Zaułek koszmarów

Wiele jest gatunków, które lata świetności mają dawno za sobą. Jednym z nich jest kino noir (albo jak kto woli czarny kryminał) – mroczne opowieści pełne tajemnic, morderstw, zdrad i oszustw. Wszystko przyprawione fatalistyczną atmosferą, cynicznymi twardzielami, pięknymi femme fatale oraz osadzone w męskiej dżungli, gdzie wygrywa ten, co ma więcej siły i/lub sprytu. Szczyt popularności przypadł na lata 40. i 50., by przypomnieć o sobie na przełomie lat 60. i 70. (z pewnymi modyfikacjami).

Nie oznacza jednak, że nie próbowano wrócić z tą konwencją. Czasami udanie („Tajemnice Los Angeles” czy niedawny „Osierocony Brooklyn”), a czasem nie („Czarna Dalia”). Jak do sprawy postanowił podejść Guillermo del Toro? Postanowił zmierzyć się z napisaną w 1946 roku powieścią Williama Lindsaya Greshama (oczywiście, nie czytałem jej), która skupia się na ambitnym człowieku, Stantonie Carlisle’u (Bradley Cooper). Jednak po kolei.

Kiedy poznajemy naszego bohatera, wrzuca zawiązane zwłoki do zakopanego dołu w domu, a następnie podpala to miejsce. Cel: ruszyć przed siebie, zacząć nowe życie i zarobić kupę szmalu. Tylko gdzie? Jako kto? Czy posiada on jakieś umiejętności? Przypadkiem trafia do wędrownej trupy cyrkowej. Zaczyna jako fizyczny pracownik, ale szybko się uczy i obserwuje, w końcu trafia pod skrzydła małżeństwa, które opanowało czytanie w myślach. Po opanowaniu techniki decyduje się zadziałać na własną rękę i podbić świat, w czym pomaga zakochana w nim Molly – dziewczyna przewodząca prąd. W końcu trafiają do miasta i stają się sensacją śmietanki towarzyskiej, gdzie Wielki Stanton wpada w oko pani psycholog, z którą wchodzi w pewien intratny układ.

Więcej wam nie zdradzę, ale nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Historia w zasadzie dzieli się na dwie części, których granicą jest odejście Stantona z cyrku. Pierwsza część, ta jarmarczno-cyrkowa wygląda niesamowicie, w czym pomagają zarówno stylizowane zdjęcia, jak i szczegółowe odtworzenie epoki. Wesołe miasteczko nie jest wcale wesołe, gdzie jej mieszkańcy – o aparycjach charakterystycznych aktorów – to grupa outsiderów, żyjących w brudzie, smrodzie oraz scenografii przypominającej koszmar. Poznajemy ich umiejętności, troszkę przeszłości, ale też pewien rodzaj silnej więzi. Ten świat wciąga, choć nie pozbawiony jest mrocznych zdarzeń (ucieczka „świra” czy tragiczna historia telepaty Pete’a). Gdzieś w powietrzu czuć tą fatalistyczną atmosferę, a jednocześnie trudno oderwać od tego wszystkiego oczu.

Druga – miejska część – jest pełnym wejściem w świat noir, gdzie coraz bardziej napędzana ambicja, żądza pieniądza oraz niebezpieczna kobieta doprowadzają naszego bohatera prosto w przepaść. Wizualnie też jest to zaznaczone: przestrzeń wydaje się coraz większa, tempo pozornie wolne i wszystko wydaje się przytłaczające. Jakby świat zamierzał go przetrawić, przełknąć oraz wypluć. Szansa na zarobek za pomocą żerowania na naiwności bogatych, złamanych przez życie ludzi przez kontakt z duchami. Ale czy taki kant jest możliwy do zrobienia? Uda się dokonać przekrętu doskonałego? Coraz bardziej zacząłem odczuwać napięcie, mimo iż wyczuwałem jaki finał przewidział dla niego los/tarot/diabeł/jego akcje (chociaż zakończenie potrafiło uderzyć).

I jak to jest cudownie zagrane. Pierwsza część to dominacja znajomych twarzy na drugim planie – Ron Perlman, Willem Dafoe, Toni Collette i, najlepszy z tego grona, David Strathairn. Cała ta ferajna tworzy bardzo zgrany kolektyw, gdzie każdy ma szansę zawłaszczyć samą obecnością ekran. Jest jeszcze Rooney Mara, czyli bardzo delikatna oraz naiwna Molly. W drugiej połowie przebija się mroczny duet, czyli Cate Blanchett (dr Lilith Ritter) i Richard Jenkins (biznesmen Ezra Grindle). Oboje z niepokojącą przeszłością, gdzie jego dręczy śmierć żony i desperacko chce ją znowu zobaczyć (fizycznie!!!), z kolei ona chce wykorzystać wiedzę o pacjentach dla własnych celów.

No i jeszcze jest on, czyli Bradley Cooper jako Stanton. Aktor tutaj pokazuje kilka twarzy swojej postaci: z jednej strony uroczego czarusia, z drugiej przebiegłego manipulatora. I to wszystko jest wygrywane za pomocą drobnych gestów, niewypowiedzianych słów oraz spojrzeń. Jednocześnie znakomicie pokazana jest jego determinacja, a także coraz brutalniejszy upadek, łamanie kolejnych granic w jednym celu: kasa, władza, prestiż.

Wielu mówi, że „Zaułek koszmarów” to nowe rozdanie w karierze meksykańskiego reżysera, bo nie pojawiają się potwory i elementy nadnaturalne. Niby trudno się z tym nie zgodzić, ale prawda jest taka, iż monstra mają (dosłownie) ludzką twarz. Bardzo stylowe kino, mimo pewnych chwil przestoju oraz przewidywalności.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz