpada w oko pani psycholog, z którą wchodzi w pewien intratny układ.

Więcej wam nie zdradzę, ale nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Historia w zasadzie dzieli się na dwie części, których granicą jest odejście Stantona z cyrku. Pierwsza część, ta jarmarczno-cyrkowa wygląda niesamowicie, w czym pomagają zarówno stylizowane zdjęcia, jak i szczegółowe odtworzenie epoki. Wesołe miasteczko nie jest wcale wesołe, gdzie jej mieszkańcy – o aparycjach charakterystycznych aktorów – to grupa outsiderów, żyjących w brudzie, smrodzie oraz scenografii przypominającej koszmar. Poznajemy ich umiejętności, troszkę przeszłości, ale też pewien rodzaj silnej więzi. Ten świat wciąga, choć nie pozbawiony jest mrocznych zdarzeń (ucieczka „świra” czy tragiczna historia telepaty Pete’a). Gdzieś w powietrzu czuć tą fatalistyczną atmosferę, a jednocześnie trudno oderwać od tego wszystkiego oczu.

Druga – miejska część – jest pełnym wejściem w świat noir, gdzie coraz bardziej napędzana ambicja, żądza pieniądza oraz niebezpieczna kobieta doprowadzają naszego bohatera prosto w przepaść. Wizualnie też jest to zaznaczone: przestrzeń wydaje się coraz większa, tempo pozornie wolne i wszystko wydaje się przytłaczające. Jakby świat zamierzał go przetrawić, przełknąć oraz wypluć. Szansa na zarobek za pomocą żerowania na naiwności bogatych, złamanych przez życie ludzi przez kontakt z duchami. Ale czy taki kant jest możliwy do zrobienia? Uda się dokonać przekrętu doskonałego? Coraz bardziej zacząłem odczuwać napięcie, mimo iż wyczuwałem jaki finał przewidział dla niego los/tarot/diabeł/jego akcje (chociaż zakończenie potrafiło uderzyć).

I jak to jest cudownie zagrane. Pierwsza część to dominacja znajomych twarzy na drugim planie – Ron Perlman, Willem Dafoe, Toni Collette i, najlepszy z tego grona, David Strathairn. Cała ta ferajna tworzy bardzo zgrany kolektyw, gdzie każdy ma szansę zawłaszczyć samą obecnością ekran. Jest jeszcze Rooney Mara, czyli bardzo delikatna oraz naiwna Molly. W drugiej połowie przebija się mroczny duet, czyli Cate Blanchett (dr Lilith Ritter) i Richard Jenkins (biznesmen Ezra Grindle). Oboje z niepokojącą przeszłością, gdzie jego dręczy śmierć żony i desperacko chce ją znowu zobaczyć (fizycznie!!!), z kolei ona chce wykorzystać wiedzę o pacjentach dla własnych celów.

No i jeszcze jest on, czyli Bradley Cooper jako Stanton. Aktor tutaj pokazuje kilka twarzy swojej postaci: z jednej strony uroczego czarusia, z drugiej przebiegłego manipulatora. I to wszystko jest wygrywane za pomocą drobnych gestów, niewypowiedzianych słów oraz spojrzeń. Jednocześnie znakomicie pokazana jest jego determinacja, a także coraz brutalniejszy upadek, łamanie kolejnych granic w jednym celu: kasa, władza, prestiż.

Wielu mówi, że „Zaułek koszmarów” to nowe rozdanie w karierze meksykańskiego reżysera, bo nie pojawiają się potwory i elementy nadnaturalne. Niby trudno się z tym nie zgodzić, ale prawda jest taka, iż monstra mają (dosłownie) ludzką twarz. Bardzo stylowe kino, mimo pewnych chwil przestoju oraz przewidywalności.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Hellboy: Złota armia

Wszyscy pamiętamy Hellboya vel Czerwonego? Kiedy w 2004 roku pojawił się po raz pierwszy na ekranie nie zgarnął zbyt wiele pieniędzy, choć opinie miał bardzo pozytywne. I kiedy wydawało się, że nie zobaczymy naszego demonicznego (anty)herosa – wytwórnia Columbia wycofała się – znaleziono nową wytwórnię, a Guillermo del Toro mógł spokojnie pracować nad kontynuacją.

I jeśli myśleliście, że syn Szatana będzie miał wolne oraz święty spokój, zapomnijcie. Ale tym razem przeciwnik będzie o wiele trudniejszy, bo to książę elfów, pragnący zniszczyć coraz bardziej chciwą oraz niszczącą świat ludzkość. By tego dokonać potrzebuje stworzonej przez swoich pobratymców Złotej Armii, która jest niezniszczalna, a do sterowania nią potrzebna jest specjalnie wykuta korona. Problem w tym, że między elfami a ludźmi jest zawarte przymierze, a korona została podzielona na trzy części. Jakby nasz heros miał mało problemów, dochodzi do coraz większych spięć między nim a Liz, zaś do komórki zostaje przydzielony nowy agent, który ma kontrolować Hellboya.

hellboy2-1

Z sequelami do filmów bohaterskich jest zazwyczaj tak, że nie mając już problemu w postaci bliższego pokazania korzeni protagonisty, można bliżej skupić się na relacjach czy bliższemu pokazaniu świata. Del Toro tym razem wyrusza ku bardziej baśniowym klimatom, znanym już choćby z „Labiryntu Fauna”. Ale jednocześnie bardziej jest tutaj zarysowany pewien dylemat wobec Hellboya – jest „innym”, wręcz nazywany potworem, a staje w obronie ludzi, którzy go nie znoszą, wręcz gardzą nim. Czy niejako zabijając istoty swojego rodzaju nie czyni tego świata uboższym? A może należało doprowadzić do zagłady ludzkości? To czyni naszego bohatera bardziej ludzkim, ale nie czyni z całości poważnego, napuszonego dramatu egzystencjalnego.

hellboy2-4

Bo drugi „Hellboy” to akcja oraz humor rozładowujący napięcie, przez co nie jest strasznie patetycznie oraz sztywno jak na pogrzebie (lub filmie Zacka Snydera 😉).Reżyser pomysłowo inscenizuje rozróbę (jak choćby walka z Drzewcem, książę zarzynający strażników ojca czy finałowa konfrontacja ze Złotą Armią w tle), zaś montaż nie wywołuje chaosu czy dezorientacji jak w przypadku drugiego „Blade’a”. Wykonane to jest lepiej, efekty specjalne i charakteryzacja jeszcze bardziej podnoszą poprzeczkę, tak jak design nowych postaci (Krauss z tym hełmem pełnym pary). Nadal położony jest nacisk na relację między bohaterami (Czerwony z Abem – kapitalna scena picia z Barrym Manilowem w tle!!! czy interakcje z Kraussem), przez co zwyczajnie na nich nam zależy, a stawka jest odczuwalna.

hellboy2-2

Aktorsko nadal starzy znajomi zachowują poziom, dostarczając masy frajdy. Ron Perlman, Doug Jones, Selma Blair po prostu pasują do swoich postaci znakomicie, a ten drugi w roli Abe’a pokazuje troszkę inne oblicze tej postaci. Z nowych osób, najbardziej wybija się Krauss obdarzony głosem Setha MacFarlaine’a. Pozornie wydaje się sztywnym służbistą, bardzo twardo trzymającym się przepisów i regulaminu, przez co może budzić antypatię. Niemniej trudno nie szanować go za profesjonalizm oraz finał, gdzie decyduje się postąpić niejako wbrew sobie. Intrygujący jest Luke Goss w roli księcia Nuali, któremu ciężko nie przyznać racji w kwestii oceny naszej rasy. Żądny zemsty wojownik, pragnący przywrócenia dawnej chwały elfom i niejednoznaczna w ocenie postać. Plus bardzo delikatna siostra, czyli Anna Walton.

hellboy2-3

Mało kto się spodziewał, ale drugi „Hellboy” przebiła poprzednika już na samym starcie. Wszystko jest lepsze, ciekawsze oraz bardziej intrygujące. Zakończenie raczej sugeruje zamknięcie historii i jakiekolwiek szanse na sequel są niewielkie. Bardzo dobre kino rozrywkowe.

8/10

Radosław Ostrowski

Hellboy

Był rok 1944, czyli czas wojny powoli dobiega końca. Naziści desperacko szukają rozwiązania, więc decydują się skorzystać z usług okultyzmu i magii. W Szkocji grupa pod wodzą Grigorija Rasputina próbuje otworzyć portal do drugiego świata, by wezwać istotę zdolną pokonać aliantów. Cała jednak operacja zostaje przerwana przez mały oddział żołnierzy amerykańskich oraz profesora Brooma. Po przebadaniu terenu okazuje się, że przez portal przeszła istota o wyglądzie diabła, z dużą niczym cegła ręką. Nazwany Hellboyem i wychowywany przez Blooma zostaje członkiem specjalnej komórki FBI zajmującej się zjawiskami paranormalnymi. 60 lat później ci, co przywołali bestię, będą chcieli dokończyć robotę i sprowadzić zagładę na ten świat.

hellboy1-1

Postać Hellboya na kartach komiksu stworzył Mike Mignola w 1994 roku dla firmy Dark Horse. Seria zdobyła sporą popularność, więc przeniesienie losów Czerwonego na duży ekran było tylko formalnością. Ta powstała dziesięć lat po debiucie komiksowym, a za kamerą stanął Guillermo del Toro. Powiedzmy to sobie wprost: „Hellboy” to origin story, gdzie poznajemy narodziny bohatera oraz jego otoczenie z perspektywy nowej postaci. Jest nią niejaki John Myers – świeżo upieczony agent FBI, który zostaje przydzielony Czerwonemu. Razem z nim poznajemy resztę członków Biura, ich relację oraz powoli odkrywamy plan głównych antagonistów. I trzeba przyznać, że ta historia potrafi zaciekawić, a wizualny styl reżysera pomaga w kreowaniu tej wizji.

hellboy1-3

Nadal wrażenie robi scenografia (siedziba Biura, sanktuarium Rasputina), a także odpowiednio wykorzystana kolorystyka. Mimo, że film ma kategorię wiekową PG-13, jest to kino mroczne i niepokojące. Każde wejście zabójczego Kroenera potrafi podnieść adrenalinę, zaś potyczki Hellboya z kolejnymi wcieleniami Sammaela (wyglądającego jak jedna z bestii Lovecrafta) są bardzo sprawnie zrealizowane i nie wywołują nudy. Ale największą zaletą jest fakt, że całość nie traktuje siebie zbyt poważnie, pozwalając sobie na sporo humoru i luzu. Troszkę złośliwego, cynicznego i pełnego dystansu, kłując balonik pełen patosu.

By jednak nie było słodko, jest parę problemów. Po pierwsze, historia jest bardzo przewidywalna. Po drugie, tworzony jest tutaj (troszkę na siłę) miłosny trójkąt między Czerwonym, jego dziewuchą Liz – podpalaczką – a Myersem, co z jednej strony wnosi troszkę humoru (Hellboy obserwujący parkę z ukrycia), ale samo w sobie wydaje się zbędnym wątkiem. No i po trzecie, sam Myers wydaje się niezbyt interesującą postacią. Wiem, że ma być niedoświadczonym, troszkę nieporadnym facetem, ale brakuje mu charyzmy i własnego charakteru.

hellboy1-2

Na szczęście reżyserowi udało się dobrać świetnych aktorów do tego przedsięwzięcia. Absolutnym strzałem w dziesiątkę jest Ron Perlman w roli tytułowej. Świetnie scharakteryzowany, bardziej przypomina cynicznych detektywów z czarnych kryminałów (chodzi w płaszczu, a jego spluwa to powiększony rewolwer), który robi to, co umie, bo nic lepszego nie potrafi. Największe wrażenie robi, gdy puszczają mu nerwy albo rzuca jakimś ciętym tekstem. Taki bardziej przyziemny heros. Wspiera go absolutnie wyborny Doug Jones w roli rybokształtnego Abe’a. Jest on bardziej opanowany i czerpiący wiedzę z książek oraz nadprzyrodzonych mocy (za pomocą dotyku odczytuje przeszłość), tworząc bardzo fajny duet z Czerwonym. Oprócz tego duetu jest demoniczny Karel Roden (Rasputin), bardzo delikatna Selma Blair (Liz Sherman) oraz będący figurą ojca John Hurt (profesor Broom).

hellboy1-4

Pierwszy „Hellboy” jest solidną adaptacją kina superbohaterskiego z elementami akcji i horroru. Odpowiednio mroczny, ze świetnie dobranymi aktorami oraz bardzo charakterystycznym stylem del Toro. Jednak to druga część okazuje się dziełem lepszym i bardziej wciągającym.

7/10

Radosław Ostrowski

Blade – wieczny łowca II

Od wydarzeń z pierwszej części minęły dwa lata, a Blade dalej przerabia wampirów na galaretę. Jego mentor Whstler popełnił samobójstwo w poprzedniej części, ale tutaj jego zwłoki zostają zabrane przez wampirów, którzy go gdzieś trzymają. Po wielu poszukiwaniach, udaje mu się go znaleźć i wykurować. Jednak pojawia się bardziej kłopotliwa sytuacja – pełniący rolę szefa Rady Wampirów, Damaskinos chce zawiązać z nim sojusz. Przyczyną tej zmiany nastawienia jest pojawienie się nowego rodzaju wampirów, Żniwiarzy. Ci goście żywią się innymi wampirami, zarażając ich swoim ugryzieniem, przez co pojawiają się kolejni i kolejni, coraz trudniejsi do pokonania. Blade ma zaś dorwać i zabić szefa grupy Nomacka, w czym ma pomóc specjalnie wyszkolona grupa wampirów zwana Chartami.

blade2-1

Pierwszy „Blade” zaskoczył wszystkich i okazał się kasowym przebojem, więc kontynuacja musiała powstać. Propozycję dostał Stephen Norrington, czyli reżyser poprzednika, ale ją odrzucił. Jego miejsce zajął Guillermo del Toro, drugi raz próbując wejść na rynek amerykański. Poszło mu o wiele lepiej, choć „dwójka” ma swoje problemy.

blade2-3

Sama historia, gdzie mamy sojusz dwóch nieufnych stron oraz nowe zagrożenie, jest w stanie zaintrygować, choć toczy się przewidywalnym torem. Musi dojść do zdrady, zaś Damaskinos skrywa tajemnicę istotną dla całości. Zaś nowy przeciwnik jest o wiele trudniejszy do pokonania, bo odporny jest tylko na światło. Całość jest o wiele mroczniejsza i brutalniejsza niż pierwsza część. I nie chodzi tylko o paletę kolorów (dominuje czerń, niebieski oraz żółty), ale większość ilość krwi, rozrywanych zwłok czy scenę sekcji zwłok jednego z nowych wampirów. Czuć większy rozmach i jest parę imponujących scen jak ukryta dyskoteka z muzyką techno w tle czy walka w kanałach. Same efekty specjalne też prezentują się lepiej, zwłaszcza zgony wampirów.

blade2-2

Żeby jednak nie było tak słodko, „dwójka” dorzuca kilka poważnych błędów. Po pierwszy, sceny walki. Nie chodzi nawet o to, ze są zbyt efekciarskie oraz szalone, tylko bardzo słabo zmontowane. Za dużo jest tutaj zbliżeń na szczegóły i zbyt wiele cięć, przez co potyczki są nieczytelne niczym w następnych częściach trylogii Bourne’a. Przez co praca choreografów poszła w gwizdek. Po drugie, intryga od ostatnich 30 minut staje się bardzo przewidywalna, zaś miejscami zachowanie postaci jest dość dziwne (po co Blade macha mieczem, skoro ten nie jest w stanie zabić?). No i po trzecie, podczas walk są wykorzystane efekty komputerowe (walka Blade’a z Nyssą czy finałowa konfrontacja) wręcz nachalnie i kłują mocno w oczy. Najlepiej broni się w tej materii charakteryzacja oraz sceny zgonów wampirów. Po czwarte, ignorowanie paru aspektów z poprzednika (zmartwychwstanie Whistlera, nieobecność Karen) oraz dodany na siłę wątek romansowy, który zwyczajnie nie działa.

blade2-4

Aktorsko udaje się zachować poziom poprzednika, a Wesley Snipes nadal sprawia masę frajdy w roli Chodzącego za Dnia. Znacznie lepszy od pierwszej części jest Luke Goss w roli czarnego charakteru, którego motywacja jest bardziej osobista niż dla Frosta oraz Thomas Kretschmann jako tajemniczy Damaskinos. Z drugiego planu najbardziej wybija się cięty Ron Perlman (Reinhardt) oraz śliczna Leonor Valera (Nyssa), ubarwiając całość.

Druga część naszego wampirzego herosa utrzymuje poziom poprzednika, choć nieczytelność scen akcji jest bardzo dużym minusem. Niemniej udanie rozwija uniwersum wampirów i pozwala się przebić reżyserowi na amerykańskiej ziemi.

7/10

Radosław Ostrowski

Cronos

Wszystko zaczęło się w roku 1536, kiedy to pewien alchemik wyruszył do Meksyku. Zrobił to uciekając przed Świętą Inkwizycją, a w nowym kraju zaczął pracować nad urządzeniem mającym zapewnić życie wieczne. Mechanizm nazwany był Cronos i miał kształt ozłoconego skarabeusza. Sam alchemik zginął podczas zawalenia budynku w 1937 roku z wbitymi w serce elementami budynku, zaś cały jego majątek sprzedano na aukcji. Sześćdziesiąt lat później urządzenie znajduje w jednej z figurek antykwariusz Jesus Gris. Mężczyzna przypadkiem uruchamia mechanizm i zostaje mocno poraniony w rękę, ale odkrywa, iż czuje się znacznie młodszy (także fizycznie). Jednak nie tylko on szuka Cronosa, bo konkurentem umierający biznesmen Dieter de la Guardia ze swoim synem Angelem.

cronos2

Każdy reżyser od czegoś musiał zacząć swoją karierę, choć nie każdy zaczyna z wielkim hukiem. Jak jest z nakręconym w 1993 roku debiutem Guillermo del Toro? Niby próbuje być horrorem, ale idzie w zupełnie innym kierunku niż to, z czym ten gatunek się kojarzy. „Cronos” bardziej skupia się na relacji dwóch par bohaterów niż poczucia przerażenia, hektolitrów krwi czy makabrycznych scen gore. Bo mamy tutaj pana Gris oraz jego wnuczkę, którą się zajmuje, ale też żądnego wiecznego życia Dietera. Staruch porusza się na dwóch laskach, przypominając coraz bardziej żywego trupa, a swojego syna traktuje jak sługusa, który ma wykonać zadanie. Co ciekawe, stosunek między postaciami jest pokazany za pomocą afery wizualnej: pierwsza para jest pokazana za pomocą ciepłych kolorów, zaś druga w bardzo chłodnych. Intryga jest tutaj bardzo prosta i prowadzona jest bardzo powoli, wręcz niespiesznie, co pomaga w budowaniu nastroju. Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że całość dotyczy wampiryzmu, choć ani razu nie pada to słowo.

cronos1

Reżyser do tego pomysłu podchodzi w bardzo zaskakujący sposób. Wszystko z powodu tytułowego Cronosa, będącego pomysłowym wynalazkiem. Urządzenie „przykleja się” do ciała za pomocą nitek, a wtedy jesteśmy wrzuceni w sam środek tego cacka. Poza wszelkimi zębatkami widzimy owada wsysającego krew w zamian za nieśmiertelność. Drugim zaskoczeniem jest fakt, że cały proces odmłodzenia doprowadza do oderwania się skóry na rzecz nowego ciała. I to jest coś, co może sensownie wyjaśniać cały ten proces. Niemniej film ma jeden poważny problem: zwyczajnie nie straszy. Bardziej wydaje się dramatem z elementami nadprzyrodzonymi, dotykającym kwestii życia wiecznego.

cronos3

Już tutaj widać wizualny zmysł wizualny, choć nie jest to kino wystawne, z wysokim budżetem czy znanymi aktorami. Wyjątkiem od tej reguły jest Ron Perlman w roli bardzo brutalnego Angela, który czasami zachowuje się jak rozkapryszone dziecko, zmuszone do działania wbrew sobie. Sceny jego wybuchów dodają odrobinkę humoru do całości (tak samo jak postać pracownika kostnicy, który dba o wygląd zmarłych). Wrażenie robi też bardzo niejednoznaczny finał oraz bardzo nastrojowa muzyka.

„Cronos” nieźle wytrzymuje próbę czasu, choć czuć tutaj powoli rodzący się styl reżysera oraz fascynacja kinem grozy. Świeże spojrzenie na kwestie wampiryzmu oraz sam wygląd wynalazku mogą być pewną zachętą do zmierzenia się z tym debiutem. Chociaż najlepsze miało dopiero nadejść.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Miasto zaginionych dzieci

Jest sobie pewne miasto, gdzie od dłuższego czasu zaczynają znikać dzieci. Dzieje się to z powodu działań Kranka – ekscentrycznego geniusza, który nie może śnić. Jednego wieczora zostaje porwany brat niejakiego One – siłacza cyrkowego. Mężczyzna wyrusza na poszukiwania, w czym pomaga mu poznana dziewczynka – złodziejka Miette.

zaginione_dzieci1

Jean-Pierre Jeunet jest jednym z najbardziej oryginalnych filmowców francuskich. Ja (jak pewnie większość widzów z Polski) kojarzy go głównie dzięki magicznej „Amelii” oraz wojennemu melodramatowi „Bardzo długim zaręczynom”. Drugi wspólny z Markiem Caro film już nie zrobił na mnie aż tak wielkiego wrażenia. Sam scenariusz jest mocnym zbiorem pobocznych wątków, które jednak nie łączą się w żadną całość. Mamy tu gang młodych złodziejaszków, kierowany przez syjamskie bliźniaczki, Kranka próbującego śnić, by w ten sposób powstrzymać starość, pojawia się tajemniczy nurek, Cyklopi kradnący dzieci. Klimat jest tutaj mieszanką Dickensa, steampunku (Cyklopi i ich „trzecie oko” tropiące) oraz surrealizmu. Wielkie wrażenie robi scenografia, czerpiąca garściami z SF – zwłaszcza statek-siedziba Kranka będąca nieprzyjemną siedzibą (zwłaszcza maszyna do „kradzieży snów”). Wszystkiego tu jest za dużo, zbyt surrealistycznie, a efekty specjalne rzucają się mocno w oczy (muchy z substancją czyniącą ludzi bezwolnymi). Reżyser gubi wątki i nie panuje nad nimi, co doprowadziło mnie do znużenia i zmęczenia.

zaginione_dzieci2

Także pod względem aktorskim jest delikatnie mówiąc nierówno. Z całej obsady najlepiej prezentuje się Ron Perlman grający osiłka, będącego dużym dzieckiem – paradoksy te pięknie malują się na twarzy naszego bohatera, jednak on w pojedynkę tego filmu nie udźwignie. Reszta postaci jest zbyt dziwaczna i zagrana w niemal teatralny sposób (najbardziej dotyczy to Kranka oraz Klonów), że nie warto o tym wspominać.

zaginione_dzieci3

Zabrakło tutaj zwyczajnie umiaru oraz bardziej spójnego scenariusza. „Miasto…” miało ogromny potencjał, który został brutalnie zabrany. Ale jak wiadomo, nie zawsze można być w świetnej formie.

5/10

Radosław Ostrowski

3,2,1… Frankie w sieci

Frankie to przeciętny facet, który mieszka w camperze otoczony pustynią Doliny Śmierci. Wszystko z powodu brata Bruce’a, który od dziecka kręcił filmiki z bratem, robiąc mu głupie kawały. Ostatni filmik ze ślubu Frankiego doprowadził do wyprowadzki. Ale kiedy Bruce wraca z odwyku, braciszek zostaje zmuszony do powrotu. I wtedy wpada na niego (dosłownie) Lassie na swoim rowerze. Dochodzi do zbliżenia (nie do końca udanego), ale… braciszek wszystko sfilmował. I wszelkie kłopoty zaczną się na nowo.

frankie1

Ta komedia (chyba) to kolejna z opowieści o rodzinie, z którą lepiej wychodzi się na zdjęciu, bo wprowadza w różne tarapaty. I parę razy wychodzi to zabawnie, zwłaszcza wszelkie próby usunięcia filmu z sieci. Jednak tempo jest dość spokojne (co jak na komedię może wydawać się słabe), a poziom humoru jest dość różnorodny i co najwyżej średni. Nie jest to tak kloaczne, ale uśmiejemy się co najwyżej parę razy. Jednak najciekawiej się robi, gdy pojawia się Ron Pelrman w nietypowej roli… kobiety po zmianie płci. Szok i niedowierzanie, a kilka sytuacji jest mocno dziwacznych (włamanie do domu, gdzie bohater zostaje zatrzymany przez… niewidomego), ale jest to co najwyżej średnie love story. I nie pomaga tutaj ani postrzelony Chris O’Dowd (niespełniony reżyser Bruce), ani przyzwoicie radzący sobie Charlie Hunnam jako Frankie.

frankie2

Obejrzeć w zasadzie można, jeśli nie mamy niczego lepszego pod ręką. W innym przypadku, omijajcie szeroką drogą.

5/10

Radosław Ostrowski

Pacific Rim

Pod koniec roku 2012 na dnie Oceanu Spokojnego pojawił się portal, z którego wyłoniły się potwory zwana Kaiju. Istoty te niszczą Ziemię, a ludzkość połączyła siły, powołując Pacific Rim oraz tworząc Jaegery – wielkie mechy sterowane przez dwóch pilotów. Ale projekt ten ma zostać porzucony z powodu klęsk tych maszyn. Marszałek Pentecost zbiera ekipę najlepszych pilotów, chcąc zadać ostateczny cios stworom, atakując portal.

pacific_rim1

Wiem, że fabuła nie należy do specjalnie mądrych czy inteligentnych, jednak Guillermo del Toro to cwany reżyser, który potrafi zrobić bardzo ciekawe widowisko przy dość prostej fabule (kto widział „Hellboya” czy drugiego „Blade’a” załapie o co chodzi). Już po zwiastunach można było stwierdzić, że będzie to połączenie „Godzilli” z „Transformersami” i nie ma w tym przesady. Fabuła jest prosta i nieskomplikowana, tak samo psychologia i motywacje bohaterów. Jednak między bohaterami iskrzy, nie brakuje odrobiny humoru (ekscentryczni naukowcy czy handlarz organami Kaiju), rozwałki są widowiskowe, efekty specjalne przednie (widać na co poszło te 200 milionów baksów), a dwie godziny mijają jak z bicza strzelił. Film jest po prostu na maksa przegięty, że trudno to potraktować do końca serio i ogląda się to naprawdę przyjemnie. Tylko tyle i aż tyle.

pacific_rim2

Jeśli zaś chodzi o obsadę, powiedziałbym, że są to poprawnie zagrane postacie, ale to nie do końca prawda. Może i nie wszystkie są głęboko skomplikowane psychologicznie, ale wystarczająco przekonujący. To można powiedzieć o Charliem Hunnamie i Rinko Kikuchi (piloci Rayleigh Becket i Mako Mori, którzy muszą się zmierzyć nie tylko z Kaiju, ale i swoimi traumami). Jednak najbardziej w pamięć zapadły trzy postacie. Najważniejszy jest marszałek Pentecost, fantastycznie poprowadzony przez Idrisa Elbę – opanowany, charyzmatyczny i twardy dowódca, który skrywa swój instynkt ojcowski jak i chorobę nie pozwalającą mu walczyć. Napędową siłą humoru jest duet naukowców – dr Geiszler i dr Gottlieb – w rozbrajającym wykonaniu Charliego Daya (pierwszy to wręcz maniak na punkcie Kaiju) i Burna Gromana (opanowany jak to Niemiec racjonalista).

pacific_rim3

Jednak na szczególne wyróżnienie zasługuje Ron Perlman pojawiający się w malej roli Hannibala Chowa – handlarza organami Kaiju. Złote zęby, przekrwione oko, buty ze złotymi czubkami i elegancki garnitur tworzą mieszankę wybuchową. To mafiozo, choć wygląda trochę jak błazen, cyniczny biznesmen. Zapada w pamięć najbardziej.

Umówmy się, to nie jest najlepsze widowisko jakie widziałem w tym roku, ale jeśli wyłączycie komórki mózgowe, będzie się świetnie bawić. Oszałamia, wygląda, zaś same starcia są lekko efekciarskie, ale to naprawdę robi wrażenie.

7/10

Radosław Ostrowski