Thunderbolts*

Marvel ostatnio ma mocno pod górkę, bo ich filmy rzadko spotykają się z pozytywnym odbiorem. Ja sam wypadłem z tego wagonika po „Avengers: Koniec gry” i sam wyrywkowo wybierałem się na ich produkcje. Po rozczarowującym „Kapitanie Ameryce: Nowym wspaniałym świecie” nie miałem zbyt wielkich oczekiwań wobec „Thunderbolts*”. No bo za kamerą reżyser głównie tworzący seriale, postacie w większości były mi mniej znane, zaś całość wydaje się być bardziej kameralna. Więc czego można się było spodziewać po tym dziele?

Całość skupia się na Jelenie Belowej (Florence Pugh), czyli nowej Czarnej Wdowie. Działa jako osoba od sprzątania bałaganu dla niejakiej Valentiny de Fontaine (Julia Louis-Dreyfus), dyrektorki CIA. Robi to fachowo, ale jest pewne poczucie pustki oraz brakiem jakiegokolwiek celu. W końcu dostają robótkę, czyli dotarcie do ostatniego magazynu z kompromitującymi materiałami i usunąć osobę, mającą je wykraść. Na miejscu okazuje się, że nie jest jedyną osobą z tym zadaniem. Są tam: nowy Kapitan Ameryka, czyli John Walker (Wyatt Russell), pojawiająca się i znikająca Ghost (Hannah John-Kamen) oraz Taskmaster (Olga Kurylenko). Przy okazji udaje się wybudzić pewnego gościa o imieniu Bob (Lewis Pullman), co kompletnie nie ma pojęcia skąd się wziął i jak tu trafił. Jakimś cudem tej grupie nie udaje się nawzajem pozabijać, lecz uciec. Poza Bobem, złapanym przez ludzi de Fontaine i mającym być częścią pewnego eksperymentu.

Sama opowieść jest zaskakująco kameralna, mniej skupiona na robieniu rozpierduchy, eksplozjach i akcji. Reżyser Jake Schreier bardziej skupia się na interakcjach między grupką bardziej lub mniej naznaczonych przez różne traumy i demony przeszłości. Jeśli wam się to kojarzy ze „Strażnikami Galaktyki” czy „Legionem samobójców”, trop jest prawidłowy. Jak grupa ludzi ze specjalnymi umiejętnościami, którzy docinają sobie, początkowo chcą się zabić, mają stać się zgranym zespołem? Film potrafi rozładować atmosferę ironicznym humorem, akcja jest stonowana, lecz efektowna, ale najciekawsze dzieje się w trzecim akcie. Tak kreatywnego przedstawienia rzeczywistości nie widziałem od czasu „Wszystko wszędzie naraz”. I nie przesadzam. Równie ciekawe są napisy końcowe, jednak musicie się sami przekonacie.

obsada tutaj wypada naprawdę bardzo dobrze, ale jeśli miałbym wskazać swoich ulubieńców, bez wahania byliby to absolutnie świetna Florence Pugh, kradnący ekran David Harbour oraz zaskakująco poważny Lewis Pullman. Pierwsza jest dla mnie prawdziwym sercem, pokazując jej zagubienie i emocjonalną pustkę, jednocześnie wydaje się najbardziej „myśląca” w chwili zagrożenie, z kolei Harbour wnosi dużo humoru oraz zaraźliwy entuzjazm, zaś Pullman jest bardzo subtelny w roli straumatyzowanego chłopaka zmuszonego grać „herosa z mocami”. Jeśli z kimś miałem problem, to zdecydowanie z Julie Louis-Dreyfus, będącą tutaj antagonistką oraz manipulantką. Dla mnie jej postać wydawała mi się zbyt przerysowana i na siłę próbuję się z niej robić kogoś cool.

Choć wielu zachwala „Thunderbolts*” pod niebiosa, ja nie nazwałbym filmu Schreiera najlepszym filmem Marvela od… Bóg wie kiedy. Zdecydowanie jednak jest to zwyżka formy po ostatnim „Kapitanie Ameryce”. Dobrze napisany, świetnie zagrany, skupiający się na postaciach oraz interakcjach niż pierdylardach eksplozji i monumentalnych destrukcjach. Jestem ciekaw, co wydarzy się dalej z tą paczką, a to mówi chyba wiele.

7/10

Radosław Ostrowski

Wszystko wszędzie naraz

Są takie filmy, że po ich obejrzeniu zastanawiasz się, co tu się odbyło. A pozbieranie myśli oraz próby ubrania tego w słowa wydaje się pozbawione jakiegokolwiek sensu. Takie produkcje są dla recenzenta trudne, a jednocześnie jest tyle niespodzianek, że zdradzenie zbyt wielu zniechęci do seansu. Nie zamierzam jednak zrezygnować i spróbuję, bez spojlerów, ogarnąć nowe dzieło duetu Daniels.

„Wszystko wszędzie naraz” skupia się na rodzinie z Chin, mieszkającej od lat w USA ze swoim interesem, czyli pralnią. Głowa rodziny, Evelyn (Michelle Yeoh), ma bardzo dużo na głowie: rachunki, schorowanego ojca, dorastającą córkę-lesbijkę oraz męża, co chce się z nią rozwieść. Nie powiem, jest to przytłaczające i może doprowadzić do frustracji. A nawet spotęgować uczucie, że życie ssie, jest za ciężkie i cokolwiek byśmy zrobili, to nic nie daje. Przecież moje życie miało wyglądać zupełnie inaczej. Podczas wizyty w urzędzie skarbowym, nasza bohaterka zauważa coś dziwnego. Wskutek wydarzeń odkrywa, że nie jest jedyną Evelyn w tym świecie. Że istnieją światy równoległe, wykreowane za pomocą każdej alternatywnej decyzji w jej życiu. I że jest najgorszą wersją samej siebie. Jednak nie ma ona zbyt wiele czasu na przetworzenie informacji, albowiem pojawia się zagrożenie dla wszystkich światów – Jubo Tupaku. I że tylko ona może ją powstrzymać.

Jeśli myślicie, że ten ogólny opis fabuły zapowiada coś dziwnego, to jest dopiero wierzchołek góry lodowej. Danielsowie sięgają, po – kojarzący się ostatnio z kinem superbohaterskim – motyw multiwersum. Światów, gdzie losy naszej bohaterki wyglądają zupełnie inaczej: od kucharki przez znak promujący pizzerię po gwiazdę kina kopanego i mistrzynię kung-fu. Dzieje się tu wszystko, akcja toczy się wszędzie oraz naraz. Postacie przeskakujące z ciała do ciała, przejmując ich umiejętności (jednak by to zrobić trzeba wykonać kompletnie absurdalną czynność), zmieniając otoczenie, a nawet swój wygląd. Od tych pomysłów można zwariować i dostać oczopląsu. Na pewno wiele osób odbije się od tego, bo będzie się czuło zwyczajnie przeładowani kolejnymi zakrętami, pomysłami, absurdami: inspirację „Ratatujem”, popisami kung-fu czy światem, gdzie antagonistki są… kamieniami.

Ale tak naprawdę cała ta bombastyczna otoczka (z wielkim, czarnym bajglem) służy do opowiedzenia bardzo kameralnej historii rodzinnej. O odnalezieniu się w przytłaczającej rzeczywistości, pogodzeniu się ze swoim losem oraz poprawie relacji rodzinnych. Tutaj chodzi głównie o matkę i córkę, które coraz bardziej zaczynają się one od siebie oddalać. I to odtrącenie wywołuje w latorośli poczucie obojętności, przytłoczenia, które zmienia ją w Jobu – pozbawioną nadziei, apatyczną, cyniczną, autodestrukcyjną bestię. Ale pod nią kryje się zupełnie inna warstwa, którą widzi tak naprawdę tylko jedna osoba.

Realizacyjnie to są tutaj wianki, gdzie wybija się zdecydowanie montaż. Zarówno szybkie cięcia, pokazujące przeskoki w przestrzeni jak i wręcz wariackie, bardzo płynne sceny akcji. Te mają szaloną choreografię, godną filmów z Jackie Chanem, ale też troszkę przypominającą bardziej dziką wersję… „Matrixa”. Kolejne absurdalne odloty wyglądają niesamowicie, w tle gra idealnie dopasowana muza zespołu Son Lux. I jest absolutnie rewelacyjnie zagrane – Michelle Yeoh to prawdziwe zjawisko, gdzie ma setki (albo i więcej) swoich inkarnacji, co jest bardzo trudnym zadaniem. Jednak robi to z taką łatwością, że aż wydaje się to nieprawdopodobne. Równie zaskakujący są Stephanie Tsu (coraz bardziej oddalająca się Joy) oraz – chyba największa niespodzianka – Ke Huy Quan, czyli pierdołowaty Waymond, aczkolwiek zdarzają mu się momenty kopania tyłków niczym mistrz sztuk walki. Dlaczego niespodzianka? Bo ten aktor znany był z dziecięcych ról w drugim „Indiana Jonesie” oraz „Goonies” i po 20 latach przerwy wrócił do grania. Oby na stałe.

„Wszystko wszędzie naraz” może przygnieść swoim szaleństwem oraz pomysłami jakby wziętymi pod wpływem wspomagaczy psychodelicznych. Że tego jest za dużo i niepotrzebny ten cały kolaż. Ale jest to całkowicie kontrolowany chaos, nie tracący z oczu głównej bohaterki oraz jej problemów. Choć ubranych w bardzo niekonwencjonalną otoczkę SF. Porąbane kino oraz niezapomniane doświadczenie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Zbrodnie niewinności

Mała wiocha, gdzieś na prowincji USA. Tutaj żyją głównie ranczerzy, próbujący wiązać koniec z końcem. Ten krajobraz jest miejscem spotkania dwojga nastolatków: Jonah i Caney. On jest synem ranczera, ona córką świeżo przybyłego policjanta. Zaczyna między nimi rodzić uczucie, czemu ojciec dziewczyny się bardzo sprzeciwia. Wszystko komplikuje się coraz bardziej, gdy Jonah jest świadkiem „lewej” transakcji niedoszłego teścia i kradnie forsę. Wtedy decyduje się uciec z dziewczyną.

zbrodnie_niewinnosci1

Młodzieżowy thriller, mieszający dramat, romans z westernem. I trzeba przyznać, że ten misz-masz ma swoje momenty. Reżyser najwięcej jest w stanie wycisnąć w wątku romansowego. Relacja tych dwojga bohaterów wydaje się być czysta, przynajmniej z punktu widzenia chłopaka. Odkrywa on dość mroczną tajemnicę z życia dziewczyny i z tego powodu decyduje się ją ocalić. Ale ta ścieżka przeplatana jest z momentami budowania napięcia oraz ucieczki przed skorumpowanym ojcem. I te wątki, delikatnie mówiąc, nie były w stanie mnie zaangażować. Wszelkie ukrywanie się, ćwiczenie strzelania, czyli ta cała brutalna inicjacja szła jak po sznurku, przez co zwyczajnie nużyła. Choć trudno nie odmówić pewnego klimatu oraz ciekawej, nerwowej muzyki elektronicznej, sama intryga jest za prosta.

zbrodnie_niewinnosci2

W połowie film zaczyna się wlec, drugi plan występuje w ilości wręcz śladowej, stanowiąc jedynie zbędny dodatek. Jedynie wyróżnia się tutaj ojciec-policjant, bardzo wyraźnie naznaczony przemocą, agresją oraz gniewem, którego źródła nie jesteśmy w stanie poznać. I te wszystkie sprzeczności bardzo dobrze wygrywa Bill Paxton, kradnąc film samą obecnością. Także młodzi aktorzy (Sophie Nelisse i Josh Wiggans) prezentują się bez zarzutu, czuć chemię miedzy nimi, co dodaje wiarygodności.

„Zbrodnie niewinności” jako mieszanka thrillera z kinem inicjacyjnym sprawdza się całkiem nieźle. Mimo osłabienia tempa w połowie i skrętom ku dreszczowcowi, nie wywołuje silnego znużenia i może dać odrobinę satysfakcji. Problem w tym, że obiecuje on o wiele więcej niż może naprawdę dać.

6/10

Radosław Ostrowski

Son Lux – Bones

Bones

Tego artystę poznałem po raz pierwszy dzięki ścieżce dźwiękowej do filmu „Zniknięcie Eleanor Rigby”. Elektroniczne pasaże współgrały z wydarzeniami ekranowymi, jednak Son Lux działał już prężnie na scenie muzyki elektronicznej. Tym razem muzyka wsparli gitarzysta Rafiq Bhatha oraz perkusista Ian Chang, z którymi nagrał poprzednią płytę.

Zaczyna się od krótkiego intra, bo inaczej nie można nazwać „Breathe In”. Pomruki wokalne, przerobione smyczki, delikatna gitara – to wszystko w niecałą minutę.”Change Is Everything” zaczyna się od mocnych „strzałów” klawiszy i perkusji, do którego dołączają się przemielone głosy, co brzmi przestrzennie i kosmicznie. Bardziej dyskotekowy jest „Flight” z „latającą” elektroniką oraz mocnymi popisami perkusji. Psychodeliczny i dość głośny wstęp do „You Don’t Know Me” zaskakuje melodyjnością, a potem dochodzi gitara elektryczna, perkusja, żeński wokal, a im dalej, tym dziwaczniejsze eksperymenty. Orientalna perkusja oraz odmierzanie czasu („This Time”) z nakładającym się żeńskim głosem, elektroniczna perkusja oraz dziwaczne pomruki („I Am The Others”), przesterowany wokal („Your Day Will Come”), szybsza gra gitary elektrycznej („Undone”), pokręcone smyczki („White Lies”). Jednak mimo eksperymentalnego charakteru, Son Lux nie zapomina o melodii, która wpada w ucho.

Głos też ma czarujący i intrygujący, współgrając z klimatyczną muzyką. „Bones” to na pewno wielkie przeżycie, nie tylko dla fanów muzyki elektronicznej.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zniknięcie Eleanor Rigby: Oni

Eleanor Rigby do tej pory kojarzyła mi się tylko z piosenką The Beatles. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że istnieje osoba o takim imieniu i nazwisku – jest rudowłosą kobietą z Nowego Jorku, która znalazła mężczyznę swojego życia. Pojawia się po raz pierwszy, gdy z nim ucieka z kawiarni nie płacąc rachunku. Są szczęśliwi, radośni i pogodni. Ale sielanka nie trwa wiecznie. Następne ujecie (po napisach) pokazuję Eleonor skaczącą z mostu. Kobieta trafia do szpitala, ale potem wychodzi nie informując (już) męża Connora, znikając z jego życia. Dlaczego?

eleonora_rigby2

Ned Benson wpadł na ambitny i nietypowy pomysł opowieści o dwojgu ludzi oraz ich związku. Najpierw przedstawił to z jej perspektywy („Ona”), potem jego („On”) i wreszcie skleił obie te perspektywy w jedną całość. Brzmi to dziwnie, ale ambicji reżyserowi odmówić nie można. Powoli widzimy związek będący w stanie kryzysu pod wpływem silnej tragedii – śmierci dziecka. Co ją spowodowało? Pozostaje tajemnica, która dla Bensona służy jedynie jako katalizator, impuls doprowadzający do powolnego rozpadu i zgonu tej miłości. Nie ma tutaj pójścia na łatwiznę, prostych rozwiązań i typowego happy endu – każdy z bohaterów miota się ze sobą nawzajem. Jest między nimi chemia, ale dlaczego siebie unikają, uciekają w pracę (On), do rodziny (Ona) i co poszło nie tak? Pytanie te są stawiane niemal odkąd mężczyzna i kobieta odkryli miłość. Jednak reżyser pewnie i co najważniejsze, bez fałszu pokazuje trudności takiej relacji.

eleonora_rigby1

Sama realizacja jest dość oszczędna, pozbawiona ozdobników. Trafiamy albo po nocnym krajobrazie Nowego Jorku, do domu rodziców Eleanor, wreszcie na uczelnię, gdzie kobieta zaczyna chodzić na zajęcia. Kamera jest kręcona z ręki, dominuje kolor czerni, czerwieni, żółci. Po drodze jeszcze spotkamy kilka postaci i rozmowy, które mogą wydawać się czasem banalne i oczywiste, ale pełne refleksji oraz trafności obserwacji. Istotne tutaj są rozmowy zarówno z rodzicami obojga bohaterów jak i z panią profesor Friedman. Wspomnienia, doświadczenia życiowe, wszystko niespieszne, ale jednocześnie pełne emocji, rysujących się na twarzach. Klimatu dopełnia niezwykła ścieżka dźwiękowa Son Luxa, zwłaszcza piosenka „No Fate Await Me” będzie długo siedzieć w odtwarzaczu.

eleonora_rigby3

Jednak poza obserwacjami i dobrym scenariuszem idzie też bardzo dobre aktorstwo. Zarówno James McAvoy (Connor) jak i Jessica Chastain (Eleonor) tworzą piękny – nie tylko wizualnie – duet dwojga młodych, pogubionych, chociaż kochających się ludzi. Oboje tłumią w sobie emocje, próbują odzyskać swoją przeszłość, ale to jedno zdarzenie odmienia ich. Czy na lepsze? Tego wam nie zdradzę, ale ten duet bardzo sugestywnie tworzy swoje postacie. Poza nimi jest bardzo bogaty drugi plan, gdzie każdy tworzy pełnokrwistą postać, nawet jeśli nie pojawia się dość długo. Dotyczy to zarówno Williama Hurta i Isabelle Huppert (rodzice Eleonor), zaskakująco poważnego Billa Hadera (Stuart, wspólnik Connora), wyciszonego Ciarana Hindsa (ojciec Connora) oraz doświadczonej Viola Davis (profesor Friedman). Sama obecność tych nazwisk robi wielkie wrażenie.

Ten film na pewno pozostanie w pamięci na długo i jest czymś więcej niż tylko banalnym love story. Bo miłość – jakkolwiek to banalnie zabrzmi – ma kilka różnych odcieni i kolorów. Debiut Bensona jest przykładem tezy, że by poruszyć widza nie trzeba dużego budżetu, bajeranckich efektów specjalnych i hektolitrów krwi. Ciekawe, czy reżyser jeszcze zaskoczy swoimi następnymi filmami?

7,5/10

Radosław Ostrowski