Smashing Machine

Czy was zaskakuje, że ze wszystkich filmów sportowych najczęściej na ekranie są pokazywane sporty kontaktowe? Boks, wrestling, MMA – bardzo dynamiczne, widowiskowe i efektowne. Ale czy jeszcze da się opowiedzieć coś interesującego w tej konwencji? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć biograficzny „Smashing Machine”.

Tytuł wziął się z pseudonimu Marka Kerra (Dwayne Johnson), jednego z pierwszych amerykańskich zawodników mieszanych sztuk walki. Problem w tym, że w Stanach taka dyscyplina była zakazana i takie zawody odbywały się głównie w Japonii. A to była końcówka lat 90., więc pieniądze nie są zbyt wielkie, tak samo jak wsparcie medyczne, trenerskie czy fanów. Jednocześnie zapaśnik ma dziewczynę Dawn (Emily Blunt), a ich relacja jest dość… wyboista, mówiąc delikatnie. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę Kerr przegrywa swoją pierwszą walkę ze wściekłym Igorem Wowczanczynem (bokser Oleksander Usyk) i zaczyna się uzależniać od opioidów.

Safdie miesza tutaj motywy i tematy, przez co w efekcie dostajemy bardzo nietypowe kino sportowe. Nie brakuje tu walk, które są brutalne, lecz bardzo czytelnie zrealizowane i z dość zadziwiającą ilustracją muzyczną (jazzowa perkusja zmieszana z elektroniką). Reżyser bardziej próbuje pokazać skomplikowany portret człowieka pełnego pasji, walczącego z własnymi demonami, ego oraz toksyczną relacją z dziewczyną. Kerr jest zadziwiająco spokojny, mówiący niczym mistrz zen, rzadko pozwalający sobie na wyrażanie emocji. Ten dysonans oraz pokazana walka z uzależnieniem były dla mnie najmocniejszymi fragmentami tego filmu. Poza jedną sceną nie widzimy zażywania opiatu czy samego odwyku, lecz to, co potem. Jak pozostać trzeźwym i czystym, bez bycia nudziarzem oraz dalej funkcjonować. Jednak im dalej w relacji między Kerrem a jego panną, tym zaczyna się pojawiać więcej tarć, co niebezpiecznie skręca ku telenoweli. Do tego jeszcze mamy walkę ze swoim ego, treningi aż do ostatniej kropli potu oraz walki w Japonii. Można odnieść wrażenie, że Safdie próbuje złapać kilka srok za ogon i nie może się zdecydować w jakim kierunku pójść. Ale nawet w tym chaosie jest parę świetnych momentów – początek, przeplatający wywiad Kerra z wejściem na ring stylizowany na materiał telewizji; długie ujęcie Kerra idącego po przegranej walce do swojego pokoju i… płaczącego czy rozmowa z przyjacielem w szpitalu. Także same walki mają świetną choreografię, dynamiczny montaż i ogląda się to z dużym zaangażowaniem.

A wszystko to na swoich barkach dźwiga Dwayne „The Kamień” Johnson, który tutaj tworzy swoją najlepszą rolę w karierze. Kerr w jego wykonaniu jest zadziwiająco wyciszony, bardzo zniuansowany i subtelny. Taki wielki, ale bardzo wrażliwy misiek, choć niezbyt komunikatywny w intymnej relacji. Równie świetna jest Emily Blunt, choć jej postać nie jest zbyt łatwa do polubienia. Niemniej jest bardzo mocna chemia między nimi. Dla mnie jednak film skradł Ryan Bader w roli przyjaciela Marka Colemana. Ten zawodnik MMA jest bardzo naturalny w swojej roli, co w przypadku naturszczyków nie jest powszechne, ma swoje cudowne momenty (wspomniana scena w szpitalu), zaś w jego przyjacielską więź wierzy się bez zastrzeżeń. Tak samo w przypadku trenera Basa Ruttena, grającego samego siebie.

Dla mnie „Smashing Machine” to solidne kino, które może być początkiem nowego etapu w karierze Dwayne’a Johnsona jako aktora. Sam ten występ zostanie w bardzo głębokiej pamięci lata po premierze, nie mam co do tego wątpliwości i choćby dlatego warto zobaczyć.

7/10

Radosław Ostrowski

F1: Film

Coś ostatnio chyba wracają do kin produkcje o sportach motoryzacyjnych jak „Wyścig”, „Le Mans 66” czy „Gran Turismo”. Teraz do grona rajdowych filmów dołącza „F1”, czyli najnowsze dzieło Josepha Kosinskiego o Formule 1. Czy twórca „Top Gun: Maverick” i tym razem dowiózł imponujący spektakl filmowy?

Głównym bohaterem jest Sonny Hayes (Brad Pitt) – kiedyś obiecujący kierowca Formuły 1, jednak jeden wypadek zmienił wszystko. Od tamtej pory przez 30 lat bierze udział w różnych rajdach, przegrywał kasę w kasynach i mieszka w wozie kempingowym. Po wygranym wyścigu Daytona pojawia się jego dawny kolega, Ruben Cervantes (Javier Bardem). Obecnie jest szefem zespołu wyścigowego Apex GP, walczącego w wyścigach Formuły 1 i nie radzi sobie zbyt dobrze. Jest wręcz tragicznie, bez żadnego wygranego wyścigu, bardzo słabym bolidem oraz obiecującym zawodnikiem, Jamesem Piercem (Damson Idris). Ruben chce zatrudnić Sonny’ego jako… drugiego kierowcę w drużynie, wręczając mu bilet do Londynu. Początkowo rajdowiec nie jest zainteresowany udziałem.

Zawiązanie akcji brzmi tak banalnie jak to tylko jest możliwe, ale… to wszystko jest tylko zasłoną dymną. Kosinski ze scenarzystą Ethanem Krugerem wykorzystują znajome schematy oraz klisze, by nimi się zabawić. Mamy stawiającego na jedną kartę szefa firmy, starego i doświadczonego (choć bezczelnego) wilka, młodego (równie bezczelnego) wilczka, szefową inżynierów (z potencjalnym romansem wiszącym w powietrzu) oraz niemal wszechobecne problemy. Od niezbyt dobrego modelu bolida przez bardzo ostrą rywalizację między dwoma kierowcami (bardziej doświadczony i skupiony na wyścigach kontra młody, bardziej zajęty social mediami i menadżerem Pearcem) po wyścigi, gdzie poczucie zagrożenia jest ciągle namacalne. Nieważne, czy mówimy o wyścigu z dużą stawką, czy o treningowej jeździe – każda taka droga może skończyć się kraksą, zderzeniem lub czymś gorszym. Choć pojawiają się pewne oczywiste klisze w rodzaju członka zarządu firmy, próbującego doprowadzić do upadku zespołu czy wątek romansowy (zaczynający się spokojnie, by potem skręcić w oczywistym kierunku), to jednak ta opowieść potrafi złapać.

A propos scen wyścigowych, Kosiński robi „Top Gun” na kółkach, czego akurat się spodziewałem. Sporych ilości scen na kokpit kierowcy, podkręcony do maksimum dźwięk opon i silników oraz bardzo dynamicznego montażu. Do tego dostajemy zaskakująco stonowaną muzykę Hansa Zimmera z paroma świetnymi kawałkami (początek z wyścigiem Daytona oraz hitem Led Zeppelin). Muszę przyznać, że te momenty (razem z momentami testów bolidów, analizowania i symulatorów) podkręcały adrenalinę, przyspieszały mi bicie serducha, zaś ostatni wyścig w Abu Zabi to prawdziwy majstersztyk. Szczególnie moment, gdy w trakcie jazdy Hayesa słyszymy tylko jego oddech, zaś kamera pokazuje jazdę przeskakując z widoku kierowcy na POV od pojazdu. Czysta magia.

Pozornie nie ma tutaj dla aktorów zbyt wiele do zagrania, ale i tak radzą sobie lepiej niż mieli prawo. Brad Pitt wygląda jak ciągle młody bóg i nadal ma charyzmę mierzoną w cysternach. Jego postać to mieszanka brawury, opanowania, błysku w oku oraz ogromnego doświadczenia. Choć początki na torze są niełatwe (delikatnie mówiąc), staje się mocnym sercem ekipy. Równie wyrazisty jest nieznany mi Damson Idris w roli młodego, zdolnego Pearce’a. Bardzo przebojowy, z równie dużym ego i mniej pokorny zawodnik (niczym dowolny piłkarz polskiej reprezentacji w piłkę nożną), zaś dynamika jego postaci z Hayesem daje dodatkowe paliwo. Choć finał tej relacji wydaje się oczywisty, droga do niego już niekoniecznie. Równie mocno film kradną Javier Bardem (Ruben) oraz Kerry Condon (Kate, główna inżynier) – każde z nich tworzy ciekawą więź z postacią graną przez Pitta. To te relacje dają dodatkowy ciężar dla tego dzieła.

Czy „F1” Kosiński to najlepszy film wyścigowy czy najlepszy film o Formule 1? W obu wypadkach odpowiedź brzmi: nie. Nadal „Wyścig” Rona Howarda pozostaje niepokonanym w tej kategorii, jednak reżyser nadal tworzy imponujący technicznie szoł. Może i historia czasami bywa zbyt znajoma, dialogi bywają sztampowe, zaś niektóre wyścigi zbyt efekciarskie, to bawiłem się świetnie niczym młody dzieciak. Jeśli szukacie świetnego blockbustera na początek sezonu letniego, może to być świetny początek tego okresu.

8/10

Radosław Ostrowski

Szaleńczy zjazd

Każdy znał Michaela Ritchie jako reżysera dwóch części „Fletcha” oraz komedii „Złote dziecko”, czyli dzieł z lat 80. Dorobek Amerykanina jest jednak o wiele bogatszy, choć pod koniec bardziej skupiał się na telewizji. Niemniej realizował także kino sportowe, co pokazał już w swoim debiucie z 1969 roku.

„Szaleńczy zjazd” skupia się wokół amerykańskiej reprezentacji narciarstwa alpejskiego pod wodzą Eugene’a Claire’a (Gene Hackman). Grupka działa od paru lat, biorąc udział w różnych zawodach po Europie. Wskutek wypadku jednego z zawodników zwalnia się miejsce. Pojawia się w kadrze niejaki Dave Chappellet (Robert Redford). Cholernie uzdolniony zawodnik, co pokazuje na pierwszych zawodach. Zajmuje czwarte miejsce, jednak nie należy do zespołowych graczy. To zaczyna wywoływać poważne spięcia w drużynie, a jego forma bywa… niestabilna.

Sam film jest w zasadzie pełen różnych wątków, ale skupia się głównie na Chappelecie. I wierzcie mi, to nie jest facet budzący sympatię. To raczej prosty facet z bardzo dużym ego, dla którego liczy się tylko jazda. Nie ważne, czy sprowokuje kolegę do durnego ścigania się, niemal doprowadzając do zderzenia ze ścianą; będzie się wymądrzał czy próbował podrywać Carol (przepiękna Camilla Sparv). Nawet wracając do domu wydaje się jakby myślami gdzieś zupełnie indziej. Zupełnie jakby chcąc desperacko wyrwać się z małomiasteczkowego środowiska oraz rodzinnej farmy. Ale mamy po drodze jeszcze inne rzeczy: rywalizację z innymi zawodnikami, propozycja wsparcia nowych nart, obiecujący romans. Jakby debiutant chciał złapać kilka srok za ogon i chciał podążyć we wszystkie kierunki.

Trzeba jednak przyznać, że sceny zjazdów narciarskich nadal potrafią robić wrażenie. Ritchie sięga po niemal dokumentalną formę: kamera czasami wręcz nie nadąża za zawodnikiem, z dwa razy obraz jest przyspieszany. Jednak najbardziej imponujące są ujęcia zjazdów pokazane „z oczu”. Wtedy słychać tylko szuranie nart (a przy pierwszym zjeździe Dave’a nawet słychać jego dyszenie i łapanie oddechu), obraz jest niestabilny, zaś adrenalina potrafi podskoczyć w górę. Dorzućmy do tego kreatywny montaż (pokazanie ostatniego momentu zjazdu przez ekrany telewizorów), a dostajemy zapadające w pamięć momenty.

Wszystko to trzyma na swoich barkach jeszcze młody Robert Redford. Już rozpoznawalny aktor bardzo przekonująco pokazuje swojego zbyt pewnego siebie Dave’a, choć wiele swoich emocji nie wyraża słowami. Sporo tutaj w jego wykonaniu milczenia, co mówi więcej niż jakiekolwiek słowo. Najdobitniej to czuć przy rozmowie z Carol czy w szpitalu. Z drugiego planu najbardziej wybija się tutaj Gene Hackman w roli trenera, choć jest ona zaskakująco drobna. Niemniej on też ma swoje momenty jak konfrontacja z Dave’m po wypadku jednego z zawodników. Mocna i soczysta kreacja.

Z dzisiejszej perspektywy „Szaleńczy zjazd” może wydawać się zagubiony w tym, co chce opowiedzieć. Z tego powodu tempo jest bardzo nierówne, wątki pojawiają się i znikają, przez co czasem ciężko się skupić. Niemniej wygląda świetnie, jest dobrze zagrany, zaś sceny narciarskie nadal mają potężną dawkę energii. Ciekawe, czy byłby lepszy, gdyby nakręcił go – jak początkowo planowano – Roman Polański, ale na to pytanie odpowiedzi nie poznamy.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Challengers

Jaki tenis jest, każdy widzi. Dwie osoby (lub pary) odbijają piłkę tak, by ci po drugiej stronie nie mogli jej odbić. Przy okazji jest dużo biegania oraz różnej maści odgłosów, bardziej budzących skojarzenia z sytuacjami w sypialni. Szczególnie wśród pań, ale nie o tym dzisiaj. Wokół tej gry toczy się akcja nowego dzieła Luki Guadagnino.

challengers1

Akcja „Challengers” toczy się w roku 2019 podczas lokalnego turnieju tenisowego w New Rochelle. Tutaj gra w finale dwóch już niemłodych zawodników. Wielokrotnie utytułowany Art Donalsdson (Mike Feist) oraz ciągle próbujący się przebić Patrick Zweig (Josh O’Connor) – obaj kiedyś grali razem w deblu jako juniorzy. Byli więcej niż dobrzy w te klocki, a wtedy na ich drodze pojawiła się ona – Tashi Duncan (Zendaya). 13 lat temu obiecująca tenisistka, ale teraz trenerka i żona Arta. Oraz była dziewczyna Patricka.

challengers4

Ja wiem, że ten zamieszczony opis brzmi jak fabuła z jakieś tandetnej telenoweli (jakby jeszcze wpisali, że dziewczyna to nieznana siostra jednego z chłopaków – byłoby bardzo w stylów brazylijskiego tasiemca). Ale reżyser i scenarzysta są bardziej cwani niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Sama historia opowiedziana jest na dwóch linia czasowych: podczas finałowego pojedynku oraz w ciągu 13 lat. Reżysera interesuje dynamika między tą trójką, napędzana przez rywalizację, pożądanie i pasję do tenisa. Problem jednak w tym, iż nikt z tego trójkąta nie jest kimś, kogo można całkowicie polubić czy sympatyzować. Niby jest to tylko rozmowa czy mecz, jednak podskórnie czuć napięcie.

challengers3

Szczególnie jest to widoczne podczas scen tenisowych. Z jednej strony są kręcone na szerokich ujęciach, gdzie widać obie strony, z drugiej jest tu sporo zbliżeń na detale (ruchy nóg, twarze) i budowanie napięcia. Jak jeszcze dodamy do tego agresywną techno-elektroniczną muzykę duetu Reznor/Ross oraz kapitalny montaż, dostajemy wręcz pełne ekstazy doświadczenie. Ale nic nie jest w stanie przygotować na ostatnie 15-20 minut, czyli tie-beaku. Guadagnino wtedy dosłownie szaleje – jest slow-motion, ujęcia POV, kort pokazany od dołu jakby tam było szkło czy pokazana perspektywa… piłeczki.

challengers2

Sam film działa dzięki absolutnie rewelacyjnemu trio. Kompletnie zaskoczyła mnie Zendaya, choć wielu zarzuca jej granie jedną, ciągle nabzdyczoną miną. Ale nie tutaj, sprawdzając się jako zafiksowana na punkcie tenisa zawodniczka, później trenerka, niejako przenosząc to zaangażowanie także na życie prywatne. Przez co sprawia wrażenie wyrachowanej, zimnej suki i zirytuje was. Równie wyraziści są Mike Feist i Josh O’Connor jako duet przyjaciół/rywali – pierwszy wyciszony, bardziej wrażliwy oraz skupiony, lecz powoli tracący siły; drugi bardziej pewny siebie, przekonany o swojej wyższości, cały czas przekonany, iż jeszcze ma szansę coś osiągnąć. Kiedy na ekranie są razem ta synergia nabiera większej intensywności niż większość thrillerów.

Nie będzie zaskoczeniem, jeśli uznam „Challengers” za najlepszy film Guadagnino do tej pory stworzony. Bardzo działający na wszystkie zmysły, intensywny, lecz bardzo elegancki i pociągający. Jeszcze nigdy zawody tenisowe nie wyglądały tak zjawiskowo, ale o tym trzeba się samemu przekonać.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Bracia ze stali

W naszym kraju wrestling jakoś niespecjalnie się przyjął. Chyba nie przepadamy za mordobiciem, które jest wyreżyserowane i ustawione bardziej niż mecze piłkarskie (przynajmniej w niektórych krajach). Niemniej powstało kilka interesujących produkcji wokół tego sportu jak amerykański „Zapaśnik” z Mickeyem Rourkiem czy brytyjskie „Na ringu z rodziną”. Do tego grona dołącza nowe dzieło od studia A24, czyli „Bracia ze stali”. W przeciwieństwie do w/w tytułów ten film jest biografią, co już jest dość interesujące.

Historia skupia się na rodzinie Von Erich, której ojciec Fritz (Holt McCallany) walczył jako wrestler. A to były czasy, kiedy nie było jednej dominującej federacji jak WWF, tylko ten sport był popularny w skali lokalnej. Jednak mężczyzna nigdy nie osiągnął pasa mistrza świata, więc zrobił jedyną rzecz godną mężczyzny: swoje niespełnienie przelał jako pasję dla swoich synów: Kevina (Zac Efron), Michaela (Stanley Simons) i Davida (Harris Dickenson). Jest jeszcze Kerry (Jeremy Allen White), ale ten przygotowuje się do igrzysk olimpijskich w rzucie dyskiem. Trenował ich na swoich następców, a wszystko twardą i silną ręką. Wszystko wydaje się zmierzać w dobrym kierunku, jednak nad rodziną ciąży (rzekomo) klątwa, co przynosi tragiczne wydarzenia.

Jeśli jednak spodziewacie się stricte sportowego dramatu i skupienia się na karierze członków rodziny, to trafiliście pod zły adres. Reżyser Sean Durkin o wiele bardziej zainteresowany jest rodzinnymi interakcjami oraz rzekomą kwestią rodzinnej klątwy – kwestii stanowiącej tabu. O ile można to rzeczywiście nazwać klątwą. Wszystko pokazane głównie jest z perspektywy Kevina – najstarszego i najbardziej naiwnego z rodzeństwa. Ale to on jako jedyny zaczyna zauważać coś niepokojącego w tej rodzinie. Bo „Bracia ze stali” to z jednej strony portret powoli nabierającego krajowej popularności sportu, z drugiej o braterskiej więzi przesiąkniętej toksyczną męskością. O tyle trudniejszą do wychwycenia, bo nie jest ona fizyczna, lecz bardziej psychologiczną manipulacją. Ranking najbardziej lubianych synów, który w każdej chwili może się zmienić, niejako tresowanie (albo trenowanie) ich, szorstkość wobec nich czy nie pozwolenie na jakąkolwiek słabość (ból fizyczny, płakanie – nawet na pogrzebie). Wszystko tylko po to, by zadowolić głowę rodziny, a jakakolwiek porażka oznacza dezaprobatę. Widoczną tylko w spojrzeniach i mowie ciała, na którą reżyser zwraca najmocniej uwagę.

Durkin prowadzi swoją historię bardzo powoli, choć czasami pozwala sobie na przeskoki czasowe. Wrażenia robią same zdjęcia oraz odtworzenie realiów lat 70. i 80. (od świetnie dobranych piosenek, nawet jeśli ogranych jak „Don’t Fear the Reaper” Blue Oyster Cult czy „Tom Sawyer” Rush aż po scenografię czy materiały telewizyjne). Dużo jest tutaj ujęć pokazujących bohaterów z bliska (nawet bardzo bliska), co pozwala jeszcze bardziej wejść w ich psychikę, która coraz bardziej słabnie bez żadnego emocjonalnego wsparcia. Dlatego kolejne tragedie nie tylko są emocjonalnymi bombami (przynajmniej dla mnie), ale przyczyny okazują się przerażająco oczywiste oraz możliwe do uniknięcia. Jedynym dla mnie zgrzytem jest jedna zbyt sentymentalna scena, jakby wyrwana z zupełnie innego filmu. Wielu mogą się nie spodobać zbyt krótkie sceny na ringu, gdzie czasem kamera jest tak rwana i tak blisko, że nie widać zbyt dobrze samych walk.

„Bracia ze stali” stoją aktorstwem, które jest absolutnie fantastyczne. Kolejny raz zaskakuje Zac Efron i nie chodzi mi tylko o jego wielką muskulaturę, ale jak bardzo jest wyciszony. Jego bohater to taki łagodny olbrzym, który dostrzega pewne problemy w rodzinie, jednak jest całkowicie bezsilny w próbach ich rozwiązania bez wsparcia bliskich. Może ta rola wydawać się grana na jedną minę, jednak na tej twarzy maluje się masa emocji, które nie pozwalają zapomnieć tego występu. Ale jeszcze lepszy jest Jeremy Allen White jako ulubieniec ojca, Kerry. Wkręcony do wrestlingu po bojkocie olimpiady w Moskwie, coraz bardziej próbuje spełnić rolę ulubieńca, lecz wskutek poważnego wypadku wszystko się zmienia na gorsze, nasilając autodestrukcyjne zapędy. To najbardziej poruszająca i tragiczna postać z całej rodziny. Choć pozostali bracia, grani przez Harrisa Dickersona (najsilniejszy David) oraz Stanleya Simmonsa (najwrażliwszy z całego rodzeństwa, uzdolniony muzycznie Mike) są zepchnięci na dalszy plan, tworzą wyraziste i mocne postacie. Jednak największe wrażenie robi Holt McCallany jako twardy Fritz. Niby wydaje się kochającym, choć szorstkim w obyciu ojcem, którego napędza duma, niespełniona ambicja oraz ślepa wiara w bycie twardym za wszelką cenę. Mocna, wyrazista i naznaczająca swoją obecnością kreacja.

Fani kina sportowego mogą być rozczarowani „Braćmi ze stali”. Film Seana Durkina to mocny, choć bardzo delikatny dramat psychologiczny o konsekwencjach życia w toksycznej rodzinie. Gdzie ta toksyczność nie jest widoczna bardzo bezpośrednio i wyrwanie się z niej nie jest łatwe. Kolejna perła w dorobku A24.

8/10

Radosław Ostrowski

Nyad

Nyad z greckiego oznacza nimfę wodną. Nie dziwi więc, że Diane Nyad była przez bardzo długi czas pływaczką. I w wieku 28 lat próbowała dokonać niemożliwego – przepłynąć z Kuby na Florydę. Jednak z powodu niesprzyjającej pogody musiała zrezygnować. Nyad porzuciła maratony pływackie i została dziennikarką sportową, jednak w wieku 60 lat decyduje się podjąć szalonego wysiłku. Popłynąć z Kuby na Florydę wpław, co wydaje się w tym wieku szaleństwem.

Za ten film odpowiada para Jimmy Chin/Elizabeth Chai Vasarhelyi, do tej pory specjalizujący się w filmach dokumentalnych („Free Solo”, „Dziki świat”, „Powrót w kosmos”). „Nyad” to ich debiut fabularny oparty na książce Diane Nyad (Annette Bening), skupiając się na próbach i przygotowaniach. Film z jednej strony podąża znanym schematom kojarzonymi z kinem sportowym. Czyli treningi, zbieranie ekipy pomagającej (kapitan statku, nawigator, lekarz) oraz kolejne podejścia. Bo na jednej próbie się nie skończy, to mogę powiedzieć. Z drugiej twórcy skupiają się na dość niełatwej relacji Diane z przyjaciółką Bonnie (Jodie Foster). Problem wynika przede wszystkim z samej postawy Nyad – jej uporu, skupieniu na sobie, lekceważeniu innych oraz dążeniu do celu mimo wszystko. No, nie jest łatwą osobą do polubienia i bywa prawdziwym wrzodem na dupie. Ten aspekt dodaje więcej kolorytu do tej prostej opowieści. Prostej, ale bardzo angażującej i trzymającej w napięciu. Przy okazji, twórcy poruszają tutaj kwestię starości i ograniczeń z niej związanej. Czy są pewne rzeczy, których nie należy robić w pewnym wieku? Czy wejście w wiek dojrzały oznacza nudę, monotonię oraz totalną szarość? Nie padają te pytania wprost, lecz odpowiedź wydaje się być jasna jak światło wschodzącego słońca.

Muszę wspomnieć także o tym, jak twórcy wplatają do całej historii materiały archiwalne i krótkie retrospekcje. One nie tylko pozwalają lepiej poznać samą bohaterkę oraz jej przeszłość (nie brakuje tam mrocznych wspomnień), ale stanowią bardzo zgrabną paralelę do wydarzeń dziejących się na ekranie. Złączenie telewizyjnych nagrań i filmów video czy samego nagrania audio (w większości dotyczącej nieudanej pierwszej próby przepłynięcia) były bardzo odświeżającym zabiegiem. Same sceny wodne wyglądają świetnie, a kiedy bohaterka zaczyna mieć halucynacje (z powodu zmęczenia i wysiłku) można dostać oczopląsu.

To wszystko by nie działało, gdyby nie świetnie dobrany duet Annette Bening/Jodie Foster. Pierwsza w roli tytułowej bywa czasami nadekspresyjna, ale wierzy się w jej upór i determinację. Bywa szorstka, upierdliwa i irytująca, ale pod tym wszystkim skrywa się osoba połamana oraz zahartowana przez doświadczenia. Z kolei Foster wydaje się być bardziej wyciszona, niejako bardziej rozsądna i przyziemna z tej pary. Niemniej potrafi zarazić się entuzjazmem Nyad, ale potrafi wyrazić swoją frustrację z bycia niedocenioną. Chodzące dwie sprzeczności, ale tak idealnie się uzupełniają. Z drugiego planu najbardziej wybija się Rhys Ifans w roli nawigatora Johna Bartletta, wnoszącego odrobinę sarkazmu (pierwsza rozmowa z Dianą o swoim statku), ale i dodatkowego ciężaru dramatycznego.

„Nyad” jest kolejną inspirującą opowieścią o tym, że na spełnianie swoich marzeń nigdy nie jest za późno. Jednak lepiej robić to z grupą wspierających cię ludzi, bo to daje więcej satysfakcji i siły. Ja wiem, że to brzmi jak ze zbioru złotych myśli Paolo Coehlo, ale to cały czas działa.

7/10

Radosław Ostrowski

Ferrari

Nie trzeba być fanem motoryzacji, żeby znać nazwę Ferrari. Szybkie, sportowe fury w mocnej czerwieni, jednoznacznie kojarzone z wyścigami. Szybkość, adrenalina i ekscytacja. A kim był ich konstruktor, czyli Enzo Ferrari? O nim postanowił stworzyć swój najnowszy film weteran kina – Michael Mann.

Akcja toczy się w roku 1957 – dziesięć lat po tym jak Enzo (Adam Driver) skonstruował swoje pierwsze auto. Potem były różne wyścigi, rajdy, na których zwycięstwa pomagały w sprzedaży samochodów. Jednak w tym roku wszystko się komplikuje. Finanse się wykruszają, auta psują się, a kierowcy giną w wypadkach. Wszyscy z otoczenia (poza pilnującej pieniędzy żony) radzą mu szukania inwestorów lub sprzedania większej ilości aut. Jedyną szansą dla niego jest wygranie wyścigu Milla Miglia, czyli rajdu z Bresci do Rzymu i z powrotem. Wygranie, nie zajęcie przez jego kierowcę miejsca drugiego czy trzeciego. Zwłaszcza, że równie zdeterminowany jest Maserati, które ma podobne problemy.

Ale to nie jedyny problem z jakim musi się zmierzyć Enzo, bo życie prywatne „Dowódcy” jest skomplikowane. Delikatnie mówiąc. Mężczyzna ma żonę Laurę (Penelope Cruz), jednak ich relacje posypały się po śmierci starszego syna Dino. Poza tym jeszcze jest ta trzecia – Lina Lardi (Shailene Woodley), z którą ma syna. Oboje mieszkają w kupionej przez Enzo posiadłości w tajemnicy przed żoną. I to jest poważny dylemat.

Mann miał bardzo pod górkę przy pracy nad tym filmem, przygotowując się 20 lat. Po drodze zmieniali się odtwórcy głównej roli (Robert De Niro, Christian Bale, Hugh Jackman), zmarł autor scenariusza (Troy Kennedy Martin), wybuchła pandemia. Dopiero w 2021 roku udało się zebrać odpowiednie fundusze, znaleźć aktorów i ruszyć z tym. To świadczy o determinacji i uporze reżysera, tak jak Ferrariego idącego ku wyznaczonej drodze. Jednak w przypadku włoskiego konstruktora i byłego rajdowca droga była bardziej wyboista, w zasadzie pozbawiona jakiegokolwiek dobrego wyjścia. Reżyser lawiruje między życiem prywatnym a zawodowym Włocha, zachowując równowagę.

Ale jeśli spodziewacie się sporych ilości wyścigów czy samochodów, będziecie srodze zawiedzeni. Tego jest za mało, jednak jak już się pojawiają, potrafią dać satysfakcję. Mimo tego, że są zrobione w bardziej staroszkolny sposób. Nie ma tu aż takiej dynamiki i intensywności jak w „Wyścigu” czy „Ford vs Ferrari”, jednak finałowy wyścig Milla Miglia trzyma za gardło. Co jest zasługą szybkiego montażu oraz paru nietypowych kadrów jakby żywcem wziętych z lat 80., a także zgrabnie wplecionych efektów specjalnych. Czuć to ryzyko w czasach, kiedy wyścigi odbywały się na publicznych drogach i bez obecnych zabezpieczeń.

A jak sobie poradził Adam Driver w roli tytułowej? Moim skromnym zdaniem, radzi sobie bardzo dobrze tworząc portret człowieka upartego, bezkompromisowego i przekonanego o swoich racjach. Nie bez powodu nazywany jest Dowódcą, pokazując charyzmę mówcy jak podczas rozmowy z kierowcami po przegranym rajdzie. Bardziej przypomina wycofaną, kalkulującą maszynę niż człowieka przez co trudno go polubić. Zwłaszcza, że nie prywatnie sprawia wrażenie wycofanego, niepewnego i nie odnajdującego się poza torem i wyścigami. Kontrastem dla niego jest Penelope Cruz jako żona Laura – mająca więcej energii, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. W jej oczach maluje pojawia się poczucie odrzucenia, ból, szczególnie po odkryciu kochanki i dziecka. Bardzo mocna, intensywna kreacja. Wspólne sceny tej dwójki to jedne z lepszych momentów tego filmu. Trochę w cieniu wydaje się być Woodley, której postać wydaje się bardzo stonowana, nie awanturująca się, niejako pogodzona z byciem tą drugą.

Czy „Ferrari” jest powrotem Michaela Manna po 8 latach niebytu do dobrej formy? Zdecydowanie tak, z paroma mocnymi dialogami i scenami oraz bardzo porządnymi scenami wyścigów. Na pewno fani motoryzacji chcieliby większego skupienia na samochodach i wyścigach niż dramacie obyczajowych. Niemniej to kawał solidnie przygotowanej biografii.

7/10

Radosław Ostrowski

Gran Turismo

Znowu adaptacja gry komputerowej, ale czy jest w stanie osiągnąć taki sukces (przynajmniej komercyjny) jak „Super Mario Bros.”? Tym razem jednak mamy do czynienia nie z grą platformową, ale symulatorem wyścigów, z pełnym wsparciem Sony oraz Playstation. Do tego jest to historia oparta na faktach. ŻE CO??? Brzmi jak coś szalonego, ale uporządkujmy wszystko.

Jesteśmy w Glasgow, gdzie mieszka Jann Mardenborough (Archie Madekwe) – młody chłopak, który nadal mieszka z rodzicami i całymi dniami… gra w gry. Ale nie w Tomb Rajdera, tylko w serię Gran Turismo. Bo marzy o karierze zawodowego kierowcy wyścigowego, czego nikt nie traktuje poważnie. Wszystko zmienia pewien PR-owiec firmy Nissan, Danny Moore (Orlando Bloom). Mężczyzna wpada na szalony pomysł stworzenia Akademii Gran Turismo, gdzie najlepsi gracze z całego świata dostaną szansę jedną na milion – wykorzystania swoich doświadczeń  z grania na prawdziwym torze i wyłonieniu potencjalnego rajdowca. Po przejściu treningu oraz specjalnym wyścigu najlepszy dołączy do teamu Nissana oraz startu w wyścigach, rywalizując z zawodowcami. By osiągnąć ten cel Moore sięga po byłego kierowcę, obecnie mechanika Jacka Saltera (David Harbour), który traktuje swoich podopiecznych bardzo ostro.

gran turismo4

Najdziwniejsze w tym wszystkim, że za kamerą stanął Neill Blomkamp – uzdolniony reżyser, którego debiutancki „Dystrykt 9” był prawdziwą petardą. Od tamtego czasu żaden kolejny film nie zbliżył się do tego poziomu – czy dlatego, że poprzeczka była zbyt wysoko zawieszona i nie do przeskoczenia, czy reżyserowi zabrakło ambicji/talentu/umiejętności (niepotrzebne skreślić). Wydawało się, że twórca z RPA zostanie reżyserem jednego, wartego uwagi tytułu. Aż do teraz.

gran turismo3

Sama historia jest taka jaką w wielu sportowych filmach widzieliście – młody, zdolny zawodnik z szansą równie dużą jak wygrana w totolotka; zgryźliwy i zgorzkniały mentor; ostry i wyczerpujący trening; wreszcie chrzest bojowy oraz zderzenie z rzeczywistością. Oczywiście, że po drodze dojdzie do dramatycznego wypadku, przez który poczuje ciężar odpowiedzialności oraz pęknięte poczucie pewności siebie, by w finałowej konfrontacji pokazać pełnię swojego potencjału. Jakby ten film powstał w latach 80., to główną rolę dostałby Tom Cruise (pewnie dlatego „Gran Turismo” tak przypominał mi… „Top Gun”). Skoro znany drogę jaką ma Jann do przejścia, to co miałoby mnie zaangażować w tą opowiastkę?

gran turismo1

Przede wszystkim z powodu absolutnie świetnej realizacji. Blomkamp przy pomocy zdjęć oraz montażu tworzy tak pulsujące, dynamiczne sceny rajdowe jakby żywcem wzięte z gry. A nawet z transmisji telewizyjnych, ale jednocześnie wykorzystuje pewne elementy wizualne gry. Najbardziej widocznym jest (poza oznaczeniem miejsca akcji) podczas wyścigów oznaczenie naszego bohatera i jego lokaty, obecna w rogu lista zawodników czy sceny jak Jann jadąc w swoim pokoju materializuje to, co widzi na ekranie monitora. Albo jak widzimy cały wyścig z jego perspektywy. Takiej dawki adrenaliny podczas jazdy nie miałem od czasu „Le Mans 66”.

gran turismo2

Wszystko wyreżyserowane bardzo pewną ręką oraz świetnie zagrane. Archie Madekwe w roli Janna wypada na tyle dobrze, że chce się iść za nim. Równie solidny jest Orlando Bloom jako złotousty marketingowiec i pasjonata. Ale powiedzmy sobie to wprost – sercem tego filmu dla mnie był David Harbour. Jack Salter to postać raczej znajoma z tego typu kina, czyli szorstki mentor z dużym doświadczeniem i złamaną karierą, który wydaje się bardzo daleki od entuzjazmu w kwestii akademii GT. Z czasem jednak zaczyna nabierać wigoru i dostrzega potencjał w Jannie, tworząc więź niemal ojcowsko-synowską. Ta dynamika oraz interakcje dają ten ludzki pierwiastek, jaki w tego typu kinie jest potrzebny.

gran turismo5

Czy są jakieś wady? Ano są, choć dla mnie nie przeszkadzały aż tak, jednak muszę o nich wspomnieć. Po pierwsze, początek filmu to spory product placement Plajstacji, Sony oraz samej gry. Ze względu na temat jest to uzasadnione, lecz parę razy wymyka się to spod kontroli. Po drugie, kompletnie zbędny jest wątek romantyczny między chłopakiem a poznaną dziewczyną Audrey. Jest to poprowadzone bardzo nagle, dość skokowo, zaś sama jej obecność nie ma w zasadzie żadnego wpływu na wydarzenia. Wycięcie jej nie zaszkodziłoby.

„Gran Turismo” – niczym główny bohater – nie miał prawa się udać i nie brzmiał jak coś potencjalnie ekscytującego. Jednak kino to nie nauki ścisłe, co pozwala doprowadzić do rzeczy teoretycznie niewykonalnych i zaskakujących. To zaś czyni nasz świat o wiele bardziej zadziwiającym oraz kolorowym niż nasza codzienność. I właśnie dla takich zaskoczeń chodzę do kina.

8/10

Radosław Ostrowski

AIR

Filmowcy wielokrotnie pokazywali, że nawet pozornie nieinteresujące historie można (a nawet trzeba) opowiedzieć w sposób ciekawy oraz wciągający. Tak było z „The Social Network” (kto by chciał obejrzeć film o początkach Facebooka?), „Moneyball” (sportowy dramat z perspektywy menadżerskiej) czy „Big Short” (kryzys ekonomiczny). A teraz dostajemy film o tym, jak powstały… buty Michaela Jordana. Oraz jak Nike zrobiło najlepszy interes w swojej działalności.

air1

Jest rok 1984. Wierzcie lub nie, ale Nike nie było aż tak popularną firmą od sportowego obuwia. Jeśli ktoś kupował, to kupowali biegacze lub lekkoatleci. Z kolei w branży koszykarskiej ich wpływy wynosiły… 17%. Czyli mniej niż dominujący Converse oraz ciągle będący trendy Adidas. Jeśli dział koszykarski nic nie zrobi, pójdzie do piachu. Prezes Phil Knight (Ben Affleck) ma do dyspozycji tylko 250 tysięcy dolarów i jak zwykle plan jest taki, by ściągnąć trzech zawodników i liczyć, że któryś z nich spopularyzuje firmę. Wtedy do gry wkracza Sonny Vaccaro (Matt Damon) – łowca talentów, jeżdżący na zawody dla juniorów, analizujący ich grę itd. Ale też i hazardzista z żyłką ryzykanta. Oraz wpada na plan: trzeba przekonać Michaela Jordana, wydając na niego cały budżet. Są jednak pewne komplikacje. Po pierwsze, Jordan uwielbia Adidasy. Po drugie, agent Jordana (Chris Messina) bez umowy nie dopuści do spotkania z młodym graczem. Po trzecie, nikt w firmie nie jest przekonany do tego pomysłu.

air2

Reżyser Ben Affleck po paru latach przerwy znowu chwyta kamerę w dłoń i próbuje dorównać twórcom w/w tytułów. Czyli opowiedzieć pozornie ciekawą niczym oglądanie zawodów w curlingu pokazać tak jakby to był finał Mistrzostw Świata w piłkę nożną. Jak to zrobić? Trzeba pokombinować i być cholernie zdolnym. Debiutujący scenarzysta Alex Convery musiał się naoglądać filmów ze scenariuszami Aarona Sorkina. Bo dialogów jest tutaj wiele, płyną one z naturalnym rytmem i nie naparzają zbyt dużą ilością żargonu specjalistycznego. Poza tym, podobne historie już widzieliście: tylko w konwencji heist movie. Mamy ekipę pod wodzą Sonny’ego, chcącego „wykraść” Jordana dla siebie. Więc nie spodziewajcie się dużej ilości zaskoczeń czy niespodzianek.

air3

To, co zdecydowanie jest najmocniejszym punktem „AIR” jest klimat epoki. Od samego początku czuć, że jesteśmy w latach 80. (szybka zbitka montażowa): od warstwy kolorystycznej minus neony przez bogatą warstwę muzyczną (od Dire Streits przez Mike + The Mechanics i Bruce’a Springsteena aż do Tangerine Dream) aż do rekwizyty oraz scenografię. Czuć przywiązanie do detali, choć technicznie nie ma tu żadnych fajerwerków.

air4

Drugi mocny punkt to aktorzy, którzy grają do jednej bramki i angażują. Matt Damon w roli Sonny to typowy Matt Damon, czyli jest nowszą inkarnacją everymana jaką grał jeszcze kilka lat temu Tom Hanks. I nadal ma w sobie tyle charyzmy i uroku, że kupujemy to bez problemu. Affleck w mniejszej roli prezesa Nike Phila Knighta pozwala sobie na odrobinę luzu, chociaż czasami jak mówi jakieś pierdolety filozoficzne bywa oderwany od rzeczywistości. Dla mnie film skradli absolutnie świetni Jason Bateman (szef marketingu Bob Strasser) oraz zawsze warta uwagi Viola Davis (matka Jordana).

air5

Wyjaśnijmy jeszcze sobie jedną kwestię: skoro to film o stworzeniu butów dla Jordana, czemu nie widzimy Jordana na ekranie. Znaczy pojawia się, ale zaledwie sylwetka, bez skupienia uwagi na twarzy. I ja rozumiem tą decyzję, bo zbyt rozpraszałoby nas od całej historii. I zaczęlibyśmy komentować wygląd sportowca, zamiast mówić o samym filmie. Solidnym filmie, będącym powrotem Afflecka do formy jako reżyser. Pozostaje mieć nadzieję, że na następny film tego utalentowanego filmowca nie trzeba będzie czekać 6-7 lat.

7/10

Radosław Ostrowski

Pele

Pod koniec roku 2022 zmarł Pele – uważany za jednego z największych piłkarzy jakich kiedykolwiek widziała Ziemia. Każdy fan piłki nożnej zna to imię, nawet jeśli nie oglądał jego meczy. Pojawiło się parę filmów tym Brazylijczyku, a najświeższym był dokument od Netflixa z roku 2021.

Tytuł skupia się na sportowej karierze piłkarza zarówno w reprezentacji (powołanie dostał w wieku 17 lat), jak i w klubie Santos. Niby jest to klasyczna forma, czyli „gadające głowy” zmieszane z materiałami archiwalnymi. Wszystko tak naprawdę jednak zależy od dwóch rzeczy: selekcji materiału oraz tego jak „głęboko” udaje się twórcom dokopać do tematu. Wypowiada się nie tylko sam Pele, co jest największym źródłem informacji, ale też koledzy z drużyny i reprezentacji, dziennikarze oraz paru polityków. Wszystko, by nie tylko stworzyć portret niezwykłego człowieka, ale także osadzić go w szerszym kontekście historii kraju. Kraju funkcjonującego od niedawna (Brazylia niepodległa się stała w 1822 roku, a jako republika funkcjonuje od 1889), nie będącego jeszcze potęgą piłkarską. Przynajmniej w 1940 roku, gdy Edson Arantes do Nascimento (tak się naprawdę nazywał Pele) przyszedł na świat.

Sam początek pokazuje, że będziemy mieli huśtawkę. Parominutowy kalejdoskop, gdzie materiały czarno-białe i kolorowe mieszają się ze sobą. Chwile na boisku, prywatne, jak i obrazy brutalnie demonstrowanej manifestacji. Chwila, co? Ciężko to na początku ogarnąć, ale potem wszystko się zaczyna układać w intrygujący portret bardzo utalentowanego piłkarza, który chciał tylko robić to, co kochał. Na boisku walczący, nawet jeśli (w dalszym etapie kariery) szybko faulowany i neutralizowany – dwukrotnie kontuzjowany po drugim meczu na mundialu. Szukający okazji do strzału z każdej niemal pozycji, wspierający swoją drużynę i sprawiający wrażenie człowieka ułożonego. Jednak czującego presję i odpowiedzialność podczas Mistrzostw Świata. Widać jak duży wpływ miały zwycięstwa oraz popisy piłkarza na samych Brazylijczyków, którzy – będąc faworytami na Mundialu w 1950 roku przegrali w finale z Urugwajem – mierzyli się z „kompleksem kundelka”. Poczuciem niższości, zmieniającym się po wygranej w 1958, gdzie 17-letni Pele dokonywał szalonych rajdów i zdobywał piękne bramki.

Poza boiskiem jednak bywało niezbyt różowo i nie chodzi nawet o wielkie zainteresowanie jakie wywoływał samą obecnością, gdzie media rzucały się na niego czy o reklamowanie niemal wszystkiego. Chodziło o ten etap kariery (1964-71), który toczył się jak władzę miała w rękach wojskowa dyktatura, stosująca terror i mająca niemal władzę absolutną. I dlaczego wtedy zawodnik nie opowiedział się przeciwko reżimowi, co wielu mu potem zarzucało. Bo mógł wykorzystać swoją charyzmę do porwania tłumu przeciw wojsku, ale czy to by naprawdę rozwiązało problem? Tego nie dowiemy się nigdy.

Więcej wam nie zdradzę, jedno jednak mogę powiedzieć: absolutnie warto obejrzeć „Pelego”. To świetnie zrobiony dokument, który nie jest ani słodzeniem i (tylko) wychwalaniem pod niebiosa, lecz pokazaniem tego sportowca jako człowieka. To, że nie skupia się na życiu po sporcie wydaje się drobną rysą. Wciągający, ze świetnie użytymi archiwaliami oraz ciekawymi rozmówcami.

8/10

Radosław Ostrowski