Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat

Filmy Marvela już nie wywołują takie entuzjazmu jak jeszcze w 2019 roku. Z paroma wyjątkami jak trzecia część „Strażników Galaktyki” i „Deadpoola”, ale nawet ja straciłem serce do tych produkcji. Może z powodu przesycenia konwencją i masą rzeczy do nadrobienia (po drodze pojawiły się seriale), a może z powodu tak silnego przywiązania do starych bohaterów, których już więcej (raczej) nie zobaczymy. Ale jednak nie odpuściłem sobie całkowicie superherosów i – wbrew jakiemukolwiek rozsądkowi – wybrałem się na nowego „Kapitana Amerykę”. Po raz kolejny potwierdziło się, że nadzieja jest matką głupich.

„Nowy wspaniały świat” zaczyna się od razu z grubej rury. Genarał „Thunderbolt” Ross (Harrison Ford) zostaje wybrany na prezydenta USA. Parę miesięcy później po akcji odzyskania cennego ładunku (pochodzącego z Celestialskiej Wyspy… adamantium), nowy Kapitan Ameryka – Sam Wilson (Anthony Mackie) – zostaje zaproszony do Białego Domu. Panowie nie przepadali zbytnio za sobą, jednak prezydent chce zakopać topór wojenny oraz planuje reaktywować Avengersów, a także doprowadzić do światowego pokoju i wspólnego korzystania z adamantium. Komuś jednak jest to wybitnie nie na rękę i dochodzi do (nieudanej) próby zamachu. Wilson próbuje na własną rękę ustalić, kto stoi za tym wszystkim.

Za „Nowy wspaniały świat” odpowiada reżyser Julius Onah, mający w swoim dorobku bardzo chłodno odebrany „Cloverfield Paradox”. Jakby tego było mało, produkcja miała wiele dokrętek, wywołanych przez chłodny odbiór przy pokazach testowych, co mocno opóźniło premierę. I czuć tutaj, że ta historia jest mocno okrojona i brzmi niebezpiecznie znajomo. Zbyt wiele jest tu podobieństw do „Zimowego żołnierza”, a nawet „Wojny bohaterów”, co mnie mocno zaskoczyło. Znowu mamy kogoś pociągającego za sznurki, by doprowadzić do destabilizacji świata (niczym baron Zemo w „Wojnie bohaterów”), mamy twardego żołnierza działającego jako pionek kogoś silniejszego (Sidewinder, czyli gorszy Zimowy Żołnierz), jest nawet odpowiednik Czarnej Wdowy w postaci odpowiedzialnej za kwestie bezpieczeństwa Ruth Bat-Seraph (znana z „Unorthodox” Shira Haas) czy latynoski odpowiednik Falcona (Joaquin Torres grany przez Danny’ego Ramireza). Niby są nowe postacie, ale sprawiają wrażenie gorszych zamienników. Nawet antagonista (niejaki Samuel Sterns zwany Liderem) wydaje się kalką kalki, przez co nie sprawia wrażenie poważnego zagrożenia. Do tego jeszcze mamy dylematy związane z wchodzeniem w cudze buty (Sam Wilson) albo wejścia w nową rolę (Ross), tylko nie wybrzmiewają zbyt mocno jak powinny.

Technicznie jest to zrobione poprawnie, bez jakiegoś mocniejszego uderzenia. Z dwoma wyjątkami: atakiem na dwa zbuntowane myśliwce oraz finałowa konfrontacja między Kapitanem Ameryką a Czerwonym Hulkiem. Obie są dobrze nakręcone i dynamicznie zmontowane, dając moment ekscytacji. Jednak to wszystko wywołuje we mnie spore znużenie materiału. O dziwo, jest tutaj o wiele mniej humoru niż zazwyczaj, ale nie zawsze on działa.

Aktorsko jest dla mnie strasznie nierówno. Anthony Mackie w roli Sama Wilsona wypada bardzo porządnie i ma na tyle charyzmy, by trzymać film na własnych barkach. Jednak dla mnie całość kradnie Harrison Ford, zastępujący zmarłego Williama Hurta w roli Thaddeusa Rossa. Niby robi to, co ostatnio – jest ostry, bywa zrzędliwy i jest twardy niczym pięść, konsekwentnie dążąc do celu. Jednocześnie skrywa on pewną (dość przewidywalną) tajemnicę. Za to kompletnie zmarnowano tutaj Giancarlo Esposito, bo jego Sidewinder pojawia się bardzo rzadko i jego dialogi są strasznie słabe. A wydawało się, że będzie kimś o wiele więcej. To samo mógłbym odnieść do Tima Blake’a Nelsona jako głównego antagonisty.

„Nowy wspaniały świat” nie jest ani nowy, ani wspaniały. Szanuję bardziej poważny ton i podejście, ale czuć tutaj silne zmęczenie materiału. Nie sprawdza się to ani jako polityczny thriller, ani jako superbohaterski blockbuster. To tylko przystanek w kolejne do kolejnego, potencjalnie ciekawszego „Thunderbolts”, lecz nic ponadto.

5/10

Radosław Ostrowski

Unorthodox

Estera ma 19 lat, mieszka w Williamsburghu i należy do ultraordoksyjnej gminy żydowskiej. Więc jej los w zasadzie jest ograniczony do bycia żoną oraz maszynką do robienia dzieci. Po roku małżeństwa (zaaranżowanego) z właścicielem sklepu jubilerskiego decyduje się na jeden krok: ucieczkę. Dzięki pomocy nauczycielki muzyki trafia samolotem do Berlina, gdzie mieszka jej matka. Jednak społeczność nie jest w stanie jej tego darować I wysyła za nią męża oraz jego kuzyna, by ściągnęli ją z powrotem. Zaczyna się wyścig z czasem.

Kolejny niemiecki serial od Netflixa inspirowany prawdziwą historią Deborah Feldman. Sama historia toczy się dwutorowo, a zaburzenie nie jest zasygnalizowane wizualnie. Pierwszy wątek dotyka okresu “amerykańskiego”, czyli kiedy Esty zostaje wtłoczona do procesu zamążpójścia. Drugi to ucieczka do Berlina oraz próba odnalezienia się w nowym otoczeniu. No i oczywiście pościg za dziewczyną. Sama historia toczy się powoli i pozwala wejść w ten hermetyczny świat. Świat z narzuconymi zasadami oraz regułami, gdzie pozycja społeczna utrwalona jest od zawsze. I albo to zaakceptujesz, albo zostaniesz wyklęty/a. Bardzo pieczołowicie pokazano wszelkie obyczaje i rytuały: od pierwszej “randki”, porady koleżanek, wizytę w mykwie oraz ceremonię ślubu. Wszystko w języku jidisz, co tylko dodaje realizmu. Ale to wszystko skrywa bardzo opresyjny system, gdzie wszystko oparte jest na tradycji – świętej oraz nienaruszalnej, a także manipulacji czy zastraszaniu. Wszystko po to, by w ryzach trzymać porządek tego świata. Świata, z którego ucieczka wydaje się niemożliwa albo bardzo trudna.

Dlatego w scenach z życia w swojej społeczności odczuwałem pewien lęk, niepokój oraz bardzo gęstą atmosferę. Zmiana pleneru tylko częściowo rozładowuje napięcie, bo Esty nie od razu trafia do domu matki. Ku mojemu zdumieniu, dziewczyna radzi sobie nieźle w nowym otoczeniu. Nikt nie próbuje jej oszukać, wszyscy są życzliwi i tolerancyjni (jak to w Berlinie), choć nie brakuje problemów w postaci braku lokum, braku pracy oraz pieniędzy. Część zostaje rozwiązana za pomocą zbiegów okoliczności, co troszkę dla mnie było pewnym problemem. Bo wtedy czułem, że kontrast między tymi światami był zbyt łatwy oraz niemal zero-jedynkowy. Ale najbardziej zaskoczyła mnie złożoność, z jaką pokazane jest życie w środowisku chasydzkim. Dodatkową perspektywę dają postacie Jakowa oraz Mojszego. Ten pierwszy stara się być posłusznym życiu w społeczeństwie, nie znając innego sposobu życia, ale jest zbyt uległy wobec matki. I to rzuca cień na życie małżeńskie, czyniąc z niego  także ofiarę, co kompletnie mnie zaskoczyło. Z kolei Mojsze to taki człowiek od brudnej roboty oraz bardzo posmakował życia poza środowiskiem, przez co żyje w zawieszeniu. Niby jest ortodoksem, ale jakoś niezbyt głęboko wierzącym oraz trzymającym się zasad (gry hazardowe, korzystanie ze smartfona), co pokazuje pewną hipokryzję.

Jeśli jednak coś może drażnić, to bardzo otwarte zakończenie, które niejako zawiesza historię. Przez co chciałoby się poznać dalsze losy naszej bohaterki już poza swoim środowiskiem. Czy w końcu daliby jej spokój, czy może jednak walczyliby o jej dziecko przed sądem. A może tutaj chodziło o to, że zawsze będzie musiała oglądać się za plecami I nigdy nie będzie czuć się bezpiecznie? Dla mnie jest zbyt dużo niedopowiedzeń, co do dalszych losów. Czy udało się jej zdobyć stypendium? Czy sama wychowuje dziecko? A może ktoś – oprócz jej matki – pomaga? To wywołuje we mnie silne poczucie niedosytu.

Wszystko to jest rekompensowane przez świetne aktorstwo. Ale z tego grona wybija się absolutnie rewelacyjna Shira Haas. Wierzę tej postaci – jej zagubieniu, niepewności czy silnej wierze, która zostaje poddana silnej weryfikacji przez życie oraz środowisko. Ale mimo naiwności, bardzo wiarygodnie pokazuje jej przemianę z młodej dziewczyny w silną, coraz bardziej odporną na manipulację swoich ziomków oraz powoli odkrywająca kolejne kolory życia. Od lęku po luz i radość, stając się paliwem napędowym tego serial.

“Unorthodox” jest zaskakująco spokojnym serialem na poważny temat. Ale na szczęście bez popadania w publicystykę oraz zabawę w propagandową agitkę, o co byłoby bardzo łatwo. Troszkę szkoda, że zakończenie troszkę rozczarowuje i nie daje satysfakcji.

7,5/10

Radosław Ostrowski