21 mostów

Nowy Jork, późną nocą. Miasto zazwyczaj śpi, ale nocą budzą się bandyci i wtedy dochodzi do wielu zbrodni. Coś o tym wie detektyw Andre Davis, którego ojciec zginął jak był dzieckiem przez paru gnojów. Już jako dorosły poszedł w ślady ojca, tylko bardziej nie patyczkował się z ludźmi, co zabijali policjantów. I przez to ma na pieńku z wydziałem wewnętrznym, ale dostaje nową sprawę. Doszło do włamania, co skończyło się śmiercią kilku policjantów. Do śledztwa dołącza policjantka z narkotykowego, bo na miejscu zbrodni znaleziony kilkaset kilo koksu.

21 mostow1

Film Briana Kirka to niemal klasyczny w konstrukcji kryminał, skupiony na śledztwie. Sama narracja przebiega dwutorowo. Z jednej strony mamy policjanta z reputacją, przydzieloną tymczasowo partnerkę oraz dużą presję czasu. Z drugiej strony mamy dwóch przestępców, działających ewidentnie na czyjeś zlecenie. Nawet oni sami nie wiedzą w co się pakują, bo zlecenie staje się dla nich skomplikowane. Czemu dragów było więcej niż planowano? I skąd się wzięło tylu policjantów? Zasadzka? Ustawka? Czy jakieś brudne, policyjne akcje na boku? To będzie próbował ustalić Davis, ale to nie będzie proste. Reżyser bardzo powoli odkrywa element układanki, chociaż dla fanów gatunku nie będą niczym zaskakującym. Niemniej trudno “21 mostom” odmówić klimatu przypominającego troszkę kino noir. Akcja osadzona niemal w nocy, jazzowa muzyka w tle, wiele ujęć na miejski krajobraz oraz powolne tempo.

21 mostow2

Nie oznacza to jednak, że twórcy rezygnują z pościgów czy strzelanin, bo tych nie brakuje. I są bardzo porządnie zrobione, lecz bez fajerwerków, służąc historii oraz budując napięcie. Wszystko jest bardzo przy ziemi, bez popisów pirotechnicznych, co sprawdza się bez zarzutu. Ale jest krwawo oraz z bluzgami.

21 mostow3

Aktorsko jest więcej niż okej, a każdy ma tutaj coś do roboty. Świetnie sprawdza się Chadwick Boseman jako Davis, który najpierw myśli, dopiero potem sięga po broń. Chociaż na początku mówi się nam zupełnie coś innego, a charyzma aktora sprawdza się tutaj bardzo dobrze. Równie wyrazisty jest duet bandytów w wykonaniu Taylora Kitscha oraz Stephana Jamesa, z czego ten drugi wydaje się bardziej opanowany i nie strzela do nikogo na ślepo. Chyba, że zostaje postawiony pod ścianą. Solidnie wspierają ich na dalszym planie Sienna Miller (detektyw Burns) oraz J.K. Simmons, nawet nie mając za wiele do roboty.

“21 mostów” ma wiele z klasycznego kryminału, a mimo schematów potrafi zaangażować i wciągnąć do samego, krwawego końca. Angaż Bosemana oraz producenckie wsparcie braci Russo zaprocentowało bardzo porządnym dreszczowcem w starym stylu.

7/10

Radosław Ostrowski

Przekładaniec

Bohaterem jest pewien młody, inteligentny chłopak w kolorze blond. Jest biznesmenem, który dostarcza towar, dostaje za to kasę i płaci działkę szefowi. Niby pierze swoje pieniądze, a ma ich dużo, dzięki biznesowi: dilerce narkotyków. Jednak coraz bardziej zaczyna myśleć o emeryturze. Przed tym dostaje dwie robótki do wykonania. Pierwsza dotyczy odnalezienia córki starego przyjaciela, która za bardzo lubi ćpać i zniknęła bez śladu. Druga sprawa to standard, czyli dobicie targu i sprzedaż tabletek ecstasy. Problem w tym, że jest to towar kradziony.

przekladaniec1

Na hasło brytyjskie kino gangsterskie dzisiaj wymawiane jest jedno nazwisko: Guy Ritchie. Nakręcony w 2004 „Przekładaniec” miał być kolejnym jego filmem, ale Brytyjczyk był zajęty innym projektem. Zamiast niego pojawił się jeden z jego współpracowników, czyli producent Matthew Vaughn. Czuć ten klimat znany z „Porachunków” i „Przekrętu”, chociaż jest to bardziej serio niż w/w. Bliżej jest do późniejszej „Rock’n’Rolli”, gdzie mamy zderzenie grubych ryb z drobnymi płotkami, nie brakuje gangsterów wykorzystujących policję dla własnych celów. Jest też w końcu prosty plan, który z każdą minutą coraz bardziej zaczyna się sypać, a poczucie bycia sprytnym od reszty wydaje się iluzoryczne. Pojawia się też humor, jednak jest go o wiele mniej niż w pierwszych film Ritchiego czy tego montażowego stylu. Zabawa w podchody, serbscy zabójcy, drobne cwaniaczki, kompletni idioci – dzieje się tu dużo, a posklejanie elementów układanki potrafi dostarczyć wiele frajdy. Nie brakuje trzymania w napięciu (akcja ze snajperem czy zabicie szefa mafii), jak i poważniejszych momentów.

przekladaniec2

Wygląda to bardzo porządnie i stylowo. Vaughn jeszcze nie jest tak efekciarski jak w „Kingsman”, ale potrafi bawić się równoległym montażem. Wszystko podbite bardzo fajną muzyką oraz eleganckimi zdjęciami. Vaughn spokojnie prowadzi narrację i potrafi ciągle zaskakiwać aż do finału zakończonego cliffhangerem.

przekladaniec3

Do tego mamy prawdziwą plejadę aktorów, którzy – w większości – nie są tak rozpoznawalni jak teraz. W roli naszego bezimiennego protagonisty wciela się Daniel Craig i to dosłownie przed zagraniem agenta 007. Pan X wydaje się bardzo pewny siebie, działa według określonego planu, jakby mając wszystko pod kontrolą. Niby wydaje się taki cool, ale to wszystko jest kamuflaż i parę razy widać, że w tej głowie coś się dzieje. Magnetyzująca, charyzmatyczna postać. Nie zawodzi Colm Meaney jako bardzo lojalny Greg, będący gangsterem starej daty, nie znoszący sprzeciwu Kenneth Granham, czyli szef Jimmy oraz bardzo śliski Michael Gambon (Eddie Temple). Gdybym miał wymienić wszystkie rozpoznawalne twarze, nie starczyło by czasu, ale mamy choćby znanych z „Porachunków” Jasona Flemynga i Dextera Fletchera, jest też Tom Hardy, Sally Hawkins czy Sienna Miller. Każde z nich ma te swoje przysłowiowe pięć minut, dodając swoją cegiełkę.

Największym grzechem debiut Matthew Vaughna jest pewne poczucie deja vu. Niemniej „Przekładaniec” to ciągle świetny brytyjski kryminał z przełomu wieków oraz wprawka do kolejnych, droższych produkcji tego producenta.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Na cały głos

Ostatnio o Rogerze Ailesie (a dokładniej o aferze związanej z molestowaniem seksualnym pracownic) powstał film „Gorący temat”. Ale parę miesięcy wcześniej stacja Showtime postanowił zrobić serial o karierze tego kontrowersyjnego człowieka mediów. Wszystko zaczyna się w momencie, gdy ten bogobojny konserwatysta dostaje propozycję pracy dla Ruperta Murdocha, szefa News Corporations. Jest rok 1995 i powstaje Fox News – tuba bardziej prawicowej strony Ameryki, wierzących w Boga, rodzinę oraz prawo do bycia równiejszych od równych.

na caly glos1

Ekipa pod wodzą scenarzystów Alexa Metcalfa i Thomasa McCarthy’ego w ciągu siedmiu odcinków próbuje opisać tą 20-letnią pracę Ailesa w Fox News. Jeśli spodziewacie się uczciwego, obiektywne spojrzenie na USA, tego człowieka – bardzo świadomego jaką moc mają media – to nie interesuje. Zamiast informacji, slogany i wrażenia, rzucane hasła, ostre i bezpardonowe ataki na bardziej lewą stronę. Bo rację mamy my, którzy dzięki swoim wartościom tworzymy prawdziwą Amerykę. I dzięki temu udaje się dotrzeć do ludzi spoza establishmentu, uważający się za wykluczonych, odrzuconych, zapomnianych. Są to prości ludzie, do których trzeba dotrzeć nieskomplikowanym językiem oraz przekazem, stąd ten sposób formy. Dlatego oglądalność śrubuje wysoki poziom, ludzie są zadowoleni, zaś Ailes staje się coraz potężniejszy. I udaje się pokazać jak większą kontrolę zaczyna mieć ten człowiek, coraz bardziej pozbawiony kontroli oraz jakiejkolwiek smyczy.

na caly glos2

I to wszystko pokazane jest w sposób przystępny, mimo masy nazwisk oraz postaci. Jednocześnie pokazuje się to bardziej prywatne życie, gdzie bohatera cały czas wspiera żona. Co troszkę mnie dziwi, bo mąż bardzo mocno ją ogranicza. Kiedy ma szansę pracy w dawnej firmie, decyduje się i… zostaje potem zwolniona. Ostatecznie staje się wręcz zaślepioną fanką, wspierającą jego działania w pracy. Ale jednocześnie do samego końca pozostaje nieświadoma relacji męża z innymi kobietami. Bo wątku molestowania oraz zmuszania kobiet do seksu nie da się uniknąć. Choć początkowo wydaje się ledwo naznaczonym tłem (oprócz wątku Laurie Luhn), to nawet w tych momentach czuć obrzydzenie, wstręt wobec tego zachowania. I dopiero ten wątek pod koniec uderza ze zdwojoną siłą, nadal potrafiąc uderzyć mocnymi scenami (rozmowy z kobietami przeprowadzane przez prawników najpierw w firmie, a potem w biurze).

na caly glos3

Nie ma tutaj jakichś formalnych zabaw – może poza krótkimi przebitkami montażowymi – niemniej ta historia fascynuje i angażuje. Akcja skupia się na przełomowych wydarzeniach: od odpalenia Fox News przez 11 września i kadencje Baraka Husseina Obamy (to drugie imię oczywiści przypisał mu Ailes) aż do upadku oraz odejścia Ailesa z Fox News. Mimo tych paroletnich skoków, udaje się twórcom zachować spójną narrację, bez poczucia dezorientacji czy przeoczenia czegokolwiek. A to nie jest takie proste. Niemniej mam pewne poczucie niedosytu, jakbym troszkę za mało czasu spędził z Ailesem. Albo inaczej: nie poznałem go zbyt dobrze i nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, co go uczyniło takim, jakim był. Nie, żebyśmy nie poznali przeszłości, bo nasz bohater troszkę o niej opowiada, niemniej było to dla mnie za mało.

na caly glos4

Choć udało się zebrać świetnych aktorów, powiedzmy to sobie wprost: „Na cały głos” to wielki show Russella Crowe’a. Aktor postanowił pójść drogą Christiana Bale’a i mocno przybrał na wadzę, by wcielić się w Ailesa, będącego tutaj niemal niepowstrzymaną siłą. Z jednej strony człowiek świadomy wielkiej siły mediów oraz dotarcia do innych ludzi. Nie można mu odmówić charyzmy oraz determinacji w przekazywaniu swojej wizji Ameryki, ale z drugiej jest bigotem, egotykiem, przekonanym o swojej nieomylności. Kiedy wybucha, balansuje na granicy groteski, ale nigdy nie przekracza granicy przerysowania. Drugi plan też ma wiele do zaoferowania, choć największe pole do popisu dostaje zaskakująca Sienna Miller (bardzo wyciszona, ale równie konserwatywna żona Elizabeth), dawno nie widziana przeze mnie Naomi Watts (dziennikarka Gretchen Carlson), poruszająca Annabelle Wallis (Laurie Luhn) oraz ostry jak brzytwa Seth MacFarlane (bezwzględny Peter Lewis).

Wydawałoby się, że już po „Newsroom” czy fragmentach „House of Cards” nie da się już niczego powiedzieć o mediach. Ale „Na cały głos” pokazuje, że nawet ograny temat można przedstawić w ciekawy, fascynujący sposób. A siłę tych mediów pokazały wyniki wyborów prezydenckich z 2016 roku, stanowiąc gorzki finał tego dzieła.

8/10

Radosław Ostrowski

Nocne życie

Amerykanie lubią opowiadać o gangsterach, niemal celebrując ich niczym bohaterów. A czasy Wielkiego Kryzysu dają bardzo duże pole do popisu dla filmowców, pisarzy oraz innych artystów. Jednym z nich jest specjalista od kryminałów – Dennis Lehane, który napisał trylogię poświęconą Joe Coughlinowi. Ale na ekran postanowiono przenieść środkową część, skupiającą się na naszym bohaterze, któremu twarzy oraz głosu użyczył będący na wznoszącej fali Ben Affleck. Człowiek ten postanowił też film wyprodukować (wspólnie z Leonardo DiCaprio), napisać scenariusz oraz wyreżyserować.

nocne_zycie1

Sam początek to Boston lat 20., gdzie poznajemy Joego. Jest on synem kapitana policji, chociaż sam zajmuje się nie do końca legalnymi interesami. Jest drobnym złodziejem i cwaniakiem, który ma jednego poważnego pecha: umawia się z dziewczyną, która jest kochanką szefa irlandzkiej mafii. I to mocno zmienia jego życia, o mały włos unikając śmierci. By zemścić się na rywalu podejmuje współprace z włoskimi gangsterami i dostaje zadanie przejęcia kontroli nad Florydą – a dokładniej do Tampy, by rozkręcić handel rumem oraz inne gałęzie gangsterskiego interesu.

nocne_zycie2

Na pierwszy rzut oka nowy film Afflecka wydaje się klasycznym filmem gangsterskim, gdzie mamy drobną płotkę, która staje się wielką rybą. Joe próbuje żyć po swojemu, lecz kontrolę nad swoim losem stracił już dawno temu. Do tego mamy czas prohibicji, czyli nędzy i biedoty, gdzie tylko najsprytniejsi i najbogatsi byli w stanie się utrzymać na powierzchni. Tylko przestępcza kariera pomagała żyć na więcej niż przyzwoitym poziomie. Jednak problem w tym, że trzeba bardzo uważać. Bo jak się zdobywa władzę, to ludzie wyżej i niżej postawieni chcą na tym coś ugrać. Zdrada wisi w powietrzu, traktowanie cię jak śmiecia (Ku Klux Klan) oraz przypominanie dla kogo tak naprawdę pracujesz. Czy w tym świecie da się przetrwać?

nocne_zycie3

Reżyser solidnie buduje realia epoki oraz zachowuje styl tych czasów. Nie zapomina jednak o scenach akcji, które są zrobione świetnie. Zarówno ucieczka po napadzie, jak i niemal finałowa strzelanina w hotelu są bardzo dobrze wykonane pod względem operatorskim oraz montażowym. Problem w tym, że postaci oraz wątków jest zwyczajnie za dużo i nie wszystkie w pełni wybrzmiewają. Mamy mafijne rozgrywki, córkę komendanta z Tampy, której przemiana (z narkomanki do religijnej fanatyczki) może drażnić, wątek miłosny; a nawet dwa. Sam środek toczy się dość szybko, przez co w wiele rzeczy musimy uwierzyć na słowo (narracja Coughlina z offu), a wiele wydarzeń zostaje pokazanych bardzo skrótowo, przez co spokojne tempo staje się bardzo męczącym doświadczeniem.

Jeśli coś nie zawodzi, to jest bardzo gwiazdorska obsada, która robi, co potrafi najlepiej. Sam Affleck w roli głównej wypada całkiem nieźle, chociaż czytając powieść wyobrażałem sobie o wiele młodszego aktora. Niemniej mimo niemal kamiennej twarzy, aktorowi udaje się przekonująco pokazać wewnętrzne konflikty za pomocą oczu oraz drobnej mimiki. Solidny poziom prezentują niezawodni Brendan Gleeson (ojciec Joe) i Chris Cooper (komendant Figgis), można też zawiesić oko na zjawiskową Zoe Saldanę (Gabriella) oraz apetyczną (nadal) Siennę Miller (Emma), a najbardziej zaskakuje Elle Fanning w roli córki komendanta. Początkowo spokojna, jej przemiana potrafi zmrozić krew (fantastyczna scena przemowy), tworząc wyrazisty charakter.

Nie będę ukrywał, że „Nocne życie” bardzo mnie rozczarowało. Affleck jako reżyser coraz bardziej się rozwijał i ten tytuł miał wszelkie odpowiednie składniki, by zrobić furorę oraz dostarczyć świetnej rozrywki. Tylko, że po pierwszym akcie wszystko zaczyna się rozsypywać i dopiero pod koniec zaczyna nabierać siły. Oby to nie był początek kariery reżyserskiej Afflecka.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Zaginione miasto Z

Jest rok 1906. Wielka Brytania nadal jest potężnym imperium, posiadającym multum kolonii, armię itp. Ale tak naprawdę tutaj liczy się tylko jedna postać – major Percy Fawcett. Wojskowy z dużym doświadczeniem, lecz bez żadnych odznaczeń oraz sławy. Ale dostaje szansę od Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, które prosi go o pomoc w sprawie zażegnania konfliktu między Brazylią a Boliwią. A dokładniej o odmierzeniu granicy, znajdującej się na rzece Amazonce. Trzeba znaleźć jej źródło. Ale podczas tej wyprawy major znajduje ślady dawnej cywilizacji.

zaginione_miasto_z1

James Gray to filmowiec w gruncie rzeczy niszowy, próbujący iść własną ścieżką niż bezsensownie kopiować gatunkowe klisze. I dla wielu hasło kino przygodowe będzie kojarzyć się z mutacją Indiany Jonesa, gdzie akcja zasuwa na złamanie karku, będą jakieś łamigłówki do rozgryzienia. Ale tego w „Zaginionym mieście Z” nie znajdziecie – tutaj reżyser stawia na eksplorację kompletnie nieznanego rejonu, konsekwentnym budowaniu aury tajemnicy oraz próbie psychologicznego portretu człowieka. Człowieka, który marzył o osiągnięciu wielkich czynów i dla którego dżungla stała się pewnego rodzaju obsesją, stanowiącą sens jego egzystencji. Dlatego to wszystko jest takie wręcz surowe, pozbawione jakichkolwiek fajerwerków wizualnych, a tempo jest bardzo spokojne. Czasami wręcz za spokojne, co dla wielu może być trudną barierą do pokonania. Nawet kolorystyka wydaje się taka zgaszona. Ale jednocześnie reżyser potrafi zahipnotyzować tym czekaniem na odnalezienie tytułowego złotego miasta, fascynuje wejście do tego innego świata – „dzikusów”, wodzów czy handlarzy niewolników.

zaginione_miasto_z2

Przez chwilę czułem wrażeniem, jakbym wchodząc do tej dżungli trafił do „Czasu Apokalipsy”. Nie potrafię tego doprecyzować, ale takie wrażenie odniosłem. A jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że całość oparto na prawdziwych wydarzeniach i nie widzimy tylko jednej wyprawy, ale aż trzy (z przerwą na I wojnę światową). Determinacja Fawcetta (którego rewelacje o innych cywilizacjach traktowano z drwiną) jest godna podziwu, a zakończenie wydaje się dość prawdopodobne.

zaginione_miasto_z3

Że daje się wytrzymać przy tym filmie jest zasługą świetnej gry aktorskiej. Bardzo dobre wrażenie roli Charlie Hunnam w roli Percy’ego. W scenach, gdy musi oprzeć swoją grę na charyzmie, pokazać determinację oraz siłę woli, robi imponujące wrażenie. Ale kiedy musi poradzić sobie w trudnej sytuacji domowej, wtedy troszkę słabnie jego moc, zdominowany przez Siennę Miller w roli żony. Dla mnie największym zaskoczeniem był za to Robert Pattinson jako adiutant Costin z brodą oraz okularach, kompletnie zrywając z wizerunkiem wampira ze „Zmierzchu”. Pozwalający na lekki humor adiutant okazuje się lojalnym, oddanym i godnym zaufania człowiekiem. A swoje pięć minut ma Tom Holland jako dojrzewający syn Percy’ego, Jack.

zaginione_miasto_z4

„Zaginione miasto Z” ma w sobie ducha kina przygodowego sprzed 40 lat. Zapomnijcie o akcji, pogoniach, strzelaninach czy dynamice. To bardzo surowe, spokojne, wręcz wyciszone kino, zmuszające do skupienia, ale dające w zamian spotkanie z nieznanym światem. Może i jest troszkę staroświeckie, jednak warto ulec urokowi tego dzieła.

7,5/10

Radosław Ostrowski

High-Rise

Lata 70., gdzieś w Wielkiej Brytanii. Poznajemy dr Roberta Lainga – zwykłego, szarego człowieka wprowadzającego się do nowego budynku zwanego Wieżowca – samowystarczalnej chaty z basenem, sklepem, siłownią. Trafia on dokładnie na środek budynku, czyli 25 piętro. Powoli próbuje adaptować się do otoczenia i dostaje się prosto w klincz. Z jednej strony jest wyższa sfera kierowana przez Anthony’ego Royala – głównego architekta, z drugiej są szaraczki kierowane przez buntowniczego Richarda Wildera. Kiedy coraz częściej dochodzi do awarii prądu, konflikt wydaje się nieunikniony.

highrise1

Kolejna adaptacja dzieła J.G. Ballarda, który bardzo krytycznie odnosi się do obecnego świata. „High-Rise” to niby lata 70., ale nie jest to w żadnym wypadku film retro.. W zasadzie jako takiej fabuły nie ma, a reżyser wykorzystuje postać Lainga, by pokazać silny kontrast między high-life’m a szaraczkami z dołu. I to widać już na zasadzie scenografii – szczyt jest pełen przepychu, blichtru, bogactwa. Tam nawet jest koń (!!!) na dachu, a dół – skromnie, szaro i nieciekawie. Reżyser bardzo zgrabnie czerpie z estetyki kina lat 70. – kostiumy, design samochodów, wizualne skupienie na detalach oraz świetna gra oświetleniem. A im dalej w las, tym coraz bardziej dochodzi orgiastycznych imprez, gdzie obie strony unikają się jak ognia. Jest coraz bardziej przerażająco, z kolejnym zezwierzęceniem. Ktoś nagle zabija psa, ktoś próbuje zgwałcić kobietę, ktoś odbiera sobie życie (płynnie montowane ze scenami imprezy). Wszystko to doprowadza do niesamowitej formy, tylko ta dystopijna alegoria wg Whitleya była dla mnie zbyt chłodna.

highrise2

Bo że jest to dystopia oraz metafora tego, do czego jest zdolny człowiek, widzimy od samego początku, gdzie widzimy już budynek jako pobojowisko i cofamy się 3 miesiące wstecz. Wiemy, że będzie źle i brakuje tutaj elementu zaskoczenia. Przełknąłbym ten drobiazg, gdyby nie kompletna obojętność wobec postaci, które są ledwo zarysowane. To mają być konkretne postawy wobec swoich własnych aspiracji – bo każdy chce mieszkać wyżej, prawda? Ale w zamian za całkowitą izolację, agresję i przetrwanie za wszelką cenę. Daje to do myślenia i skłania do refleksji, lecz wnioski są oczywiste: zawsze będą ludzie uprzywilejowani oraz ci bez nich.

highrise3

Aktorsko Whitley dobrał bardzo znane twarze i wydaje się, że najłatwiej identyfikować się z granym przez Toma Hiddlestona Laingiem – everymenem, który chce mieć święty spokój, a w żadnej ze sfer nie czuje się najlepiej. Coraz bardziej głupieje, męczy się, nie wysypia, chce się odciąć od reszty otoczenia. Reszta obsady radzi sobie dobrze: od krnąbrnego i prymitywnego Wildera (Luke Evans), eleganckiego Royala (Jeremy Irons) oraz mająca swoje kontakty seksowna Charlotte (Sienna Miller).

highrise4

„High-Rise” próbuje stworzyć portret współczesnego człowieka – samotnego, egoistycznego, pozbawionego emocji, wrzucając go w ekstremalną sytuację. Problem w tym, że poza niesamowitą oprawą audio-wizualną, nie ma tu zbyt wiele do zaoferowania. Wheatley bardziej przypomina to Davida Cronenberga, który o ważkich sprawach opowiada w chłodny wykład. Niewygodne, wymagające kino, nie dla każdego.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Ugotowany

Adam Jones to był gość w kulinarnym świecie. Perfekcjonista, wymagający od siebie i od innych wiele. Był blisko osiągnięcia trzeciej gwiazdki Michelin, ale zaliczył gigantyczny upadek – gorzała, dragi, dziewczyny. I zniknął, trafiając do wygwizdowa w Luizjanie, by powrócić do Londynu po trzech latach. Świat jednak o nim nie pamięta, a znajomi traktują go z nienawiścią. Udaje się jednak zebrać ekipę i w restauracji starego kumpla Tony’ego – kierownika restauracji swojego ojca.

ugotowany1

John Wells – znany i ceniony producent filmowy – coraz sprawniej działa sobie jako reżyser. „Ugotowany” to jego trzecie podejście. Moim zdaniem najlepszy z tego zestawu. I już po tytule można stwierdzić, że to film o gotowaniu, ale nie do końca. Po kolei. Najważniejsze jest tutaj całkowite poświęcenie się swojej pasji. Tą filozofię realizował Adam, bo gotowanie dla gości to nie jest takie byle co, skoro płaci się takie pieniądze. A to oznacza jedno – kilkunastogodzinną harówkę, ciągły stres, bluzgi oraz całkowite poświęcenie. Taka jest cena bycia doskonałym, ale co po tym? Poczucie wypalenia, zmęczenie, dystans wobec innych. Adam musi zmierzyć się z własnymi demonami, a nazbierało się ich. Nie będę o nich opowiadał, bo historia ta wciąga, mimo iż było na ekranie wiele. Sytuację częściowo ratuje ironiczny humor (głównie drwienie z kuchni molekularnej), trzymająca w napięciu muzyka oraz pięknie fotografowane jedzenie.

ugotowany2

Twórcy realistycznie pokazują pracę w kuchni, gdzie najważniejsze jest zadowolenie klienta oraz dążenie do perfekcji, nawet za cenę rezygnacji z osobistych planów. Ma to swój rytm, smakuje pysznie i czuć silną chemie między bohaterami. Za to plus. A co mi się nie podobało? Pewne wątki i postaci pojawiają się dosłownie na kilka minut – dług zaciągnięty u francuskich dilerów, była dziewczyna czy krytyk kulinarny przychodzący specjalnie na kolację. Można to było bardziej rozwinąć, by czuć stawkę tej gry, na szczęście to nie jest poważna wada.

ugotowany3

Wszystko tutaj trzyma za pysk Bradley Cooper. Adam w jego wykonaniu to bezczelny, ale utalentowany skurczybyk z niewyparzoną gębą, trochę jak główny bohater „Whiplash”. Jak sam mówi, tylko w kuchni czuje się dobrze. Wsiąka tym miejscem niczym gąbka, ciągle zdystansowany, zawsze perfekcyjny i trudny do polubienia. Ale ma za to dobrych przyjaciół, chociaż na nich nie zasługuje. Drugi plan za to jest tak bogaty, że niektórzy bohaterowie pokazują się za krótko (dotyczy to Umy Thurman oraz Alicii Vikander), ale najbardziej wyróżniają się dwie postacie. Pierwszą jest opanowany i sztywny niczym kij od szczotki Tony z aparycją Daniela Bruhla. Widać, że temu facetowi zależy na Adamie i szanuje go za umiejętności. Druga postacią jest młoda, samotna matka Helena (Sienna Miller bez makijażu wygląda znacznie ciekawiej), która jest równie ambitna jak Adam, ale sprawia wrażenie takiej cichej myszki. Potem jednak zaczyna dogadywać się z Adamem, nadawać na tych samych falach i czuć miętę.

ugotowany4

Jeśli ktoś szukał realistycznego portretu światka kulinarnego, to „Ugotowany” jest filmem dla was. Niby nic oryginalnego w samej historii, ale jak to jest zrobione i jak to się ogląda. Tylko jedna rada: zobaczcie ten film po spożytym posiłku, a nie przed. Poczujecie się głodni.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Granice namiętności

Jest rok 1940 i trwa wojna. I to podczas wojny w Londynie żyje Vera – jest piosenkarką, która swoimi utworami podtrzymuje mieszkańców kraju na duchu. Przypadkowo poznaje swojego dawne kochanka, poetę Dylana Thomasa i jego żonę, Cathlin. Mieszkają razem we trójkę, do momentu, gdy Vera poznaje młodego żołnierza, Williama.

granice_namietnosci1

Romansidło w czasie wojny – tak można określić film Johna Maybury’ego. Na papierze wydaje się to interesująco – miłość, namiętność, zdrady, dziecko, wojna oraz jej wpływ na psychikę. Powinno tu kipieć od emocji i reżyser próbuje użyć kilku metod: od ciekawie sfotografowanych scen erotycznych (z kilkoma odbiciami lustrzanymi) przez brudne ujęcia wojenne, zbitki montażowe (przeplatanka akcji wojennej z porodem) do zbliżeń na twarze. Problem w tym, że całość kompletnie nie angażuje i zwyczajnie nie wciąga. Nie czuć tutaj ani namiętności, ani chemii między bohaterami, w dodatku pewne ciekawsze wątki (kryzys twórczy, skomplikowany portret Thomasa nie potrafiącego wybrać między kobietami czy fascynacja dwóch kobiet) zostają mocno zepchnięte na dalszy plan. I nie pomagają ani ładne plenery, ani recytowane fragmenty wierszy Thomasa. Nawet w scenach dramatycznych (William atakujący dom Thomasów z karabinu czy sceny wojenne) brakuje napięcie, emocji, czuć chłód.

granice_namietnosci2

I nie pomagają aktorzy, którzy starają się jak mogą. Przyzwoicie zaprezentowały się Keira Knightley oraz Sienna Miller (przyznam się bez bicia – jest na co popatrzeć), za to kompletnie nieprzekonujący był Matthew Rhys w roli poety Dylana Thomasa – dekadenta, komunisty, pijaka i kochanka, z kolei Cillian Murphy (William) pojawia się za rzadko i jego bohater jest mocno zepchnięty, chociaż prezentuje się najciekawiej.

granice_namietnosci3

Maybury chyba sam nie do końca wiedział, co chciał i o czym opowiedzieć. Za dużo grzybów jest w tym barszczu, co nie może się wszystkim spodobać.

granice_namietnosci4

6/10

Radosław Ostrowski

Snajper

Wojna zawsze kręciła filmowców niemal od zawsze. Potrafili stworzyć wielkie dzieła („Czas Apokalipsy”, „Szeregowiec Ryan”), ale też czasami ja spłycali pokazując ją jako wielką przygodę, z czego już wyrosłem. Więc co jeszcze można opowiedzieć o wojnie, zwłaszcza o wojnie w Iraku? Zadania tego podjął się największy patriota USA, Clint Eastwood.

snajper1

Prawie 85-letni Amerykanin postanowił opowiedzieć o wojnie z perspektywy jednego faceta – Chrisa Kyle’a. kim był ten człowiek? Najlepszym amerykańskim snajperem, który podczas wojny w Iraku zabił setki osób. Spodziewałem się amerykańskiej flagi, sporej dawki patosu oraz pokazania amerykańskich chłopaków jako fajnych oraz prawych kolesi, będących szeryfami świata. Eastwood troszkę bawi się w propagandzistę, ale nie do końca. Pojawia się patos w scenach pogrzebów czy podczas powrotu do domu, jednak nie jest to ciężkostrawna mieszanka, podszyta miejscami zgorzknieniem. Problem jednak w tym, ze jest to dość jednostronnie przedstawione, tylko z perspektywy Jankesów. Sami Irakijczycy są przedstawieni albo jako prymitywne dzikusy, zajmujące się mordem albo podstępnymi zdrajcami współpracującymi z Al-Kaidą. Ta jednowymiarowość wywołuje dość negatywne odczucia, bo Eastwood znany był z bardziej złożonych obserwacji. Przeszkadza może też lekko chaotyczny początek, gdzie mamy przeskoki chronologiczne, jednak potem wszystko wraca na swoje tory.

snajper2

Plusem na pewno są sceny akcji, w których atmosfera jest nerwowa i napięcie miejscami mocno sięga zenitu. Wystarczy wspomnieć finał z burzą piaskową, przez którą kompletnie nic nie widać. Eastwood znany był z prostych środków do pokazywania emocji, nawet odrobinę humoru (szkolenia w Navy Seals). Sam Eastwood nie schodzi poniżej solidnego poziomu, ale problem miałem taki, że widziałem już podobny film, opowiadający o tym samym. Czyli o człowieku, który chce walczyć za kraj i nie potrafi żyć bez wojny. Tak, to „Hurt Locker”, który mocniej podziałał niż film Eastwooda.

snajper3

Jeśli chodzi o aktorstwo, to jest to więcej niż dobry poziom. Bradley Cooper miał zagrać rolę Kyle’a jeszcze, gdy film miał nakręcić David O. Russell i muszę przyznać – dał radę. To rola zagrana w sposób bardzo oszczędny, wyciszony i skupiony, ale w oczach widać wszystko: od uporu i determinacji po strachu i zagubienie. Poza nim jest jeszcze równie dobra Sienna Miller jako żona Taya, nie do końca radząca sobie z mężem wojakiem, co rzadko pojawia się w domu, a jak jest to tak jakby był nieobecny.

„Snajper” to pierwszy od 7 lat film Eastwooda, który trafia do polskich kin. Jedno jest pewne – Brudny Harry nadal trzyma formę i na razie nie planuje emerytury. W dodatku rozbił bank, zarabiając kupę szmalu. To naprawdę dobre i miejscami trzymające w napięciu kino wojenne, ale lepszy był „Hurt Locker”.

7/10

Radosław Ostrowski

nadrabiam_Eastwooda

 

Rozmowa z gwiazdą

Pierre Peters jest bardzo uznanym dziennikarzem zajmującymi się sprawami politycznymi, reportażami wojennymi i innymi poważnymi sprawami. Dlatego kiedy ma zrobić wywiad z popularną aktorką, jest delikatnie mówiąc rozczarowany. W dodatku jest kompletnie nieprzygotowany, co wywołuje dość negatywną reakcję drugiej strony. Ale na skutek wypadku, Pierre trafia do jej domu i tam próbuje dokończyć wywiad, ale efekt tego spotkania będzie zaskakujący dla obojga.

wywiad_300x300

O tym, że Steve Buscemi (czyt. Buszemi, ja jednak zostaje przy wymowie Buskemi) jest świetnym aktorem wie każdy, kto widział „Wściekłe psy”, „Desperado” czy ostatnio „Zakazane imperium”. Jednak mało kto wie, że Buscemi zajmuje się reżyserią filmów niezależnych. Jednym z takich filmów był nakręcony w 2007 roku „Interview”, remake filmu Theo van Gogha z 2003 roku. Choć cały film w 90% toczy się w jednym pomieszczeniu, udaje się stworzyć naprawdę ciekawe i nieteatralne dzieło. W takim filmie najważniejsze są dwie rzeczy: scenariusz i obsada. Na szczęście, jedno i drugie jest zrobione na dobrym poziomie. Tak naprawdę jest to film o zakładaniu masek, gdzie między bohaterami toczy się gra, tylko jaka jest jej stawka? I kto kogo oszukuje i udaje? Bo nic nie będzie takim jak się wydaje na początku. W dodatku wszystko dobrze sfotografowane (trochę na siłę dynamizowane zdjęcia), ze świetnymi dialogami (sceny „wyznań” bohaterów).

wywiad2_400x400

Ale nawet i to by nie uratowało filmu, gdyby nie dwoje grających główne role. Pierre’a zagrał sam Buscemi i to jest kolejna świetna kreacja. Jego bohater jest jednocześnie cyniczny, ale pod tym ukrywa pewną wrażliwość i tajemnicę. Żałosny i sprytny jednocześnie, a jednocześnie bardzo oszczędny. Ale partnerująca Sienna Miller dorównuje mu kroku i choć na początku sprawia wrażenie na początku typowej głupiej blondyny, okazuje się tak jak Buscemi mieszanką wrażliwości, oszustwa i cynizmu. Patrzenie na tę dwójkę jest dużą przyjemnością.

Buscemi okazał się nie tylko świetnym aktorem, ale i bardzo uzdolnionym reżyserem. „Interview” to jego duże osiągniecie, a już w tym roku znów stanie po drugiej stronie kamery. Już nie mogę się doczekać.

7/10

Radosław Ostrowski