Od zmierchu do świtu

Quentina Tarantino oraz Roberta Rodrigueza przedstawiać nie trzeba. To wielcy fani kina klasy B, każdy z nich posiada swój bardzo unikatowy styl (pierwszy jest bardziej elegancki, drugi bardziej śmieciowy i przerysowany), choć Meksykanin robi bardziej zróżnicowane kino gatunkowe. Aż zaskakujący jest fakt, że razem udało im się zrobić tylko jeden film. Jego celem był hołd dla kina exploitation, gdzie całość rozbija się na dwie części. Nie mogę mówić o niczym innym jak „Od zmierzchu do świtu”.

Wszystko zaczyna się jak niemal klasyczna sensacja a’la Tarantino. Jest sobie dwóch braci Gecko. Seth to złodziej, który wpadł podczas napadu na bank. Ucieczkę zorganizował Ritchie, który ma skłonności psychopatyczno-paranoiczne. Jest narwany, lubi zabijać i gwałcić. Obaj ruszają do Meksyku, by oddać szmal Carlosowi oraz zniknąć w El Rey. Niestety, zabrana zakładniczka zostaje zamordowana, więc bracia – chcąc przebić się gładko – porywają rodzinę przechodzącego kryzys wiary pastora. Nie bez problemów trafiają do baru Titty Twister, czekając na umówionego Carlosa. Co może pójść nie tak?

Rodriguez według scenariusza Tarantino idzie początkowo tropem znanym ze stylu tego pierwszego. Nie brakuje krwawych strzelanin, ciętych dialogów oraz czarnego humoru. To dodaje postaciom (nawet epizodycznym jak w otwierającej scenie) okazję do nadania im charakteru. i tutaj czuć scenariuszową rękę Quentina. Ale reżyser dorzuca szybki montaż oraz mocno blues-rockową muzykę z domieszką instrumentalnych fragmentów niczym z epickiego horroru. Ale B-klasowy sznyt podkreśla druga połowa filmu, gdzie mamy tutaj walkę z wampirami. Nie wspomniałem, że druga część to horror? Ale taki z dużym przymrużeniem oka i celowo wyglądający dziadowsko. Tandetna scenografia, tanio wyglądające efekty specjalne (chociaż te praktyczne godnie znoszą próbę czasu) – tutaj mocno czuć rękę Rodrigueza. Niektóre pomysły wydają się wręcz szalone w postaci nietypowych pukawek do walki z krwiopijcami (m.in. wielki, drewniany… wibrator), a humor towarzyszy aż do krwistego finału. Potrafiącego zaangażować, rozbawić i poruszyć.

To wszystko jednak by nie zadziałało, gdyby nie fantastyczne aktorstwo. Prawdziwym objawieniem był wtedy George Clooney. Aktor wówczas znany z roli w serialu „Ostry dyżur”, tutaj jako opanowany i twardy zabijaka Seth skupia swoją uwagę, tworząc bardzo wyrazistą, niejednoznaczną postać. bandyta i morderca, ale z zasadami oraz paroma momentami na pokazanie ludzkiego oblicza. Niestabilnego Ritchie’ego gra sam Tarantino i jest to bardzo wycofana, ale i bardzo niepokojąca postać. pod chłodnym spojrzeniem czai się szaleństwo. Poza tym duetem najlepiej prezentuje się odrobinę ucharakteryzowany Harvey Keitel. Niby już widzieliśmy duchownym z kryzysem wiary, ale wierzcie mi: takiego faceta, pozornie spokojnego, lecz w oczach widać powoli narastającą wściekłość oraz gniew. Jedna z niespodzianek, tak samo jak bardzo bogaty drugi plan z Salmą Hayek (Santatico Pandemonium) czy legendą efektów specjalnych – Tomem Savinim (Sex Machine) na czele.

Do tej pory wspólny film duetu Rodriguez/Tarantino dzieli widownię. Dla jednych to najbardziej jajcarski film lat 90., dla drugich niestrawna chała, nie mogąca się zdecydować czym chce być. Ja uważam, że to dostarczająca wiele frajdy zabawa w b-klasowe kino.

7/10

Radosław Ostrowski

Pentameron

Kilka baśni, trzy królestwa oraz opowieści pełne mroku, tajemnicy. Akcja skupia się na trzech postaciach: królowej pragnącej dziecka, monarchę pełnego chuci oraz króla mieszkającego z córką, co dba bardziej o pchłę niż o dobro swojego dziecka. Bardzo luźno te opowieści się wiążą ze sobą, które Matteo Garrone spaja ze sobą wizualnie.

pentameron1

Te trzy opowieści są zdecydowanie inne niż typowe, klasyczne baśni spod znaku Disneya. Bliżej tutaj do „Labiryntu fauna” czy opowieści braci Grimm, co Garrone wykorzystuje całkowicie. Wszystkie te wątki są bardzo luźno poprowadzone, gdzie przeskakujemy z tych wątków, by potem do niego wrócić. Tak naprawdę to bardzo tajemnicze kino, pełne mroku, surowości, czarów oraz czegoś między wystawnością a surowością. Scenografia z jednej strony robi imponujące wrażenie, ale z drugiej jest ono bardzo oszczędne, co jest dość zaskakujące. Co jest jeszcze dziwniejsze, poza inspiracjami (m.in. „Książę i żebrak” czy „Shrekiem”), to wszystko trzyma się kupy i parę razy reżyser wodzi za nos, ale jednocześnie unika osądzania bohaterów. Każda z postaci ulega swoim pragnieniom, pożądaniom (miłość, uroda, książę, dziecko) i musi za to zapłacić pewną cenę. A to jedna z dwóch brzydkich sióstr, nagle zostaje przemieniona w przepiękną kobietę, a więź między nimi zaczyna słabnąć, narodzone dziecko królowej spotyka swojego „sobowtóra” urodzonego tego samego dnia (służącej) w sposób równie „magiczny”, co on sam, zaś księżniczka marząca romantycznej miłości zostaje wydana za mąż… olbrzymowi, na skutek pewnego zadania.

pentameron2

Nawet jeśli pojawia się humor, jest on bardzo smolisty. Garrone pozwala sobie na wiele, historia jest prowadzona nieszablonowo, posiadając bardzo specyficzny klimat. Poczucie niezwykłości potęguje piękna muzyka Alexandre’a Desplata oraz wysmakowanymi zdjęciami. Niektóre kadry jak podwodna walka z morskim potworem, przypomina bardzo stare filmy przygodowe (zwłaszcza, że nasz śmiałek nosi strój przypominający… nurka głębinowego). A wszystko zostaje połączone w finale.

pentameron3

To wysmakowane kino byłoby jedynie pustą wydmuszką, gdyby nie cudownie dopasowani aktorzy. Wrażenie robi niesamowita Salma Hayek jako konsekwentna, zachwycająca i pełna majestatu monarchini, pragnąca dziecka oraz próbująca go kontrolować. Zaskakuje John C. Reilly w bardziej poważnej roli, tylko szkoda, że pojawia się tak krótko. Troszkę humoru wnosi za to niebezpiecznie „postrzelony” Toby Jones, który dość dziwnie okazuje swoje uczucia córce Violet (świetna Bebe Cave). Z kolei drugi plan jest równie wyrazisty, pełen takich postaci jak tajemniczy nekromanta (Franco Pistoni), trupa cyrkowa czy olbrzymi ogr (Guillaume Delaunay).

pentameron4

Jaki jest „Pentameron”? To baśń idąca swoją własną ścieżką, chociaż opierając się na klasycznych motywach. Surowa, brudna, brutalna i niebojąca się pokazywać krwi, z drugiej strony bardzo wyrafinowana wizualnie i zmuszającego widza do samodzielnego myślenia. Takie rzeczy to tylko w Europie.

7/10

Radosław Ostrowski

Bodyguard Zawodowiec

O formule kumpelskiej komedii już opowiadałem, więc nie będę się powtarzał, tylko od razu powiem o co tutaj chodzi. Bodyguardem jest tutaj Michael Bryce – kiedyś jeden z najlepszych ludzi w swoim fachu, ale ostatni klient zginął, przez co teraz zajmuje się ochroną drobnicy. I wtedy dostaje telefon od swojej byłej, agentki Interpolu o pomoc w dostarczeniu świadka przed Trybunał Sprawiedliwości w Hadze do procesu przeciwko prezydentowi Białorusi oskarżonemu o zbrodnie wojenne. Osobnikiem tym jest… płatny morderca, Darius Kincaid, z którym Bryce ma wspólną przeszłość. Na realizację zadania jest 27 godzin, by z Manchesteru dotrzeć do Hagi.

bodyguard1

Patrick Hughes postanowił zrobić oldskulowe kino akcji, które 30 lat temu byłoby wielkim hitem wypożyczalni kaset video. Jest skontrastowany duet, sporo strzelania i popisów kaskaderskich, by wszystko skończyło się w jeden, oczywisty sposób. Fabuła jest przewidywalna jak kolejność dni w tygodniu, ale nie o to tu chodzi. Ma być krwawo, brutalnie i ostro – tak też właśnie się dzieje. Podczas podróży nasz duet bliżej się, zmuszeni do starć z hordami przeciwników zdesperowanych i uzbrojonych po zęby. Reżyser jest na tyle sprawnym rzemieślnikiem, że potrafi zrobić każdą scenę akcji z pazurem. Zarówno ostrzał konwoju Kincaida, rewelacyjny pościg po ulicach Amsterdamu rozpisany na samochody, motorówkę i motocykl czy moment, gdy nasi bohaterowie są rozdzieleni od siebie i sami muszą pokonać zagrożenie (Bryce w kuchni oraz sklepie a’la Castorama – perełka) dają bardzo dużo frajdy z seansu. Montaż, świetnie dobrana muzyka (m.in. „Black Betty”) podkręcająca tempo, niepozbawione bluzgów dialogi plus silna chemia między bohaterami to najmocniejsze atuty „Bodyguarda”.

bodyguard2

Właśnie chemia – to ona jeszcze bardziej nakręca ten galop. Ryan Reynolds jest tutaj uporządkowanym, dopinającym do ostatniego szczegółu Bryce’m. Sztywny jak urzędnik najwięcej „koloru” nabiera, gdy nic nie idzie zgodnie z jego planem (czyli bardzo często). Przeciwieństwem jest absolutnie wyluzowany i mający wszystko gdzieś Samuel L. Jackson jako Kincaid, który jest tutaj prawdziwym kawałkiem skurwysynem. Bardzo często przypomina czyim jest synem, działa intuicyjnie i bez patyczkowania. Pytanie, czy panowie przed dojściem do celu nie wymordują się nawzajem, cały czas pozostaje otwarte, a iskry między panami są bardzo mocno odczuwalne. Poza nimi na drugim planie błyszczy temperamentna Salma Hayek jako żona Kincaida, serwująca takie wiązanki słowne, że wszystko inne jest nieważne oraz odpowiednio demoniczny Gary Oldman jako prezydent Dukovich.

bodyguard3

„Bodyguard zawodowiec” (za to tłumaczenie dystrybutor powinien oberwać) to uczciwe kino klasy B, które wygląda lepiej niż na pierwszy rzut oka i nie udaje, że jest czymś więcej niż bezpretensjonalną, krwawą napierdalanką z pomysłową choreografią, ironicznym humorem oraz ostrym duetem (co z tego, że grają to, co zawsze). Na końcówkę lata propozycja idealna, pozwalająca się wyluzować.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Samotne serca

Wiele razy przekonywałem się, że prawdziwe historie są idealnym materiałem dla kina czy literatury, co pokazują nie tylko biografie, ale też takie tytuły jak „Prosta historia” czy „Informator”. Tym razem dostajemy historię dwojga morderców, którzy działają jako „zabójcy samotnych serc” – Raya Fernandeza i Marthę Beck, którzy obrabowali i zamordowali kilkanaście kobiet. Pewnie zabiliby jeszcze więcej osób, gdyby nie determinacja prowadzącego śledztwo Elmera Robinsona i partnerującego mu Charlesa Hildebrandta.

samotne_serca1

Ta historię postanowił opowiedzieć syn jednego z policjantów, Todd Robinson. Zawsze w tego typu sprawie jest ryzyko, że osobisty charakter może nie tylko wypaczyć, ale i wynudzić. Prawdą jest, że reżyser skupia się na swoim ojcu, który prowadził śledztwo ze sporą determinacją po samobójstwie swojej żony, na szczęście to nie odbija się na samej historii, która jest poprowadzona naprawdę przyzwoicie. Powoli obserwujemy przypadkową znajomość Raya i Marthy, ich pierwszą zbrodnię i następne (skupiono się na kilku przypadkach) oraz mozolnie prowadzone policyjne śledztwo. Trudno odmówić stylu oraz inspiracji kinem noir (klimatyczne zdjęcia, utrzymane zarówno w czerni jak i sepijnej żółci, jazzowa muzyka oraz fryzury i kostiumy), co na pewno jest zaletą. Wielu może zniechęcić mozolne tempo dochodzenia oraz brak szybkiej akcji, ale umówmy się: to nie ma zawodów w strzelanie, a psychologia bohaterów jest równie istotna jak morderstwa (krótkie, ale gwałtowne) i w paru miejscach napięcie sięga wysoko (zatrzymanie bohaterów przez patrol). Nasuwają się pewne skojarzenia z „Bonnie i Clyde”, ale Martha i Ray nie są tacy sympatyczni jak bohaterowie filmu Arthura Penna. Oboje są bezwzględni, ale ich relacja jest bardziej toksyczna i oparta bardziej na zastraszaniu.

samotne_serca2

To wszystko byłoby zaledwie przyzwoitym filmidłem, gdyby nie dobrze grający aktorzy. Dość oszczędny w ekspresji John Travolta świetnie sobie radzi w roli samotnego i trochę podniszczonego przez życie detektywa Robinsona, który jak znajdzie trop to nie odpuszcza. Tak samo James Gandolfini (Hildebrandt, który jest też narratorem całej historii), choć on jest bardziej pogodny i przyziemny. Obaj panowie zaskakująco dobrze się uzupełniają. Druga para jest tutaj Martha i Ray (apetyczna Salma Hayek i czarujący Jared Leto) – ona zazdrosna i porywcza, on uległy wobec niej i bezradny. Są niebezpieczni i bardzo bezwzględni. Poza tymi dwoma parami warto wyróżnić dwie panie: Laurę Dern (Rene – koleżanka z pracy Robinsona, chcąca się z nim związać) i Dagmara Domińczyk (Delphine – jedna z ofiar).

Nie można odmówić Robinsowi solidnego rzemiosła, bo tym w zasadzie jest ten film. Solidną robotą z mocnym aktorstwem oraz stylizacją kina noir. Trochę lepszą od „Czarnej Dalii” De Palmy, jednak do najlepszych filmów z tego gatunku sporo brakuje.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Mocne uderzenie

Scott Voss jest nauczycielem biologii w szkole, gdzie nie za bardzo się przykłada, a swoje najlepsze lata ma za sobą. Także szkoła ma spore kłopoty finansowe i dlatego chcą zlikwidować dodatkowe zajęcia z muzyki prowadzonymi przez Marty’ego. Scott chcąc pomóc , dorabia jako nauczyciel dla starających się o obywatelstwo. Tam poznaje Nika, byłego zawodnika MMA. Wtedy wpada na pomysł dorobienia jako zawodnik.

MMA_300x300

Już sam opis zapowiada, że jest to film, którego nie można traktować absolutnie poważnie. Po komedii należy się spodziewać masy humoru (niekoniecznie najwyższych lotów). Nie ma tutaj ostrego treningu przepony, ale zdarzają się zabawne sytuacje, że wymienię chociaż pierwsze walki, dość nieudane czy nauka cudzoziemców. Tak naprawdę jest to opowieść o tym, że zawsze należy walczyć. Może i zakończenie jest naiwne, ale pokrzepia. I jest naprawdę dobrze zrobione (świetnie zmontowana walka). Technicznie jest w porządku, zwłaszcza muzyka jest naprawdę dobra.

Siłą napędową tego filmu jest Kevin James, który jest dość dobrze zbudowany i bywa przekonujący w roli nauczyciela-fightera, który z desperacji walczy, choć nie potrafi. Wychodzi mu to ślamazarnie, ale mimo to trzymamy za niego kciuki. Poza nim wybija się Henry Wnkler (Marty, nauczyciel muzyki) oraz wyjątkowo zabawny Bas Rutten jako Niko. Ten były fighter, który uczy jogi (to też jest dość ciekawe) i stara się o obywatelstwo staje się mentorem i wsparciem dla Scotta.

MMA2_300x300

Ogólnie mówiąc, to oglądało się to z frajdą i lekkością. Jeśli chcecie po tym trenować MMA zastanówcie się, bo możecie ostro oberwać.

7/10

Radosław Ostrowski

Savages: ponad bezprawiem

Ben i Chon są młodymi chłopakami, którzy zajmują się sprzedawaniem narkotyków. Poza tym balują, imprezują i mają tą samą dziewczynę, Ophelię. Dostają propozycję współpracy z meksykańskim kartelem, ale się nie zgadzają.  Więc kartel pod wodzą Eleny decyduje się porwać dziewczynę, w ten sposób zmuszając ich do lojalności…

Oliver Stone ostatnio nie miał zbyt dobrej passy, od czasów „Męskiej gry” każdy film spotykał się z chłodniejszym przyjęciem („Aleksander”, „W.” czy „Wall Street II”). Tym razem postanowił przenieść na ekran powieść Dona Winslowa. Choć sama fabuła nie jest zbyt zaskakująca, to jednak jest opowiedziana w taki sposób, że aż chce się oglądać. Kamera albo skupia się na pięknych plenerach Kalifornii, albo zaczyna skupiać się na detalach jak w rasowym kryminale. Tempo zmienia się jak w kalejdoskopie, nie brakuje brutalnych scen (tortury zakończone podpaleniem ciała) bez chodzenia na kompromisy, obecność narratorki (niezbyt lotnej Ophelii) – dzięki takim zabiegom Stone bawi się konwencją, niepozbawionej przerysowania. A zakończenie wielu może zaskoczyć.

savages_400x400

Od strony aktorskiej najciekawszy jest zdecydowanie drugi plan, bo główni bohaterowie są średnio ciekawi. Wcielający się w nich Taylor Kitsch (narwany i bardziej walczący Chon) oraz Aaron Taylor-Johnson (spokojniejszy i bardziej myślący Ben) radzą sobie poprawnie, zaś Blake Lively w roli O to młoda, puściutka dziewczyna marząca o wielkiej przygodzie, która ma ładnie wyglądać przed kamerą. Jak już wspomniałem ciekawszy jest drugi plan, na którym bryluje Benicio Del Toro jako bezwzględny i obrzydliwy Lado. Również Salma Hayek w roli szefowej kartelu jest dość ciekawie zarysowana jako ostro walcząca o przetrwanie szefowa mafii, która czasem potrafi być ludzka, ale rzadko. Nie można nie wspomnieć Johna Travolty grającego skorumpowanego agenta DEA, który odgrywa dość kluczową rolę i wypada naprawdę przyzwoicie.

savages2_400x400

Stone może nie kręci filmów tak mocnych jak „Pluton” czy „Urodzony 4 lipca”, niemniej wraca jednak do dobrej formy. Bezkompromisowe, dobre kino sensacyjne w niezłym stylu. Czekam na więcej, Mr Stone.

7/10

Radosław Ostrowski