Yann Tiersen – EUSA

YannTiersen_Eusa_Packshot-584x584

Ten francuski kompozytor stał się rozpoznawalny na całym świecie dzięki ścieżce dźwiękowej do film “Amelia”. Nie znaczy to jednak, że Yann Tiersen zrezygnował ze swojego barwnego dźwiękowego świata, co pokazał na poprzednim wydawnictwie, czyli „Infinity”. Tym razem maestro poszedł w bardziej klasyczne brzmienie, co wielu mogło wprawić w konsternację.

Całość jest niepowtarzalna, oparta tylko na fortepianie. W „Hent I” uderza wejście dziwacznego odgłos jakby ptaka, do którego dołącza fortepian – pojedynczo atakujący swoja delikatnością – z szumiącym wiatrem, zupełnie jakbyśmy byli w jakimś lesie. Do tego jeszcze pojawia się kobiecy głos melorecytujący po francusku, by płynnie przejść do przypominającego Michaela Nymana „Pern”, szybkiego walczyka, zmieniającego się w bardziej mroczny „Hent II”, wracajacy do melodii z początku.  I tak jak wcześniej, melodia staje się powolna, wręcz ospała. Te części, robiące za przerywniki są dość krótkim momentem (wyjątkiem jest część IV, bardzo zapętlona i dziwaczna oraz finałowa część VIII), dla całej reszty pięknej muzyki jak w pozornie wolnym „Porz Goret” (troszkę przypominał Abla Korzeniowskiego), gdzie powoli zaczyna się rozkręcać i kończy odgłosami ptaków czy następującym potem „Lok Gweltz”.

Tiersen zmienia tempo, choć pozornie wszystko wydaje się bardzo podobne do siebie. Rozpędzony „Kereon” bardziej przypomina grę na gitarze elektrycznej (to zapętlenie na początku jest cudowne), długi i zmieniający rytm „Roc’h Ar Vugale” z szumem morza na początku i wyciszeniem na końcu czy bardzo rozmarzony „Penn Ar Lann”. A finałowy „Hent VIII” i poprzedzający go wręcz taneczny „Kadoran” rozsadza na czynniki pierwsze. Album zdecydowanie do słuchania w pojedynkę, wymagający otwartego umysłu oraz skupienia. Wtedy jest w stanie pokazać się z najlepszej strony.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Good Bye, Lenin!

Jest rok 1989, NRD. Poznajcie Alexandra – młodego chłopaka, który mieszka z siostrą i matką – wierną ideologii socjalizmu, ojciec wyjechał na Zachód. Kiedy Alex zostaje pobity i aresztowany podczas demonstracji, kobieta dostaje zawału i zapada w śpiączkę. W momencie wybudzenia, NRD przestaje istnieć, tak samo jak ustrój socjalistyczny. Młodzieniec, by nie pogarszać stanu zdrowia matki, decyduje się dokonać mistyfikacji i „wskrzesić” NRD.

lenin1

Niemcy i komedia to dość niebezpieczne, wręcz karkołomne połączenie. Wszyscy wiemy, że Niemcy nie mają poczucia humoru albo jest ono dla nas kompletnie niezrozumiałe. Jednak Wolfgang Becker za pomocą humoru chce pokazać transformacje Niemiec, na którą nie wszyscy byli wtedy gotowi. Przestawienie się na wolny rynek, pojawienie się pełnych półek (towary z zachodniego Berlina), pozbywanie się przeszłości (symboliczna jest scena przewożenia przez helikopter pomnika Lenina), ale nie ma tutaj szyderstwa czy ironii. Reżyser stawia tutaj na delikatny humor (wiem, u Niemców to tak realne jak w uczciwość naszych polityków), czasami stawiając na czułe gagi (tworzenie wiadomości w stylistyce NRD-owskiego odpowiednika „Dziennika Telewizyjnego”), a pomysłowość mi kreowaniu rzeczywistości jest naprawdę imponująca – scenografia, stroje. Wierzcie mi, naprawdę trzeba się nagimnastykować, żeby nie było w tym fałszu, a Becker zgrabnie omija pułapki sentymentalizmu (choć akurat końcówka mocno zbliża się w tym kierunku, ale ostatnie „wiadomości” były bardzo poruszające), jednak wyciągając pewne rodzinne tajemnice. Pachnie to mocno absurdem jak z naszych komedii, jednak pokazuje on pewna tęsknotę za przeszłością, nawet jeśli to przeszłość mocno idealizowana.

lenin2

W uwierzeniu w ta całą historię pomaga fantastycznie grający duet Daniel Bruhl/Katrin Sass. Ten pierwszy gra Alexa – energicznego i pomysłowego chłopaka, który bardzo kocha swoją matkę, by chronić jej zdrowie decyduje się na mistyfikacje, co wydaje się dość sporym szokiem. Determinacja, oddanie, bezradność – to wszystko ten aktor rozgrywa bezbłędnie. Tak samo Sass jako matka, która pozornie wydaje się idealistką, potem bardzo kruchą panną. Traktowana przez otoczenie trochę jak dziecko, okazuje się trochę niespełnioną kobietą. Poza tym duetem warto wyróżnić świetnych Floriana Lukasa (marzący o karierze reżysera Denis, który pomaga Alexowi tworząc wiadomości), Michaela Gwizdka (dyrektor szkoły Klapprath, nadużywający alkoholu) oraz Marie Simon (Ariane, siostra Alexa).

Dziwne rzeczy zdarzyło mi się oglądać, ale dobrą komedię z Reichu to chyba po raz pierwszy. Tylko, że słowo komedia jest pewnym nadużyciem – to komediodramat i to z wysokiej półki. Może i ma swoje lata, ale to tylko działa na korzyść.

7/10

Radosław Ostrowski

Yann Tiersen – Infinity

Infinity

Muzyk ten na zawsze został zapamiętany jako kompozytor “Amelii”, ale Yann Tiersen ma wiele oblicz i na swoich solowych płytach potrafi naprawdę zaskoczyć. Jaka twarz pokażę na płycie „Infinity”? Jedno mogę wam zapewnić – śpiewać nie będzie, choć pojawi się wokal.

„Infinity” zaczyna się naprawdę tajemniczo i interesująco – tytułowy utwór jest bardzo przestrzennym echem, w którym pojawia się elektronika (imitująca morze) oraz monotonnie zagrane skrzypce. Potem zaczyna padać deszcz i płynnie przechodzimy do „Slippery Stones” – melodia grana jakby z karuzeli, cymbałki, klawisze, jakieś dzwoneczki, perkusja i (chyba) mocno przerobiona gitara. Do tego dziwacznego towarzystwa dochodzą męskie i żeńskie głosy, by pod koniec zagrała delikatna gitara. A im dalej, tym robi się coraz dziwaczniej i tajemniczo – elektronika budzi skojarzenia z filmami Davida Lyncha, jednak można rozpoznać kompozytora po wykorzystywaniu fortepianu (intrygująca „A Midsummer Evening”, gdzie pod koniec wraca melodia karuzelowa), skrzypiec (długi „Ar Maen Bihan”, gdzie one przybierają na sile i współgrającą z nimi perkusją po dwóch minutach oraz nieprzyjemną gitarą czy „Steinn”) czy elektronikę (bazujące na dzwoneczkach i gitarze „Lights”). Jeszcze odezwie się gdzieś w tle gitara elektryczna („The Crossing”), ale wymienianie poszczególnych utworów trochę mija się z celem.

Całość tworzona przez Tiersena jest bardzo tajemnicza, miejscami bardzo mroczna, ale też bogata dźwiękowo oraz kompletnie nieprzewidywalna. I jeśli pamiętacie Tiersena, tylko jako autora ścieżek dźwiękowych, to możecie doznać szoku, bo to zupełnie inny klimat. 

8/10

Radosław Ostrowski

Yann Tiersen – Le fabuleux destin d’Amelie Poulain

Le_Fabuleux_Destin_dAmelie_Poulaim

24 grudnia 2010 roku – niby typowy dzień wigilijny, kolacja, kolędy, prezenty i co rok te same filmy (wtedy jeszcze leciały nieśmiertelna „Szklana pułapka” i niemniej popularny „Kevin sam w domu”). Jednak tego dnia o godzinie 20:10 zamiast Polsatu włączyłem TVP Kultura – i wtedy pojawiła się ona. Młoda Francuzka z ciemnymi włosami, ciemnymi oczami, jasna cerą i czerwonymi ustami. Nazywała się Amelia Poulain (wtedy po raz pierwszy poznałem Audrey Tautou) i (nie bójmy się tego słowa) oczarowała mnie. Tak jak film Jean-Pierre’a Jeuneta, który o niej opowiadał. Ta współczesna baśń czarowała magią zmieszana z humorem, ale nie ma tu mowy o naiwności czy banalności.

tiersenRównie niezwykła jest ścieżka dźwiękowa do tego filmu. Zaś jej autorem stał się wówczas mało znany Yann Tiersen – multiinstrumentalista i muzyk rockowy. Ktoś może powiedzieć, że ten wybór wydawał się przynajmniej szaleństwem. Ale jak się potem okazało, był to strzał w dziesiątkę, zaś muzyk okazał się zaskakująco kreatywnym i piekielnie zdolnym kompozytorem. Pozornie słuchając poszczególnych instrumentów można odnieść wrażenie, że to typowe „francuskie” granie z nieodzownym akordeonem, fortepianem i smyczkami. Błąd. Wszystko zależy od sposobu podania, a tu mamy bardzo minimalistyczną formę, którą mogliby uprawiać Glass czy Nyman, gdyby używali akordeonu i skrzypiec zamiast fortepianu.

Większość kompozycji to są walce, gdzie dominuje akordeon, co słychać już w krótkim, ale szalonym „J’y suis jamie alle” czy wręcz już kultowym „Walcu Amelii” (pojawia się on też w wersji orkiestrowej, gdzie brzmi przepięknie, a także w aranżacji na fortepian i kwartet smyczkowy). Towarzyszące wszystkiemu dzwoneczki i cymbałki potęgują tylko aurę baśniowości i magii („L’autre valse de Amelie” czy „A quai”, gdzie delikatnie jeszcze pojawia się gitara akustyczna). Jednak poza magią, kompozytor skręca w stronę melancholii (pianistyczne „Le moulin” i „Comptine d’un Autre Ete: L’Apres-midi” czy tango „Pas si simple” z maszyna do pisania) czy pewnego niepokoju („La dispute” – najbardziej ponury utwór), ale to są króciutkie momenty, zaś wydanie płytowe robi świetne wrażenie, nawet bez znajomości filmu, co zdarza się niesłychanie rzadko.

Tiersen nie stworzył filmowej tapety, ale bardziej finezyjne, oryginalne i świeższe spojrzenie na muzykę filmową – dziką, z szaloną wyobraźnią, kreatywną, a jednocześnie bardzo przyjemną w odsłuchu. Najzabawniejsze jest jednak to, że duża część utworów została nagrana kilka lat przed filmem, co może wprawić w duża konsternację. Jedno jednak jest pewne – film Jeuneta bez tej muzyki nie istnieje. A sama muzyka jest także bardzo piękna. I jeszcze do niej bardzo często wracam.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski