Zgiń kochanie

Choć szkocka reżyserka Lynne Ramsay kręci filmy rzadko, to nie pozwalają sobie łatwo wyjść z głowy. Tak było z głośnym „Musimy porozmawiać o Kevinie” czy niby sensacyjnym „Nigdy Cię tu nie było”. Teraz Ramsay wraca z adaptacją powieści argentyńskiej pisarki Ariany Harowicz, której blisko jest do w/w „Kevina”, ale jednocześnie to zupełnie inna bestia.

„Zgiń kochanie” opowiada historię dwójki młodych ludzi, którzy wprowadzają się do domu gdzieś na prowincji Montany. Grace (Jennifer Lawrence) planuje napić powieść, Jackson (Robert Pattinson) zaczyna pracować i próbuje jakoś utrzymać się. Wszystko się jednak zmienia, gdy przychodzi na świat ich dziecko. Początkowo wydaje się wszystko iść w dobrym kierunku. Ale im dalej w las (nie tylko ten znajdujący się wokół domostwa), tym coraz bardziej Grace zaczyna zachowywać się dziwnie. Znudzenie, samotność, izolacja oraz nieobecność męża w domu zaczynają naznaczać się w psychice młodej dziewczyny.

Ramsey z jednej strony niczym w „Kevinie” pokazuje tą mniej przyjemną twarz macierzyństwa, pozbawioną radości i euforii. Ale z drugiej reżyserka o wiele mocniej skupia się na stanie psychicznym młodej matki, która zaczyna się rozsypywać na tysiące kawałków. Nie ma tu jako takiej narracji, gdzie wskakujemy od jednego epizodu do drugiego: coraz agresywniejszego oraz szokującego (kompletne zdemolowanie łazienki, wyskoczenie przez szybę) z chwilami onirycznymi jak pojawianie się tajemniczego motocyklisty, który przejeżdża koło domu. Zupełnie jakby z kobiety zaczyna budzić się coś bardziej zwierzęcego, wręcz pierwotnego, nie dającego się opisać czy zaszufladkować. Czy to, co widzimy dzieje się naprawdę, a może to wytwór jej pokiereszowanego umysłu? Jeśli liczycie na odpowiedź, nie dostaniecie jej. Przynajmniej nie wprost, dodając pewne drobne poszlaki. O ile będziecie chcieli je wypatrzyć.

Całość jest bardzo ciężkim doświadczeniem, co wynika z samej tematyki i – co muszę z bólem przyznać – męczący. A nie było to zbyt przyjemne zmęczenie. Gwałtowne ataki muzyki (punkowy początek wywołał we mnie silny ból głowy), szczególnie intensywny montaż pod koniec, wreszcie bardzo wolne, ospałe tempo. Jednak jak zaczynają dziać się rzeczy, zaś ataki stają się coraz ostrzejsze i mocniejsze, ciężko jest oderwać wzrok. Wszystko jest bardzo pięknie sfotografowane (nawet nocne zdjęcia na lekko niebieskim filtrze są bardzo wyraźne), dialogi mają przebłyski, jednocześnie potrafi zaskoczyć w paru kierunkach. Jednak cały czas miałem jeden poważny problem: cały czas czułem, że nie jestem w głowie bohaterki, tylko przyglądam się jej z boku. Po części przez to nie byłem w stanie zaangażować się emocjonalnie w tym całym rollercoasterze.

Aktorsko jest tu bardzo solidnie, ale wszystko na barkach trzyma rewelacyjna Jennifer Lawrence. W żadnej innej roli aktorka nie grała aż tak ryzykownie, oscylując na granicy przerysowania i szarży, jednak cały czas nie można od niej oderwać. A także nie byłem w stanie przewidzieć, co zrobi dalej: od skradania się na łące niczym kot… z nożem w ręku przez gwałtowne wybuchy emocjonalne aż po niezrozumiałą dla nas frustrację. Poczucie osamotnienia, przygnębienia oraz braku wsparcia doprowadzają do eskalacji oraz bardzo mocnego zakończenia. Nawet jeśli budziło we mnie skojarzenia z „Mother” Darrena Aronofsky’ego, to jednak Ramsey więcej wyciąga z aktorki. W kontrze stoi do niej Robert Pattinson, którego bohater coraz bardziej staje się przytłoczony i nie radzący się z dorosłym życiem. Jest o wiele bardziej w cieniu Lawrence, jednak między nimi jest dość mocna chemia. Drugi plan dominuje dawno nie widziana – przynajmniej przeze mnie – Sissy Spacek jako teściowa Pam i jest świetna.

Jak zwykle w przypadku Ramsey „Zgiń kochanie” mocno spolaryzuje widownię, jak to miało miejsce podczas festiwalu w Cannes. Jest to zdecydowanie nieprzyjemny, trudny, bardzo szorstki dramat psychologiczny, miejscami ocierający o horror kobiety na skraju załamania nerwowego. Ma dość powolne tempo, oniryczny klimat i bardzo testuje cierpliwość, wywołując także dyskomfort. Niemniej jest on jak zadra, której nie da się tak łatwo pozbyć i zostaje na długo, a to bardzo duże osiągnięcie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Prosta historia

W roku 1999 David Lynch stworzył film kompletnie niepodobny do tego, co robił zazwyczaj. Orbitujące na granicy jawy i snu mroczne opowieści pełne seksu, przemocy, podwójnych tożsamości. Świat pozornie znany, lecz skrywający najciemniejszą, ukrytą stronę człowieka. Taki świat widzieliśmy w „Dzikości serca”, „Blue Velvet” czy „Zagubionej autostradzie”, jednak w „Prostej historii” wszystko zmierza w kompletnie innym kierunku.

Bohaterem filmu jest Alvin Straight (Richard Farnsworth) – 72-letni mieszkaniec Laurens w stanie Iowa. Zajmuje się nim córka Rose (Sissy Spacek) i prowadzi bardzo spokojne życie, choć już ma swoje lata. Chodzi o lasce, ledwo widzi i palić też nie powinien, ale nic sobie z tego nie robi. Pewnego dnia dowiaduje się, że jego brat Lyle, z którym nie utrzymywał kontaktu przez 10 lat, miał udar. W końcu Alvin uznaje, że musi się z nim spotkać i pogodzić. Jest parę problemów: a) brat mieszka w Mount Zion w stanie Wisconsin, czyli ponad 500 km od Laurens; b) Alvin nie widzi zbyt dobrze i nie ma prawa jazdy, c) córka nie jest w stanie go zawieść tak daleko. W końcu mężczyzna decyduje się wyruszyć na… kosiarce, do której dobudowuje przyczepkę. Jednak jego pierwsza próba kończy się zepsuciem kosiarki, lecz to pana Straighta nie zniechęca.

„Prosta historia” – co wielu może zaskoczyć – jest oparta na historii z artykułu napisanego dla New York Timesa z 1994 roku. Scenariusz napisała jedna ze współpracowniczek Davida Lyncha, montażystka Mary Sweeney ze swoim kolegą Johnem Roachem, zaś w USA film dystrybuował… Walt Disney Pictures. I film miał kategorię wiekową G (czyli do oglądania w zasadzie dla wszystkich). To wszystko wydaje się kompletnie abstrakcyjnym połączeniem gwiazd, którego raczej nikt się nie spodziewał. Nie miało to prawa zadziałać, a jednak. Film Lyncha jest taki, jak podaje polski tytuł: prosty, nieskomplikowany, zadziwiająco bliski życia oraz… kontemplacyjny, z braku lepszego określenia. Historia toczy się bardzo powolny rytmem, gdzie akcji (jako takiej) w zasadzie nie ma.

Więcej tutaj widzimy Alvina w drodze, jednak najciekawsze są tutaj interakcje z obcymi ludźmi po drodze. Nie ważne, czy to uciekająca z domu nastolatka, biorący udział w zawodach rowerzyści, kobieta potrącająca jelenia czy ksiądz – te chwile rozmów pozwalają nie tylko na poznanie troszkę bliżej samego Straighta. Pokazują też pewną skrywaną w ludziach dobroć i życzliwość wobec nieznajomych. Tyle ciepła, empatii wyrażanej w tak oszczędny sposób nie zobaczycie nigdzie indziej. Tą historię dopełnia przepiękna warstwa audio-wizualna: zachwycające krajobrazy pól kukurydzianych pokazanych z góry czy lasów z „jesiennymi” liśćmi zostaną na długo. Tak samo jak bardzo oszczędna, idącą w kierunku country muzyka Angelo Badalamenti.

To wszystko jednak daje dodatkową siłę emocjonalną dzięki rewelacyjnemu Richardowi Farnsworthowi w roli Alvina. Od świetnie napisanych i wypowiadanych zdań aż po chwile wyciszenia, kiedy wszystko wyraża sama twarz – chce się na tego aktora patrzeć. Od samego początku do ostatniej sceny zwyczajnie elektryzuje, choć robi tak niewiele, ale jest bardzo naturalnie. Reszta obsady to w zasadzie mniejsze lub większe epizody, ale każdy tutaj wypada co najmniej bardzo dobrze, nawet mając niewiele czasu na ekranie.

Jak sam Lynch przyznał w jednym z wywiadów: „Prosta historia” to mój najbardziej eksperymentalny film w moim karierze. Początkowo może to brzmieć dziwnie, ale po seansie ma to sens. Jest to piękny wizualnie, bardziej stonowany, bardzo ciepły film, a jednocześnie najbardziej zdyscyplinowane dzieło w dorobku twórcy „Twin Peaks”.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Pierwszorzędne cięcie

Michael Ritchie debiutanckim „Szaleńczym zjazdem” zaimponował w owym czasie krytykom. To także była pierwsza kolaboracja reżysera z Genem Hackmanem. Panom się tak dobrze pracowało, że reżyser zatrudnił aktora do kolejnego filmu – sensacyjnego „Pierwszorzędnego cięcia”.

Tutaj Hackman gra „Mary Ann” – lokalnego gangstera z Kansas City i właściciela sporej trzody bydła. Prowadzi dobry biznes, ale… jest winien chicagowskiej mafii kupę kasy. Do tej pory ci, co próbowali watażkę „naprostować” kończyli nieciekawie. Albo zabijani, albo przerobieni na mięso. Teraz ludzie z miasta tracą cierpliwość i wysyłają swojego cyngla, Nicka Devlina (Lee Marvin) z paroma ludźmi do pomocy.

Sama fabuła nie brzmi jakoś powalająco czy oryginalnie. Jednak filmowi bliżej do porządnie wykonanego kina klasy B czy wręcz komiksowej opowiastki. Sama intryga prowadzona jest prosto i bezpośrednio, dialogi są pełne one-linerów, zaś klimat jest… rednecki. Lokalsi nie traktują naszych gości z szacunkiem, większość to chłopy ze strzelbami, a poza handlem bydłem jest też prostytucja dziewczyn z sierocińca (mocna scena licytacji), widok mięsa robionego z krów. Całość jest zaskakująco krótka, bo ma niecałe półtorej godziny i mija bardzo szybko. A jednocześnie Ritchie potrafi budować napięcie oraz zwyczajnie zaszaleć: jest ucieczka przez pole pszenicy przed ścigającymi redneckami oraz… kombajnem, wjazd ciężarówką w szklarnię (zakończony całkowitą destrukcją) czy finałowa konfrontacja w stodole.

A wszystko na swoich barkach (niemal) trzyma Lee Marvin, będący w trybie znanym choćby z „parszywej dwunastki”. Czyli jest szorstki, małomówny człowiek czynu. Może i bandzior, ale ma zasady – jak Franz z „Psów”. Hackman pojawia się rzadko, jednak nadal robi wrażenie. Jest dość ekscentryczny, bywa prostacki, lecz jest bardzo pewny siebie. Zderzenie tej dwójki jest nieuniknione. Trzeba też wspomnieć o debiutującej na ekranie Sissy Spacek w roli jednej z dziewczyn, Poppy. Ma wielkie… oczy (nie wiem, o czym myśleliście), rude włosy i wygląda pięknie.

Ritchie bawi się tu w pulpową sensację/komiks, który całkiem nieźle znosi próbę czasu. Jest bardzo kreatywny, dzieją się rzeczy nie do uwierzenia, a prosta opowieść wciąga. Dzięki aktorstwu Marvina i Hackmana całość wchodzi na wyższy poziom.

7/10

Radosław Ostrowski

Zaginiony

To zadziwiające jak wiele filmów robionych za amerykańskie dolary, gdzie – bardziej lub mniej bezpośrednio – dotykają bardzo niewygodnych dla Stanów Zjednoczonych tematów i/lub są aktami oskarżenia wobec ich działań poza krajem są tworzenie przez filmowców spoza USA. O mniejsze lub większe pośrednictwo w obalaniu rządów dla krajów, które później doili w zamian za przymknięcie oczu na rządy dyktatury czy innych radykalnych fanatyków. Taki akt oskarżenia w 1982 roku zrealizował urodzony w Grecji francuski reżyser Costa-Gavras, opierając się na prawdziwej historii.

zaginiony1

„Zaginiony” opowiada historię młodego chłopaka, Charliego Harmona, który działał w kraju gdzieś w Ameryce Południowej (w filmie nie pada nazwa kraju, ale jest to Chile) AD 197x. Chłopak działał pisząc artykuły dla tworzonej przez kumpli lewicowej gazety, mieszkając razem z żoną Beth. Spokojne i w miarę szczęśliwe życie rozsypuje się w momencie przewrotu dokonanego przez wojskowych. Godzina policyjna, zerwana wszelka komunikacja, zablokowane drogi – każde wyjście na ulicę może skończyć się śmiertelnym strzałem. Któregoś dnia, mężczyzna znika bez śladu, a kobieta – nie bez problemów – trafia do domu, gdzie zastaje totalny chaos. Mimo próśb i pomocy urzędników ambasady, wszelkie próby znalezienia śladu mężczyzny prowadzą donikąd. W końcu ojciec zaginionego, bogobojny biznesmen Ed, decyduje się wziąć sprawy w swoje ręce. Przyjeżdża do kraju i razem z synową próbuje odnaleźć chłopaka, ale łatwo nie będzie.

zaginiony2

Reżyser już na samym początku nie cacka się i pokazuje kraj jako miejsce nie należące do bezpiecznych. Wszędzie słychać świszczące kule, widać wojskowe pojazdy na ulicy i każdego można zatrzymać, aresztować i przetrzymać. Gavras, także mający lewicowe poglądy, coraz bardziej podkreśla beznadzieję sytuacji Harmonów. Urzędnicy ambasady wydają się bezużyteczni, kolejni świadkowie początkowo przedstawiają sprzeczne informacje, a każdy trop prowadzi donikąd. Z czasem zaczynają dochodzi do bardzo przerażających i trudnych faktów. Zwłaszcza dla ojca, który jest takim wzorcowym obywatelem, nie mającym żadnego powodu ufać komukolwiek z osób reprezentujących rząd. W przeciwieństwie do Beth, będącej wręcz wrogo nastawionej do tej elity.

zaginiony3

I to zderzenie tych dwóch światopoglądów było dla mnie najmocniejszym punktem „Zaginionego”, co też wynikało z rewelacyjnie dobranych aktorów, czyli Jacka Lemmona oraz Sissy Spacek. Obje wobec siebie są początkowo nieufni, jakby wzięci z dwóch planet obcy ludzie. Niby rodzina, a tak naprawdę obcy ludzie, mieszanka siły i słabości. Z każdą kolejną chwilą te mury zaczynają się zakopywać i buduje się silna więź („Jesteś najbardziej odważną osobą jaką poznałem w życiu. Mówię szczerze”), przez co oboje zaczynają dostrzegać to samo i tak samo.

zaginiony4

To jednak jeden z bardziej depresyjnych filmów, pokazujący bezwzględność władzy junty oraz bezsilność jednostki wobec systemu. Zwłaszcza skupiającego wobec siebie ludzi silnych, wpływowych i dający w zasadzie bezkarność ludzi władzy, a prawa obywatelskie zostają zabrane. Bo nie są one wyryte na kamieniu. I przed tym ostatnim trzeba uważać.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Castle Rock – seria 1

Każdy fan twórczości Stephena Kinga zna nazwę miasteczka Castle Rock. Po raz pojawiło się w „Martwej strefie” i od tej pory przewijało się w wielu powieściach oraz opowiadaniach mistrza grozy z Maine. Na pozór to zwykłe miasteczko w stanie Maine, jednak bardzo mocno przyciąga zło o wymiarze nadprzyrodzonym. Tym bardziej dziwi fakt, że dopiero niedawno ktoś wpadł na pomysł serialu, którego akcja toczyłaby się w tym miasteczku, czerpiąc wiele z dorobku literackiego Kinga. Ale od czego jest J.J. Abrams oraz platforma streamingowa Hulu? I tak dwa lata temu pojawiła się pierwsza seria antologicznego serialu „Castle Rock”. Czy udana?

Jej bohaterem jest Henry Deaver – czarnoskóry adwokat, adoptowany jako dziecko przez białą rodzinę z Castle Rock (ojciec – pastor, matka zajmowała się domem). Mężczyzna od bardzo dawna mieszka w Teksasie, gdzie broni ludzi skazanych na śmierć. Ale chcąc, nie chcąc wraca w rodzinne strony, mimo bardzo mrocznej oraz zamazanej przeszłości. A wszystko z powodu tajemniczego chłopaka znalezionego w nieużywanym skrzydle więzienia Shawshank. Poprzedni naczelnik w dniu przejścia na emeryturę popełnił samobójstwo, a przy chłopaku nie znaleziono żadnych dokumentów, a jedyne wymówione przez niego słowa to: „Henry Deaver”. Prawnik próbuje wybadać sprawę, jednak nie będzie to takie proste.

Cały sezon pełni rolę takiego jakby wprowadzenia do miasteczka Castle Rock, którego rozmiar pokazywany w panoramie jest ogromny. Tylko, że całą historia skupia się dosłownie w kilku lokacjach (dom matki Deavera, więzienie, dom naczelnika, bar, las, kościół), przez co nie czuć tej sporej przestrzeni. Czasami na chwilę trafimy w inne miejsce jak złomowisko, ale to się zdarza zbyt rzadko. Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że w samym serialu jest stosunkowo mało horroru. Jasne, jest pewien klimat niepokoju oraz tajemnicy (szczególnie na początku oraz wobec postaci chłopaka), ale potem bywa z tym różnie.

Twórcy próbują troszkę przybliżyć inne osoby w miasteczku, co częściowo się udaje. Jak w przypadku matki Deavera (rewelacyjna Sissy Spacek), która nawet dostaje jeden odcinek dla siebie, gdzie widzimy wydarzenia z jej perspektywy. A że jest ona osobą chorą na Alzheimera, to dzieją się na ekranie rzeczy. Ale nie wszyscy mają tyle szczęścia, bo kilka potencjalnie ważnych postaci albo zostaje zepchnięta na dalszy plan (naczelnik Lacy czy Jackie Torrance), albo nie odgrywa aż tak istotnej roli jak by się mogło wydawać (Molly). No i sam główny bohater wydaje się być tylko solidnie napisaną oraz zagraną postacią przez Andre Hollanda. Jednak czegoś mu brakuje, bo przestaje interesować.

Ale za bardzo wyskoczyłem, bo realizacyjnie jest to bardzo porządnie zrealizowane. Nie brakuje tutaj długich panoram miasta czy ujęć od góry. Fani książek Kinga znajdą tutaj wiele odniesień do innych dzieł czy to w formie zdjęcia lub dialogów. Ale inne są bardziej oczywiste jak więzienie Shawshank czy odniesienia do postaci z innych książek. To na pewno będzie dodatkowym źródłem frajdy, jednak nie ma ono aż tak dużego wpływu na fabułę. Która ma nierówne tempo (zwłaszcza w okolicy środka) i czasem porzuca główny wątek, unikając długo odpowiedzi. Niemniej jest tu kilka fantastycznych momentów jak wspomniany odcinek 7 czy moment dokonania rzezi przez strażnika w więzieniu. Tego nie da się wymazać z pamięci, tak jak mocnego i otwartego finału.

Aktorsko bywa dość różnie, a poza w/w aktorami wybija się bardzo jedna postać: chłopak w wykonaniu Billa Skarsgarda. Aktor przez większość czasu na ekranie nie odzywa się, mając do dyspozycji niemal tylko spojrzenia. Budzą one niepokój oraz tworzą aurę tajemnicy, nie dając jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: kim on jest? Skąd się wziął? Co go motywuje? To jest niesamowite jak skromnymi środkami aktor osiąga tak wiele. Nie można nie wspomnieć świetnego Scotta Glenna jako byłego szeryfa Alan Pangborna czy bardzo wycofaną Melanie Lynskey (Molly Strand), którzy stanowią wyrazisty drugi plan.

Pierwszy sezon „Castle Rock” to bardziej solidny dreszczowiec, mający spory potencjał na coś więcej. Nie jest tak mroczny jak mógłby być, a samo miasteczko nie ma własnej tożsamości, której brakuje. Mogę mieć tylko nadzieję, że dalej będzie tylko lepiej, a drugi sezon zabłyśnie pełnym blaskiem.

7/10

Radosław Ostrowski

Homecoming – seria 1

Heidi Bergman na pierwszy rzut oka wydaje się kobietą wchodzącą w wiek średnim. Kiedy ją poznajemy jest kimś w rodzaju kierownika ośrodka zwanego Homecoming. To miejsce, gdzie leczy się żołnierzy ze stresem pourazowym, by mogli wrócić do cywilnego życia. Tak jak Waltera Cruza, czarnoskórego wojaka, który już trzy razy był na misji. Kiedy poznajemy ją znowu, mijają cztery lata, a kobieta pracuje jako kelnerka w małej jadłodajni. Ale musi się skonfrontować z przeszłością, kiedy do Biura Inspektora Danych Osobowych Departamentu Obrony USA trafia skarga wobec dawnej pracy. Tylko, że Heidi kompletnie nic nie pamięta z tego wycinka pracy.

homecoming1-1

Nazwisko twórcy serialu Sama Esmaila było mi znane, choć nie widziałem ani jednego odcinka „Mr Robota”. Tym razem zrealizował serial dla Amazon Prime Video i muszę przyznać, że chętnie zapoznam się z poprzednim tytułem. „Homecoming” ma dwutorową narrację, tylko pozornie prowadzoną w spokojny i nudny sposób. Mamy urzędniczy trybik, próbujący rozgryźć tajemnicę, wielką korporację z ważnym zadaniem (oraz szansą na duży zarobek) oraz wplątaną w poważniejszą kabałę Heidi. Co się wydarzyło podczas sesji terapeutycznych? Jaką rolę w tym wszystkim odgrywał jej szef, Colin Belfast? I czemu to zadanie dla armii realizuje firma zajmująca się kosmetykami? Twórcy bardzo powoli odkrywają elementy układanki. Nawet jeśli wszystko wydaje się dziwnie znajome, wciąga to ogromnie, ciągle stawiając kolejne pytania i dając pole do spekulacji. Aż do finału, który wiele osób może rozczarować swoim spokojem oraz zapowiedzią czegoś więcej. Na szczęście ogłoszono kontynuację.

homecoming1-3

Esmail i spółka od samego początku zwracają na siebie uwagę realizacją. I tu nawet nie chodzi o sporą ilość zbliżeń na twarze podczas dialogów, skupieniu na detalach czy ujęcia z góry (tzw. oko Boga), przez co wszyscy wydają się tacy malutcy. W bardzo prosty sposób zaznaczają czas akcji, co jest genialnym zabiegiem. Jak to zrobili? Żadna zabawa kolorami czy perspektywą, ale… formatem obrazu. Przeszłość (rok 2018) jest pokazana w niemal szeroki sposób, jakbyśmy oglądali film, z paskami po bokach. Natomiast filmowa teraźniejszość jest pokazana w formacie 4:3, czyli małego pudełka, co jeszcze bardziej pomaga w budowaniu klimatu. Wręcz czuć przytłoczenie i ciasnotę, jakim naznaczona jest Heidi, dopiero w dwóch ostatnich odcinkach zostaje przełamana.

homecoming1-2

Tak samo istotny jest dobór muzyki, utrzymanej w stylu Bernarda Herrmanna (i to we współpracy z Hitchcockiem), budując aurę tajemnicy i niepokoju. Co wprawniejsze ucho wychwyci też kompozycje Michaela Smalla (temat przewodni z „Klute’a” w drugim odcinku), Davida Shire’a (fragment z „Wszystkich ludzi prezydenta” pod koniec przedostatniego odcinka) czy Michaela Kamena (muzyka z „Martwej strefy” w finale).

homecoming1-4

To wszystko by nie zadziałało, gdyby nie absolutnie wspaniałe aktorstwo. Po pierwsze, bardzo oszczędna Julia Roberts w roli Heidi, którą obserwujemy w dwóch płaszczyznach czasowych. W przeszłości wydaje się niemal pełna pasji, zaangażowania, wręcz promieniuje, a w scenach współczesnych jest bardzo wycofana, jakby nieobecna. Aż trudno uwierzyć, że to ta sama postać, zaś aktorka prezentuje ją wręcz bezbłędnie. Równie wyborny jest Bobby Cannavale jako Colin. I jest to bardzo szemrany typ, bardzo pewny siebie, skupiony na osiągnięciu celu manipulator, wręcz ślizgający się w różnych sytuacjach. Nie można jednak oderwać od niego wzroku oraz jego złotoustych frazesów, którymi nawija jak szalony. I to ten duet jest prawdziwym paliwem rakietowym tego projektu. Nie można zapomnieć o świetnym Stephenie Jamesie, czyli Walterze Cruzie. Powoli widać jak ten wojak zaczyna coraz bardziej otwierać się przed Heidi, tworząc bardzo ciekawą więź. To podczas tych rozmów dochodzi do bardzo istotnych decyzji, rzutujących na całość. Drugi plan jest równie ciekawy, z wybijającymi się kreacjami Shei Whighama (dociekliwy urzędnik Thomas Carrasco), Marianne-Jean Baptiste (nieufna, lekko paranoiczna matka Waltera) oraz Sissy Spacek (matka Heidi).

„Homecoming” to kolejny przykład serialu z gatunku mistery, bardzo powoli odkrywające kolejne elementy układanki. Do tego świetnie zrealizowany, w bardzo przystępnej formie (odcinki około 30-minutowe), fantastycznie zagrany. Jak nie można nie obejrzeć czegoś takiego? No i czekam na drugą serię z osobną historią do przedstawienia.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Gentleman z rewolwerem

Ten film jest oparty na faktach. Po części. Wyobraźcie sobie pewnego starszego pana, który jest elegancko ubrany, pełen uroku oraz spokoju. Pewnie bylibyście zdziwieni, gdybym powiedział wam, że Forrest Tucker jest… złodziejem, specjalizującym się w napadach na banki. Kiedy go poznajemy ucieka przed policją, w czym (nieświadomie) pomaga popsuty wóz pewnej kobiety o imieniu Jewel. Jednak na mężczyznę coraz bardziej zapętla się pętla na jego szyi.

gentleman_z_rewolwerem1

David Lowery zaskoczył kolejny raz, tworząc komedię kryminalną w bardzo retro stylu. Dlaczego retro? Niby jesteśmy w latach 80. (na początku), jednak duchem czuć bardziej klimat o dekadę czy dwie wstecz. Są tu jakby napady na bank, pościgi czy ucieczki, ale tak naprawdę są tylko dodatkiem, rzucone niejako przy okazji. Tego największego napadu nawet na ekranie nie widzimy, co jest pewnym zaskoczeniem, zaś pozostałe skoki wydają się dość szybko ucięte, jakby sam sposób był ważniejszy niż realizacja. Zamiast tego reżyser skupia się na naszym bohaterze, który wydaje się być wzięty jakby z innego świata. Niby bandyta i z bronią w ręku, ale nie pociągający za spust, nie krzyczący, pełen uroku oraz czerpiący z tego masę frajdy. Bo o tym tak naprawdę jest ten film – o czerpaniu radości z życia. Nawet jeśli wydaje się ono nie zgodne z prawem. Chociaż pojawia się pewna alternatywa dla tego „bandyckiego” życia, tylko czy nasz Tucker będzie chciał z tego skorzystać? Odpowiedź nie jest taka jednoznaczna.

gentleman_z_rewolwerem2

Sama realizacja jest pełna elegancji oraz stylu. Kamera prowadzona jest niespiesznie, dość wiernie odtworzono realia lat 80., chociaż nie ma tutaj muzyki charakterystycznej dla tego okresu. Być może dlatego, że jesteśmy gdzieś na prowincji, zaś nie w dużych miastach. Zamiast elektroniki i disco, mamy elegancki jazz, dodający klimatu retro. Do tego jeszcze dodajmy delikatny humor, bardzo ciepły, troszkę nostalgiczny klimat, przez co tworzy dość ciekawy miks.

gentleman_z_rewolwerem3

Wszystko tak naprawdę w ryzach trzyma Robert Redford, który – jeśli wierzyć wieściom zza Wielkiej Wody – postanowił stanąć przed kamerą po raz ostatni. Jeśli to prawda, jest to pożegnanie godne legendy. Aktor bardzo dobrze sobie radzi jako elegancki złodziej, pochodzący z zupełnie innej bajki. Ma masę uroku, ciepła i charyzmy, skupiając uwagę aż do samego końca. No i jeszcze ma dwójkę świetnych partnerów, czyli zdeterminowanego detektywa Johna Hurta (świetny Casey Affleck) oraz poznaną przypadkiem Jewel (cudowna Sissy Spacek), z którą można byłoby zacząć nowe życie.

Ku mojemu wielkiemu zdumieniu, „Gentleman z rewolwerem” to przykład bardzo niedzisiejszego, troszkę refleksyjnego kina, ubranego w szaty kryminalnej komedii. Może nie idącego za współczesnymi trendami, jednak mającego w sobie to słynne coś, czego szukają kinomani.

7/10 

Radosław Ostrowski

JFK

22 listopada 1963 roku był jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Stanów Zjednoczonych. Wtedy dokonano zamachu na prezydenta tego kraju, Johna Fitzgeralda Kennedy’ego, który zmarł wskutek odniesionych ran, zaś za sprawcę uznano Lee Harveya Oswalda. Jednak w 1966 roku, prokurator z Nowego Orleanu Jim Garrison podjął się na własną rękę poprowadzić śledztwo w sprawie zamachu, podejrzewając spisek i zamach stanu.

jfk1

W oparciu o książkę Garrisona swój film nakręcił Oliver Stone – facet, który uważany był za speca od kina niewygodnego, trudnego i skrajnie subiektywnego. W „JFK” tym razem poszedł na całość i stworzył najbardziej porażający spisek od czasów „Wszystkich ludzi prezydenta” Alana J. Pakuli. Samo śledztwo Garrisone jest oparte bardziej na pogłoskach, zeznaniach osób, które nie mogą stanąć przed sądem („skoro oni zabili prezydenta, co może ich powstrzymać przed zabicie striptizerki?”) oraz materiałach, które zostały utajnione i ujrzą światło dzienne (prawdopodobnie, chyba że znów coś zmajstrują) w 2029 roku. Akt oskarżenia, który pokazuje w tym 3-godzinnym thrillerze jest więcej niż mocny: obrywa się administracji prezydenta, tajnym służbom, federalnym i mafii. Masa nazwisk, poszlak i pokazano wszelkie próby zatarcia śladów, nie pokazując sprawców. Stone pokazuje tyle znaków zapytania, że nie ma żadnych wątpliwości, co do istnienia spisku.

Czy my będziemy w stanie w to uwierzyć? To już zostawiam waszej ocenie, ale jedno nie ulega wątpliwości – reżyser opowiada to, w tak fascynujący sposób, że nie byłem w stanie oderwać oczu od tego, co się dzieje. Zdjęcia, w których zgrabnie wpleciono inscenizowane momenty (czarno-biała taśma) z materiałami archiwalnymi oraz świetny montaż w połączeniu z intrygującym scenariuszem tworzą koktajl Mołotowa. I choć sam proces zajmuje jakieś ostatnie 45 minut filmu, to jest on wisienką na torcie i czymś, co powinno dać nam satysfakcję. Ale jest jedna rzecz, która nie daje mi tu spokoju i przeszkadzała mi w seansie: wybielenie i zmitologizowanie prezydenta Kennedy’ego jako męża stanu. Jednak wynika to z faktu, że ten aspekt życia prezydenta nie interesował reżysera.

Ale i nawet to wszystko, nie byłoby takie pociągające, gdyby nie świetna obsada, w której nie zabrakło bardzo znanych i uznanych aktorów. Najważniejszy jest tutaj Jim Garrison, czyli jak zwykle dzielny i prawy Kevin Costner. Może i nie jest to specjalnie zaskakujący wybór, ale tutaj aktor naprawdę zaskoczył i wypadł bardzo dobrze. Silny charakter, choć pełen wątpliwości, zaś jego mowa w procesie to jeden z najważniejszych monologów w historii kina. Poza nim pierwsze skrzypce tutaj grają nadpobudliwy Joe Pesci (paranoiczny David Ferrie) i bardzo oszczędny Tommy Lee Jones (Clay Shaw, nie ukrywający swojego homoseksualizmu, ale to tylko pozory). Jest jeszcze Gary Oldman, czyli Lee Harvery Oswald – tutaj pokazany jako agent wywiadu, który zostaje wystawiony do wiatru czy grający współpracowników Garrisona Michael Rooker (Bill Broussard) i Jay O. Sanders (Lou Ivon). Ale jest tutaj masa epizodycznych ról świadków, którzy odgrywani są, m.in. przez Jacka Lemmona (Jack Martin) czy Kevina Bacona (Willie O’Keefe), jednak na mnie największe wrażenie zrobił Donald Sutherland jako tajemniczy X – były szef wywiadu wojskowego.

Mógłbym napisać więcej, ale „JFK” to naprawdę mocny film polityczny, który przykuwa uwagę do samego końca. Pytanie czy kiedykolwiek zostanie ujawniona prawda o Kennedym pozostaje otwarte, ale reżyser wierzy, że w końcu ludzie przejrzą na oczy. Może brzmi to naiwnie, ale jest to bardzo sugestywne.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski