Kolejne spotkanie z agentem 007, który znowu robi to, co powinien. “Spectre” jest zwieńczeniem serii rozpoczętej przez “Casino Royale” i tym razem Bond mierzy się z tajemniczą organizacją Widmo, dokonującej zamachów terrorystycznych na całym świecie.

Reżyser Sam Mendes już na dzień dobry serwuje akcję w Meksyku, zaczynającą się bardzo płynnym ujęciem kamery, kończącej się eksplozją, strzelaniną oraz bijatyką w helikopterze. Nawet jeśli pojawiają się momenty na złapanie oddechu, zostają one gwałtownie przerwane, a całość łączy stare z nowym. Reżyser sięga po to, co już było w klasycznych odsłonach serii, zmierzając w stronę świadomego nadmiaru dziur, braku logiki oraz nadmiaru pościgów, strzelanin i wybuchów, ale też nie przesadza z gadżetami (jedynym bajerem jest… zegarek). Jednocześnie wydarzenia z poprzednich odsłon z udziałem Daniela Craiga łączą się w spójną całość. Za wszystkimi wydarzeniami stoi jeden człowiek, ale by do dorwać rozpocznie się pościg od Włoch przez Alpy i Afrykę z powrotem do Londynu. I kiedy wydaje się, że nic nieprawdopodobnego nie może się wydarzyć, to właśnie się wydarza jak podczas pościgu w Alpach rozpisana na samolot, auta oraz śnieg.

Mimo większej ilości humoru (pełnego ironii), Mendes spowija całość mrokiem. I nie tylko ze względu na to, iż większość wydarzeń rozgrywa się w nocy (spotkanie we włoskiej kryjówce czy finałowa konfrontacja w podupadającym budynku MSZ), ale też bardzo ciemną kolorystyką. Reżyser także, choć raczej przy okazji, znowu stawia pytania o sposób działania wywiadu w czasach pełnej inwigilacji oraz wykorzystywaniu nowoczesnej technologii. Wszystko to spycha element ludzki na dalszy plan, ale czy to jest potrzebne. Nie jest to jednak meritum całej opowieści, ale daje troszkę materiału do refleksji.

Sama intryga wciąga, chociaż parę razy można się pogubić. Dynamiczny montaż, pomysłowo zrealizowane strzelaniny i potyczki, budująca klimat muzyka Thomasa Newmana się sprawdza. Ale, no właśnie, zawsze jest jakieś ale. Brakuje zaangażowania, czuć lekko zmęczenie materiału oraz “odhaczanie” kolejnych przystanków, a między naszym agentem i partnerującą mu (z konieczności) dr Swann (ładna Lea Seydoux) nie czuć zupełnie nic. Niemniej finał satysfakcjonuje, zapowiadając niejako koniec serii. Chociaż nigdy nic nie wiadomo.

Daniel Craig jako agent Jej Królewskiej Mości pasuje idealnie do tej postaci: zgorzkniały, świadomy swojej fizycznej niedoskonałości (jego spojrzenie po działaniach z Meksyku mówi wiele), ale ciągle zdeterminowanego, nieśmiertelnego oraz niepowstrzymanego. Mocniej zaakcentowanego jego relację z Q (elegancki, ale geekowaty Ben Whishaw), mającego troszkę więcej do zdziałania niż zwykle. Nie zawodzi też Ralph Fiennes w roli M. Kontrowersje za to wywołuje Christoph Waltz jako główny łotr, ale prawdę powiedziawszy nie bardzo jestem w stanie to zrozumieć. Jego Oberhauser/Blofeld jest bardzo powściągliwy, niesamowicie opanowany, ze spokojnym głosem jest w stanie torturować, terroryzować I zmuszać do podporządkowania się. Że Austriak się powtarza? Być może, ale nie drażnił mnie tak, jak można było się spodziewać. Za to duży żal mam do niewykorzystania (w pełni) Moniki Bellucci, która pojawia się raptem kilka minut, by zniknąć.
Cóż mogę powiedzieć o “Spectre”? Mendes wyszedł z konfrontacji z tarczą, parę razy zaszalał, jadąc po bandzie, ale godnie kończąc tą tetrylogię. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że “Skyfall” było zwyczajnie lepsze. Czyżby nasz 007 miał przejść na emeryturę? Zasłużył sobie na nią w pełni, tylko czy twórcy pozwolą mu się nią cieszyć w spokoju. Czas pokaże.
7/10
Radosław Ostrowski



























