Odpowiednik – seria 2

Wracamy do Berlina, gdzie znajduje się portal do alternatywnego świata. Wplątany w szpiegowską aferę Howard Silk jest przetrzymywany po drugiej stronie po zabójstwie szefa wywiadu, Alexandre’a Pope’a. Jego odpowiednik przebywa w jego świecie, gdzie żona Emily budzi się ze śpiączki. Stosunki między światami są bardzo napięte i doprowadziły do zamknięcia. Wszystko przez atak terrorystyczny, ale komórka zwana Indygo planuje kolejny atak. Powstrzymać próbuje nowy vice-dyrektor Stretegii, Emily Burton (Druga Strona) oraz Peter Quayle razem z przydzieloną do pomocy Naya Temple. Kierowana komórka terrorystyczna pod wodzą Miry planuje kolejny atak – jaki, na co oraz czym?

odpowiednik2-1

Jak możecie się domyślić, drugi sezon serialu Justina Marksa pozostaje szpiegowskim thrillerem z retro futurystycznymi gadżetami i klimatem zimnowojennym. Obie strony nie mogą sobie do końca ufać, nawet mimo wspólnego zagrożenia. W końcu uda nam się poznać doszło do powstania Przejścia oraz jak te dwa światy w pewnym momencie zaczęły żyć swoim życiem. Kiedy doszło do rozdziału, powstał Zarząd i w końcu wybuchła zabójcza epidemia. Nie spodziewałem się, że jeszcze będzie możliwość głębszego poznania tego świata.

odpowiednik2-2

Intryga się komplikuje, kolejne sekrety i kłamstwa wypływają na wierzch, zaś możliwość wejścia w życie drugiego siebie jest zbyt kusząca. To może doprowadzić do korupcji i nieprawości, stanowiąc zagrożenie dla obu światów. Obie strony zwane Zarządem mają wiele za uszami, a jedno zdarzenie doprowadziło do efektu motyla. Niejako prowokując do pytania, co decyduje o naszym życiu, naszym zachowaniu. W jakich okolicznościach możemy stać się tymi złymi? To są raczej takie pytania padające przy okazji, dodając jakby pewien do tej historii. Wciągającej, trzymającej w napięciu, z masą przewrotek oraz wielu kluczowych postaci. I to ostatnie mnie najbardziej złapało: mamy tu ludzi z krwi i kości, a nie supermaszyny oraz supertwardzieli, radzących sobie ze wszystkim jak John Wick z bandytami.

odpowiednik2-3

Choć scen akcji nie ma zbyt wiele, są one na tyle porządnie zrobione i gwałtowne, że potrafią podnieść temperaturę. Ważniejsze jednak były momenty, kiedy Silk z drugiego świata udaje tego dobrego przed „swoją” zagubioną żoną czy z życia małżeństwa Quayle’ów, gdzie żona działa dla drugiej strony. Intensywność wynikająca z udawania oraz braku zaufania, gdzie jedno słowo i złe zachowanie może doprowadzić do spalenia przykrywki podnoszą stawkę tej serii. Nadal jest to fantastycznie zagrany (absolutnie błyszczy J.K. Simmons oraz mająca więcej do pokazania Olivia Williams, a także fenomenalny Harry Lloyd czy James Cromwell) serial, z bardzo stonowanymi zdjęciami, świetną scenografią i muzyką. Nie wszystkie postacie są w pełni wykorzystane (zwłaszcza agent Ian Shaw oraz zabójczyni Baldwin), zaś zakończenie jest tu satysfakcjonująco-rozczarwujące. Zadowala zamknięcie wątku Silka, ale rozczarowuje pozostawienie kilku kwestii otwartych. Dlaczego? Bo serial został skasowany i aż prosi się o kontynuację opowieści, tylko z innymi bohaterami.

odpowiednik2-4

„Odpowiednik” miesza szpiegowski thriller z elementami kina SF w taki sposób, że daje masę świeżości. Sama koncepcja istnienia dwóch równoległych światów jest świetna, tak samo jak możliwość podmiany tożsamości daje spore pole manewru. Jedynie odcinek finałowy sprawia wrażenie na siłę przyspieszonego, nie psuje to jednak dobrego wrażenia. A nie jest to takie łatwe i szkoda, że trzeciej serii nie będzie.

8/10

Radosław Ostrowski

Fisheye

Nie jest łatwą sztuką zrobić film osadzony w jednej, zamkniętej przestrzeni, gdzie bohater/ka przebywa wbrew swojej woli. Trzeba mieć naprawdę mocny scenariusz oraz pewną rękę w opowiedzeniu takiej historii. Że jest to możliwe pokazał choćby „Pogrzebany” z Ryanem Reynoldsem czy „Pokój”. Jak sobie radzi debiut Michała Szcześniaka?

Fisheye to po naszemu wizjer albo judasz. Jest to jedyny łącznik między pokojem, gdzie przebywa przetrzymywana kobieta a zewnętrznym światem. Porwaną jest Anna – pracująca w laboratorium naukowiec, prowadząca badania nad pokonaniem nowotworu. Została uprowadzona, kiedy wróciła z domu i planowała wyjść na krótkie zakupy. Kiedy budzi się odkrywa, że znajduje się w sterylnie niebieskim pokoju, gdzie znajduje się umywalka, prysznic i łóżko. Oraz masa kamer, pozwalających obserwować ją. Dlaczego ją porwał? Czego chce? I czemu zwraca się do niej „Alicja”? Dwóch rzeczy można być pewnym: po pierwsze, nie chodzi delikwentowi o pieniądze, zaś po drugie, ojcem Anny NIE JEST Liam Neeson, więc o jakiejkolwiek próbie odbicia nie ma mowy.

fisheye1

Więcej o fabule powiedzieć nie mogę, bo jedno zdanie za dużo może zabić jakąkolwiek satysfakcję z seansu. Jedyne, co mogę zdradzić, iż Anna ma wgląd na swoje mieszkanie, gdzie przebywa ze swoich chłopakiem (solidny Wojciech Zieliński). Początkowo razem z przyjaciółmi próbuje ją odnaleźć wszelkimi sposobami. Ale im więcej czasu mija, tym zapał słabnie. Reżyser zmierza ku psychologicznemu thrillerowi, gdzie kluczem do motywu porwania jest tajemnica z przeszłości. Dawno i bardzo głęboko zakopana w umyśle, przebijająca się w pojedynczych scenach za pomocą retrospekcji. Obecność wizjera pozwala Annie słyszeć wszelkie rozmowy i poznawać coraz więcej informacji na swój temat (pojawienie się rodziców).

fisheye2

I to przez sporą część czasu działa, choć akcja pozornie wydaje się stać w miejscu. Ogląda się to tak dobrze dzięki konsekwentnie budowanemu poczuciu klaustrofobii oraz izolacji. Skupione na detalach oraz twarzy Anny (trzymająca całość w ryzach Julia Kijowska) robi piorunujące wrażenie. Jeszcze bardziej interesujący jest fakt, że niemal do końca nie widzimy samego porywacza. W sensie jego twarzy, bo jest filmowany z tyłu. Nawet kiedy pokazany jest z przodu, twarz wydaje się być rozmazana i nieostra. Kijowska na ekranie wręcz rozsadza, mieszając wszelkie skrajne emocje: od walki i wściekłości przez popadanie w obłęd z próbą samobójczą po bierność. Jej wystarczy do tego mowa ciała i sposób wypowiadania słów. Bardzo wyrazista oraz mięsista postać. intrygujący jest też porywacz, którego gra – uwaga, niespodzianka! – pewien bardzo popularny aktor. Po głosie go rozpoznacie, więc nie będę wam psuł zaskoczenia, jak dobrze wypada ta rola.

fisheye3

Skoro tak ciepło mówię o tym filmie, to czemu dałem tak niską ocenę? Dobre wrażenie psuje przede wszystkim wyjaśnienie całej tajemnicy. Jest ono wręcz banalne i wygląda jakby zostało wzięte z innej historii. Powiedzmy takiej telenowelowej. Wiele odkrywanych spraw pobocznych sprawia wrażenie pourywanych jak odkrycie romansu Anny z kolegą z pracy. Ta skokowość ma pokazać upływający czas oraz dezorientację bohaterki, niemniej może być to spory problem. O pewnych dziurach i pewnych założeniach nie będę się wypowiadał.

„Fisheye” to film bardzo intrygujący formalnie thriller psychologiczny z charyzmatyczną Kijowską na pierwszym planie. Ona razem ze zdjęciami potrafią trzymać mocno za pysk i pokazuje spory potencjał reżysera w tworzeniu kina gatunkowego. Nie daje on w pełni satysfakcji, lecz daje nadzieję na odkrycie nowego talentu. Czy tak będzie, czas pokaże.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Judas and the Black Messiah

Każdy, nawet mniej zainteresowany historią USA słyszał o Czarnych Panterach. Nie byli to naśladowcy komiksowego superbohatera, choć też byli czarnoskórzy. To był ruch polityczny, który walczył o równe prawa Afro-Amerykańskiej mniejszości. Ale nie decydowali się na tą walkę pokojowo, tylko z bronią w ręku oraz ideologią socjalistyczno-marksistowską. Dla amerykańskiego rządu byli równie niebezpieczni, co Malcolm X.

Historia filmu Shaki Kinga skupia się na wiceprzewodniczącym komórki Czarnych Panter w Chicago, Fredzie Hamptonie (znakomity Daniel Kaluuya). Charyzmatyczny frontman zostaje wzięty na celownik FBI. Służba wpada na pomysł infiltracji komórki Czarnych Panter przez wprowadzenie tam swojego człowieka. Tym staje się William O’Neil – drobny cwaniak, neutralny politycznie. Nie robi tego jednak z własnej woli, bo wpadł na przekręcie. Mężczyzna udawał agenta FBI, by kraść auta, jednak został zgarnięty przez policję. Grozi mi paroletnia odsiadka, chyba że pójdzie na układ.

judasz i czarny mesjasz1

Punkt wyjścia wydaje się prosty, zaś po filmie spodziewałem się prostego, czarno-białego podziału świata. Biali (policjanci i tajniacy) są okrutny, odrażający, źli, zaś czarnoskórzy (Czarne Pantery) są tylko idealistami, zmuszonymi do walki o swoje prawa siłowo. Bo to tylko ofiary niesprawiedliwego systemu. Prawda? Tylko częściowo, choć można odnieść wrażenie pewnego wybielenia postaci Hamptona (oprócz działań policji i FBI wobec niego, które pokrywają się z zachowanymi materiałami). Jak sam tytuł wskazuje, fabuła skupia się na dwójce bohaterów – Hamptonie, nazywanego na początku filmu przez Hoovera Czarnym Mesjaszem oraz zwerbowanego do współpracy O’Neila. Pozornie opowieść brzmi znajomo, jednak reżyser potrafi zaangażować i pokazać wszystko niejako od środka. Za serce łapią momenty nie tylko brutalnych działań policji (ostrzał i wysadzenie siedziby Czarnych Panter czy obława w stylu mafijnym), ale bardziej wyciszone momenty z życia prywatnego charyzmatycznego mówcy. Kiedy poznaje swoją partnerkę (cudowna Dominique Fishback), początkowo jest nieufna wobec jego przekonań. Z czasem dostrzega więcej, co budzi wątpliwości w kwestii związku oraz narodzin dziecka.

judasz i czarny mesjasz2

Podobał mi się też fakt, że twórcy nie wybielają samych Czarnych Panter. Są sceny szkolenia przyszłych członków, gdzie są cytowane słowa Mao Tze-tunga oraz ideologia marksistowska. Nawet dochodzi do spotkania z gangami w celu wspólnego działania. Napięcie podkręcają momenty, kiedy O’Neil albo czuje się zagrożony (kwestia zdobycia auta i pokazanie – pod bronią – jak go ukradł), ma ciągłą paranoję i musi udawać zaangażowanego. Ale czy udaje, czy może jednak zaczyna sympatyzować z ruchem? W tej roli Lakeith Stanfield bardzo dobrze pokazuje swoją postać „kreta”, który coraz bardziej czuje się zmęczony swoją rolą. Jednak dalej brnie, coraz bardziej świadomy swoich konsekwencji.

judasz i czarny mesjasz3

Zupełnie inny jest Hampton, któremu Kaluuya nadaje rysy idealisty-wojownika. Kiedy przemawia, jest w stanie porwać tłum swoją energią oraz przekonaniami, co pokazuje scena w kościele. Ale kiedy znajduje się poza mównicą, potrafi pokazać swoje bardziej wrażliwe oblicze. Te sprzeczności nie wywołują dysonansu, lecz uzupełniają skomplikowany charakter tej postaci. Chciałoby się takich momentów więcej, dzięki czemu spojrzelibyśmy na tego lidera z bardziej ludzkiej perspektywy.

judasz i czarny mesjasz4

Pewnym problemem dla mnie było czasami nierówne tempo oraz skupianie się na kilku postaciach, o których po pewnym czasie zapominamy. Rekompensuje to w dużym stopniu niepokojący klimat oraz świetnie zrealizowane zdjęcia. Nie brakuje tutaj mastershotów (pierwsze wejście O’Neila, kiedy podszywa się pod agenta FBI), nietypowych kątów oraz stylizacji na produkcję z początku lat 70. W połączeniu z minimalistyczną muzyką Marka Ishama i Craiga Harrisa mamy mocną mieszankę.

„Judasz i Czarny Mesjasz” jest przykładem ambitniejszego spojrzenia na społeczne ruchy walczące o prawa obywatelskiej mniejszości czarnoskórych. Ale rzadko mówi się o bardziej radykalniej odmianie, gdzie w ruch szło coś więcej niż tylko słowa. Reżyser Shara King nie próbuje za wszelką cenę wybielić i tworzyć na nowo historii, o co było bardzo łatwo. Mocne role dodają wiarygodności tej historii o mniej chwalebnym czasie Ameryki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mauretańczyk

Sama tematyka niemal od razu jest w stanie złapać za serce. I w zasadzie reżyser czy scenarzysta wydają się nie mieć zbyt wiele do roboty. Ale czy aby na pewno? To zbyt duże uprowadzenie, bo bez solidnej fabuły oraz pracy reżysera nawet najlepszy temat można położyć. Czy tak jest z „Mauretańczykiem”, który został pominięty przy oscarowych nominacjach?

mauretanczyk2

Brytyjski reżyser Kevin Macdonald opowiada historię przetrzymywanego w Guantanamo obywatela Mauretanii. Jak się okazuje jego kuzyn był jednym ze współpracowników Osamy bin Ladena. No i sam Mohamadou przez pewien czas szkolił się w Al.-Kaidzie. A że wszystko zaczyna się po 11 września, resztę możecie sobie dopowiedzieć. „Amerykanie oszaleli”. Całą jego historię jednak poznajemy z perspektywy niejakiej Nancy Hollander. Jest ona prawnikiem idącą od wielu dekad na kolizyjnym kursie z rządem oraz wszelkim dokonywanych przez nich nieprawości. I to właśnie ona dostaje sprawę Mauretańczyka, choć nie jest ona łatwa.

mauretanczyk1

Czy jest to dramat sądowy? Nie do końca, to bardziej dreszczowiec opowiadający o tym, o czym niby pamiętamy, ale nie chcemy. Sama narracja toczy się dwu-, a nawet trzytorowo. Po pierwsze, mamy perspektywę mecenas Hollander (fantastyczna Jodie Foster), podejmującej się obrony przebywającego w Guantanamo mężczyzny. Kobieta razem z asystentką (solidna Shailene Woolley) podejmuje walkę o ustalenie prawdy. Dlaczego mężczyzna jest przetrzymywany, czy ktoś mu postawił zarzuty. Druga perspektywa to reprezentujący prokuraturę pułkownik Stuart Couch (zaskakujący Benedict Cumberbatch), który wie równie dużo, co jego oponentka – choć sam nie jest tego w pełni świadomy. Jest zdeterminowany do znalezieniu dowodów, lecz biurokracja mocno mu przeszkadza. Dochodzenie obojga do odkrycia utajnionych dokumentów jest jednym z kluczowych elementów tej tajemnicy.

mauretanczyk4

Ale najmocniejszym i najbardziej chwytające za gardło są wspomnienia samego Mohamadou (rewelacyjny Tahar Rahim), które utrzymane są w formie retrospekcji. Nawet zdjęcia są utrzymanie w innym formacie, jakby ekran się zmniejsza. Ten zabieg ma wywołać klaustrofobię oraz spotęgować poczucie izolacji wobec całego świata. Im dalej w las, tym bardziej przesłuchają stają się nieprzyjemne. Zwłaszcza kiedy do akcji wkracza armia i z jego perspektywy widzimy te wszystkie okrucieństwa w celu złamania go. Po co ta cała Konstytucja i przestrzeganie prawa, skoro można ją w imię strachu oraz żądzy zemsty ją zawiesić, łamać, okrążać dookoła? – pyta reżyser niejako między słowami.

mauretanczyk3

To jest o tyle zaskakujące, że to reżyser brytyjski przygląda się bardzo krytycznie amerykańskiemu wymiarowi sprawiedliwości. Że w imię polowania na czarownice oraz podsycaniem nienawiści próbuje się piętnować czy zastraszać osoby działające w zgodzie z prawem. Pytanie w którym momencie większość ludzi nie ulegnie temu szaleństwu i pociągnie władze do odpowiedzialności. ale to chyba jednak pobożne życzenie, tak samo jak równość wobec prawa i szacunek do niego. Bardzo mocna rzecz oraz przypomnienie, że trzeba pilnować tej granicy.

8/10

Radosław Ostrowski

Diabeł wcielony

Jesteśmy gdzieś w małym miasteczku na granicy Ohio oraz Zachodniej Virginii. Parę(naście) lat temu skończyła się II wojna światowa, a wkrótce zacznie się jatka w Wietnamie. Do jednej takiej wsi zabitej deskami trafia młody chłopak, który wrócił z frontu. W drodze do domu poznaje dziewczynę (kelnerka), zakochuje się w niej i po dłuższym czasie bierze z nią ślub. Ale głównym bohaterem tej opowieści jest syn tej dwójki Alvin. Mieszka razem z dziadkami oraz przyrodnią siostrą, która jest nagabywana przez takich chłopaków.

Ciężko jest mi tutaj opisać fabułę filmu rozpisaną na kilkanaście lat. Dzieło Antonio Camposa to – w dużym uproszczeniu – historia prostych ludzi zderzonych ze złem. Problem jest o tyle trudno, że to zło, ten „diabeł” nie ma jednej konkretnej twarzy, roznosi się niczym zaraza, zaś modlitwa nie jest w stanie cię przed nim ocalić. A wszystko gdzieś na podbrzuszu Ameryki, gdzie człowiek w zasadzie jest zdany tylko na siebie. Albo na Boga, przyglądającemu się temu wszystkiemu z dystansu. Sam początek oparty jest na retrospekcji, gdzie zaczynamy poznawać kluczowe postacie. Oraz spory przekrój patologii tego świata: para psychopatycznych morderców, co robią zdjęcia swoim ofiarom; skorumpowany policjant; nawiedzony duchowny przekonany o płynącej przez niego boskiej woli; młody pastor tak narcystyczny, iż wszystkie lustra powinny pęknąć na jego widok i uwodzi młode dziewczęta. A w środku tego piekiełka znajduje się Alvin, próbujący zachować dobro w sobie. Tylko żeby to zrobić musi być tak samo bezwzględny jak otaczający go źli ludzie.

Ten cały brudny, niepokojący, wręcz lepki klimat potęguje jeszcze obecność narratora (jest nim autor powieści, na podstawie której oparto ten film). Ale to działa jak broń obosieczna. Dopowiada pewne rzeczy wprost, jednak robi to aż za bardzo. Sama narracja jest dość chaotyczna, a przeskok z postaci na postać dezorientuje. W zasadzie w centrum jest Alvin, ale początkowo poznajemy jego rodziców, następnie inne postaci, a potem wracamy do niego już wkraczającego w dorosłość. Czasem gubiłem się z osadzeniem całości w czasie, wiele postaci pobocznych wydaje się ledwie zarysowanych (para morderców, szeryf). Do tego film wydaje się jakby przedramatyzowany na siłę, jakby reżyser próbuje dokręcić śrubę szokiem, brutalnością i okrucieństwem. Przez co z czasem „Diabeł wcielony” traci swoją siłę i zaczyna nudzić.

Nawet imponująca obsada ze znanymi twarzami wydaje się nie do końca wykorzystana. Zbyt krótko pojawiają się Mia Wasikowska i Haley Bennett, by zapadły mocno w pamięć. Trochę lepiej wypada duet Riley Keough/Jason Clarke i zaskakujący Sebastian Stan jako śliski gliniarz-karierowicz. Jeśli jednak miałbym wskazać wyraziste role, to są aż trzy. Bill Skarsgard pojawia się na samym początku, ale to mocna postać mierząca się z religią, wojenną traumą oraz zbliżającą się tragedią. Świetny jest też Tom Holland jako Alvin. Facet twardo stąpa po ziemi, decydujący o sobie raczej za pomocą czynów niż słów, a jego ewolucja jest pokazana przekonująco. Film jednak kradnie Robert Pattinson w roli młodego pastora. Charyzmatyczny, bardzo pewny siebie, potrafiłby porwać tłumy, jednak tak naprawdę jest śliskim hipokrytą, nie biorącym odpowiedzialności za swoje czyny. Porażająca kreacja zapadająca w pamięć.

„Mieszka we mnie diabeł” – śpiewał w jednym z utworów Skubas. Film Camposa w założeniu miał być mrocznym, poważnym dramatem o tym, że ze złem trzeba walczyć złem. Nierówny, ale bardzo intrygujący film z paroma wyrazistymi kreacjami wartymi uwagi.

6,5/10

Radosław Ostrowski

7500

To miał być zwykły lot z Berlina do Paryża. Solidne niemieckie linie lotnicze, z doświadczoną załogą na pokładzie. Jednym z pilotów jest mieszkający w Niemczech Tobias Elis. Razem z nim samolotem leci jego dziewczyna, turecka stewardessa. Niestety, spokój nie jest dany na trwałe, gdyż podczas lotu kilku terrorystów próbuje się przebić do kokpitu, co udaje się jednemu. Zostaje pozbawiony przytomności, zaś kapitan zostaje ranny. Sytuacja staje się nerwowa.

Sam pomysł wydaje się prosty, ale jest bardzo efektywny. Niby było już parę filmów o porwaniu (bądź jego próbie) samolotu jak choćby „Lot 93”. Ale debiutujący reżyser Patrick Volbrath jest tego bardzo świadomy. Więc co robi? Umieszcza całą akcję w kabinie pilota, bez jakiegokolwiek kontaktu z zewnątrz. Chyba, że włączy widok kamery od drzwi. Poza tym totalna izolacja, komunikaty radiowe, walenie do drzwi oraz ciągłe poczucie zagrożenia. Takimi prostymi środkami buduje się napięcie, wynikające z tego jak pilot samolotu radzi sobie z taką sytuacją. Niby są pewne procedury (za wszelką cenę nie otwierać drzwi do kabiny), ale na takie zagrożenie nigdy nie jest się w stu procentach przygotowanym. Emocje będą brały górę nad wszelkimi procedurami, bo w końcu są to tylko ludzie. Wszystko oparte jest tutaj na miejscami bardzo nerwowym montażu oraz pracy kamery, jeszcze bardziej podkręcając napięcie niemal do samej granicy. Jak w takiej sytuacji może zachować się człowiek – pilot, terrorysta? Gdzie jest granica radzenia sobie z presją, stresem, napięciem? Niby nie ma tu elementu zaskoczenia, a jednak „7500” potrafi walnąć między oczy.

Wszystko to by nie zadziało, gdyby nie dawno nie widziany Joseph Gordon-Levitt w roli pilota Elisa. Aktor przez niemal większość czasu jest zdany tylko na siebie, a kamera niemal wręcz przykleja mu się do twarzy. A na niej malują się wszelkie emocje: od strachu i lęku po opanowanie oraz spokój. I to wszystko pokazane jest bardzo dobrze, bez łaszczenia się o poklask czy stosując emocjonalny szantaż. Oprócz niego wybija się Omir Memar jako skonfliktowany terrorysta Vedat, będący ofiarą manipulacji swoich kolegów. I tak para napędza drugą, pozornie mniej gwałtowną połowę filmu.

To jest kolejny przykład filmu, gdzie liczy się pomysł oraz konsekwentna realizacja, a nie duży budżet. Trochę budziło mi skojarzenia z „Winnymi”, gdzie też mieliśmy zamkniętą przestrzeń oraz podnoszone napięcie, co jest mocną rekomendacją.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Chance – seria 2

Dr Eldon Chance już nie prowadzi prywatnej praktyki lekarskiej, tylko pracuje w szpitalu, zajmując się ofiarami przemocy fizycznej. W tajemnicy przed szefową, razem ze swoim kumplem D neutralizuje źródła tych problemów. Poza tym, zostaje poproszony o przysługę przez detektywa Kevina Hynesa. Gliniarz ma obsesję na punkcie bogatego mistrza branży elektronicznej – Ryana Wintera, którego podejrzewa o seryjne zabijanie kobiet (poderżnięcie gardła). A jakby tego było mało, ma haka na doktorka, więc Chance – chcąc nie chcąc – decyduje mu się pomóc. Zaczynając od poturbowania bogacza, dzięki czemu trafia do jego oddziału.

Drugi sezon „Chance’a” nie ma już tej noirowej otoczki, ale nadal jest to mieszanka kryminału i thrillera psychologicznego. Twórcy ciągle balansują między skupieniem się na kryminalnej intrydze a wątkami obyczajowymi. Obydwa łączy postać doktora Chance’a – neuropsychiatrę z mroczną, brutalną przeszłością, pełnego empatii oraz miejscami wręcz impulsywnego. Podobnie zachowuje się jego córka Nicole, próbująca zacząć nowe życie w nowej szkole. Co oczywiście się nie udaje, bo plotki rozchodzą się szybko i konfrontacja jest nieunikniona. Do tego cały czas prowadzona jest gra między Chance’m a Winterem, gdzie nie wiadomo kto kogo podchodzi. I co tak naprawdę wie ta druga osoba. Wszelkie podchody, niedopowiedzenia oraz próba dojścia do prawdy – kolejne przeszkody, nieprzyjemne tajemnice i… jest ktoś trzeci w tym duecie. Więcej wam nie zdradzę, bo odkrywanie tych zagadek jest bardzo dużą frajdą. Nawet kiedy tajemnica zostaje wyjaśniona (odcinek 7), nadal opowieść wciąga, dając kolejne komplikacje. Wraca też wiele starych wątków jak poszukiwania przez rodzinę D czy pogłębiające się problemy Nicole, dzięki czemu zachowuje się ciągłość narracyjną.

Również realizacyjnie trudno się do czegoś przyczepić – od szybkich przebitek montażowych po sceny, gdzie rozmowa jest czasem prowadzona z offu. Pojawia się troszkę akcji oraz scen przemocy, ale są raczej tylko dodatkiem niż głównym daniem. Pod koniec serialu akcja też przenosi się poza San Francisco, co troszkę uatrakcyjnia całość. Wszystko podbite pulsującą muzyką i mrocznymi zdjęciami. Nawet jeśli czasami zdarzają się momenty przestoju, nie wybijają z rytmu oraz pozwalają złapać chwilę oddechu przed nerwową konfrontacją. Satysfakcjonuje za to zakończenie, zamykające wszystkie wątki i w zasadzie nie dające furtki na ciąg dalszy (co widać także w decyzji Hulu o kasacji serialu).

To, co nadal działa w serialu to relacja między Chance’m a D. Hugh Laurie oraz Ethan Suplee są po prostu fenomenalni, pozornie różni, lecz mający zaskakująco wiele wspólnego. Każdy z nich też działa w scenach, gdzie grają osobno od siebie. Równie błyszczy Brian Goodman jako zdeterminowany, obsesyjny wręcz detektyw Hynes, nigdy nie przekraczający granicy etycznej. A jak nowy antagonista, czyli Ryan Winter. W tej roli świetny Paul Schneider, balansujący między nerwowością, opanowaniem a udręczeniem. I to bez popadania w przerysowanie czy karykaturę, o co było łatwo.

Drugi sezon „Chance’a” jest równie udany, a nawet miejscami przebija pierwszą serię. Ma nadal swój mroczny klimat tajemnicy, świetne dialogi oraz aktorstwo tworzą jeden z lepszych (choć przeoczonych) seriali gatunkowych w starym, dobrym stylu. Czuję jednak pewien żal, że to już koniec i więcej odcinków nie będzie.

8/10

Radosław Ostrowski

Chłopcy z Brazylii

UWAGA!
Tekst może zawierać treści uznane za spojlery, więc jeśli nie oglądaliście filmu, nie czytajcie.

Nikt tak nie sprawdza się w roli czarnych charakterów jak naziści. Żądni władzy nad światem psychopaci opętani okultyzmem oraz złem, że już bardziej się nie dało. Pojawiali się w filmach nawet w latach 70-tych, osadzonych współcześnie („Akta Odessy” czy „Maratończyk”) czy podczas II wojny światowej („Bękarty wojny” czy ostatnio „Operacja Overlord”). O grach komputerowych nawet nie wspominam. Jednak czynienie z nich złoli w czasach osadzonych współcześnie jest dość ryzykowne, bo czy mogą nadal wzbudzić jakąkolwiek grozę czy lęk? Nawet w latach 70-tych taka koncepcja początkowo wydawała się czymś świeżym. Ale czy pod koniec tej dekady to jeszcze działało? Postanowił to sprawdzić reżyser Franklin J. Schaffner w opartym na powieści Iry Levina „Chłopców z Brazylii”.

Film – znany w naszym kraju także jako „Synowie III Rzeszy” – zaczyna się w Paragwaju, gdzie młody syjonista obserwuje jednego z ukrywających się nazistowskich zbrodniach. Przypadkowo trafia na samego doktora Josefa Mengele, organizującego poważną intrygę. Jej celem jest zamordowanie 94 mężczyzn w wieku 65 lat w ciągu dwóch i pół roku. Niestety, nasz niedoszły łowca nazistów zostaje schwytany podczas przekazywania informacji legendarnemu łowcy nazistów – Ezry Liebermana. Ten postanawia wybadać sprawę, zdany tylko na siebie.

chlopcy z brazylii1

Reżyser nie serwuje wszystkich informacji od razu, bo inaczej ten thriller nie zadziałałby. „Chłopcy z Brazylii” są staroszkolnym dreszczowcem, spokojnie odkrywającym wszystkie karty, co buduje klimat tajemnicy oraz podskórnego niepokoju. Napięcie potrafi podkręcić bardzo ekspresyjna muzyka Jerry’ego Goldsmitha w połączeniu z miejscami użytym montażem równoległym (kapitalna scena, gdy Mengele przechodzi po ruinach dawnego szpitala). A wszystko w czasach, kiedy nazistowskie zbrodnie wydają się pieśnią przeszłości. Nie nadając się nawet na wzmiankę w prasie, co jest dzisiaj bardzo smutne. Jedynie starzy ludzie pokroju Liebermana i Mengele jeszcze są w stanie walczyć, mając masę czasu oraz determinacji. Pierwszy może liczyć tylko na wsparcie młodych idealistów, drugi na swoich zwierzchników (do pewnego stopnia). Konfrontacja jest nieunikniona, ale nie będzie tu brawurowych pościgów czy rozpierduchy, choć przenosimy się z miejsca na miejsce.

chlopcy z brazylii2

Schaffner pewną ręką prowadzi całą opowieść, nawet jeśli zacząłem domyślać się o co tak naprawdę chodzi. Bo nie chodzi o pochodzenie ojców, tylko o dzieci, które są… klonami Adolfa Hitlera. Więc jak zwykle chodzi o panowanie nad światem. Chłopcy wyglądają tak samo (są grani przez tego samego aktora – Jeremy’ego Blacka), są rozpuszczeni i… co z nimi zrobić? Ocalić ich w nadziei, że niczego nie zbroją, a geny zostaną stłumione? Czy może ich wytropić i zamordować? Ten dylemat zostaje szybko rozwiązany (niestety), ale konsekwencje pozostają tajemnicą. Rzadko spotykana przemoc potrafi uderzyć, choć krwi nie ma zbyt wiele – może poza konfrontacją dwójki bohaterów z udziałem psów. Jednak potrafi uderzyć, bo zło od nazistów wywołuje ponadczasowy strach.

chlopcy z brazylii3

I to wszystko jest wykonane przez fantastycznie dobrany duet aktorski, zmuszony do konfrontacji. Laurence Olivier jako Lieberman (postać wzorowana na Szymonie Wiesenthalu) jest wystarczająco pocieszny, pełnego empatii, determinacji. Ma być tym dobrym i ma to wręcz wypisane na czole. Ale prawdziwym zaskoczeniem oraz gwiazdą tego filmu jest Gregory Peck. Aktor gra doktora Mengele i robi to bardzo sugestywnie. Aktor drugi raz w swojej karierze zagrał postać negatywną (wcześniej był kapitanem Ahabem w „Moby Dicku” Johna Hustona), ale tutaj wchodzi na o wiele wyższy poziom. Samo spojrzenie może budzić grozę, tak jak niemiecki akcent oraz wyczuwalny gniew i szaleństwo, bez popadania w przerysowanie czy groteskę. To ten duet nakręca ten film, choć nie brakuje w nim znanych twarzy na drugim i trzecim planie (m.in. James Mason, Denholm Elliott czy – będący na początku kariery – Steve Guttenberg).

Powiem szczerze, że nie do końca wiedziałem, czego oczekiwać po „Chłopcach z Brazylii”. Dostałem efektywny, staroświecki (lecz nie archaiczny), trzymający w napięciu thriller. I dowód na to, że naziści nadal potrafią straszyć. Nawet po tylu latach.

8/10

Radosław Ostrowski

Sala strachu

To miał być zwykły koncert, gdzie ludzie się bawili, troszkę się popiło i miało być fajnie. Grała kapela punkowa niejako na zastępstwo. Widownię stanowili skinheadzi, czyli panowie w glanach, twardzi i nie idący na jakiekolwiek negocjacje czy kompromisy. Dochodzi do pewnego poważnego incydentu – gitarzystka kapeli zostawiła telefon w pokoju. Basista Pat idzie po niego i… widzi trupa na podłodze z nożem w głowie. Robi się nerwowo, a kapela zostaje umieszczona w pokoju oraz zamknięta. Nie są jednak sami, bo towarzyszy im Amber – świadek morderstwa. Raczej nie ma szans na spokojnie rozwiązanie sytuacji.

Ile razy już oglądaliśmy brutalne i krwawe filmy, jednak przemoc zaczęła spływać na nas jak kaczce. Znieczuliliśmy się na nią, rzadko robi na nas wrażenie. Sytuację postanowił zmienić reżyser Jeremy Saulnier, który w 2015 roku zrealizował skromny, niezależny thriller. „Green Room” brzmi jak coś prostego, nieskomplikowanego, co nie powinno porwać czy poruszyć. A jednak. Konfrontacja młodych ludzi, którzy nie mieli (raczej) do czynienia z bronią i neonazistów prowadzona jest bardzo powoli, głównie za pomocą dialogów. Podskórnie jednak czuć tutaj wiszące napięcie, potęgowane przez to, że widzimy całą sytuację z dwojga perspektyw. A co gorsze, nasi młodzi bohaterowie nie wiedzą, co szykuje na nich druga strona. Powoli zaczynamy odkrywać kolejne tajemnice skinheadów kierowanych przez Darby’ego (zaskakujący i opanowany Patrick Stewart), planującego kolejny ruch oraz szykującego następne pułapki.

I w drugiej połowie zaczyna się zabawa reżysera w niemal slasherową rzeźnię, ale troszkę inaczej. Przemoc jest tutaj może nie imponująca pod względem wizualnym czy rozmachu, lecz jest gwałtowna jak podczas przekazywania broni przez drzwi lub finale pozbawionym heroizmu, muzyki ani poczucia zwycięstwa i satysfakcji. Tu przemoc jest brzydka, odpychająca, chcesz od niej odwrócić wzrok. Wszystko w stonowanej, lekko zielonkawej kolorystyce oraz bardzo ograniczonej przestrzeni.

Do tego całość jest świetnie zagrana. Poza wspomnianym Stewartem najbardziej wybija się Anton Yelchin (basista Patrick), stający się niejako liderem grupy oraz Imogen Poots (wplątana w sytuację Amber). Z tego duetu to Amber wydaje się najbardziej ogarnięta w tej sytuacji, zaś chemia między tą dwójką jest bardzo naturalna.

To kolejny przypadek niepozornego, skromnego filmu, który daje intensywnego kopa, pełnego adrenaliny oraz suspensu. Panie Saulnier, jak pan mi zaimponował.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Odpowiednik – seria 1

Berlin – miasto takie tak tysiące innych miast. Szare, nudne, pozornie nieciekawe. Tutaj żyje i pracuje Howard Silk – mężczyzna bardziej starszy niż młodszy. Jego miejscem pracy jest tajemnicze Biuro, gdzie bohater działa w Łączności, zaś jego żona leży w szpitalu wskutek wypadku (jest w śpiączce). Spokojne i stateczne życie mężczyzny zostaje jednak wywrócone, a wszystko z powodu pewnego agenta oraz jego informacji o narażeniu Biura. A tym mężczyzną okazuje się… duplikat Howarda Silka. Wszystko z powodu znajdującego się pod budynkiem Przejścia, gdzie 30 lat wcześniej powstał świat bardzo podobny do naszego, lecz z czasem doszło do poważnych zmian. Ludzie wyglądają tak samo, mówią tak samo i dzielą te same wspomnienia przed całą sytuacją.

Sama koncepcja stojąca za dziełem Justina Marksa zbliża serial w kierunku SF. Zwłaszcza, że sama geneza stworzenia Drugiej Strony (alternatywnego Berlina oraz całego świata) nie zostaje nam wyjaśniona. Poza jednym zdaniem, że powstała wskutek eksperymentu, który wymknął się spod kontroli. I w sumie to tyle. Ale sam serial to szpiegowski thriller, klimatem przypominający dzieła z czasów zimnej wojny. Nie ma tutaj skupiania się na pościgach i strzelaninach (choć nie brakuje ich, a wyglądają porządnie – gdyby nie rzadkie „trzęsawki” kamery), lecz na konsekwentnie budowanej intrydze oraz odkrywaniu zależności kto z kim dla kogo i dlaczego. Przeciwnik, kimkolwiek jest, sprawia wrażenie osoby będącej o krok przed wszystkimi. Sama akcja jest prowadzona spokojnie, pozwalając głębiej wejść w ten skomplikowany układ dwóch światów.

Prowadzone jest to początkowo głównie przez dialogi, jednak coraz bardziej zaczynamy widzieć różnicę. Ludzie wyglądają identycznie, a jakby mają zupełnie różne charaktery i osiągnięcia. Jedna osoba jest zwykłym urzędnikiem, a w Drugiej Stronie okazuje się tajnym agentem. Ale Druga Strona ma pewien ukryty cel oraz dalekosiężnym plan, który nie zostaje nam do końca przedstawiony. I widzimy dlaczego decydują się na ten krok, choć nie znamy wszystkich zamieszanych. Akcję jeszcze bardziej podkręca fakt, że Howard od pewnego momentu musi naśladować swojego odpowiednika i to podkręca jeszcze bardziej napięcie. Twórcom bardzo przekonująco udaje się pokazać jak to „drugie życie” zaczyna wpływać na Howarda oraz jego sobowtóra, stopniowo rzutując na ich charaktery. Ale obaj panowie będą musieli na pewien czas pozostać w nieswojej skórze, co dobitnie pokazuje mocny finał. Choć muszę przyznać, że był on lekko rozczarowujący i oczekiwałem czegoś bardziej widowiskowego. Niemniej pozostaje kilka pytań bez odpowiedzi, więc na pewno sięgnę po drugi sezon.

Realizacyjnie też trudno się do czegoś przyczepić. Całość wygląda bardzo przyziemnie, z dużą ilością szarości niczym brukowej kostki (szczególnie w punkcie kontrolnym między światami), co dodaje realizmu. Nie ma tutaj bajeranckich efektów specjalnych czy bajeranckich tricków, ale to nie przeszkadza w uwiarygodnieniu całego konceptu. Jedyna rzecz, do której mogę się przyczepić wobec historii to wątek zabójczyni Baldwin. Początkowo wydaje się zagadkową postacią z prostą motywacją, jednak później gdzieś zostaje zepchnięta do roli nijakiego tła, by w finale o sobie przypomnieć.

„Odpowiednik” to przede wszystkim aktorski popis J.K. Simmonsa, grającego dwie różne wersje tej samej postaci Howarda Silka. Pierwszy to wycofany, empatyczny, ale zmęczony i samotny człowiek (dobra strona), drugi to bezwzględnie dążący do celi szpieg, porywczy oraz bardzo opanowany. Różnią się absolutnie wszystkim: mową ciała, sposobem mówienia i chodzenia, przez co łatwo ich rozróżnić. Choć pod koniec granice zaczynają się zacierać. Absolutnie wybitna kreacja w historii telewizji. Ale na drugim planie też nie brakuje wyrazistych ról. Taka jest Olivia Williams jako bardzo powściągliwa, analityczna oraz uparta Emily Burton (obecna/była żona w zależności od świata), a także rewelacyjny Harry Lloyd jako szef wywiadu, Quayle. Może i wydaje się niekompetentny, ale pod tą twarzą kryje się bardzo złożoną osobowością. Zwłaszcza ostatnie odcinki pokazują szeroki wachlarz możliwości. Solidnie trzymają poziom zarówno Ulrich Thomsen (Aldrich) oraz Stephen Rea (Alexander Pope), mający kluczową rolę dla historii.

Pierwszy sezon „Odpowiednika” wciąga jak rasowy thriller, ma wspaniałego Simmonsa oraz więcej niż interesujący świat do pokazania. Mam wielką nadzieję, że zostanie to bardziej rozwinięte oraz utrzyma poziom tego sezonu.

8/10

Radosław Ostrowski