
Ten francuski kompozytor stał się rozpoznawalny na całym świecie dzięki ścieżce dźwiękowej do film “Amelia”. Nie znaczy to jednak, że Yann Tiersen zrezygnował ze swojego barwnego dźwiękowego świata, co pokazał na poprzednim wydawnictwie, czyli „Infinity”. Tym razem maestro poszedł w bardziej klasyczne brzmienie, co wielu mogło wprawić w konsternację.
Całość jest niepowtarzalna, oparta tylko na fortepianie. W „Hent I” uderza wejście dziwacznego odgłos jakby ptaka, do którego dołącza fortepian – pojedynczo atakujący swoja delikatnością – z szumiącym wiatrem, zupełnie jakbyśmy byli w jakimś lesie. Do tego jeszcze pojawia się kobiecy głos melorecytujący po francusku, by płynnie przejść do przypominającego Michaela Nymana „Pern”, szybkiego walczyka, zmieniającego się w bardziej mroczny „Hent II”, wracajacy do melodii z początku. I tak jak wcześniej, melodia staje się powolna, wręcz ospała. Te części, robiące za przerywniki są dość krótkim momentem (wyjątkiem jest część IV, bardzo zapętlona i dziwaczna oraz finałowa część VIII), dla całej reszty pięknej muzyki jak w pozornie wolnym „Porz Goret” (troszkę przypominał Abla Korzeniowskiego), gdzie powoli zaczyna się rozkręcać i kończy odgłosami ptaków czy następującym potem „Lok Gweltz”.
Tiersen zmienia tempo, choć pozornie wszystko wydaje się bardzo podobne do siebie. Rozpędzony „Kereon” bardziej przypomina grę na gitarze elektrycznej (to zapętlenie na początku jest cudowne), długi i zmieniający rytm „Roc’h Ar Vugale” z szumem morza na początku i wyciszeniem na końcu czy bardzo rozmarzony „Penn Ar Lann”. A finałowy „Hent VIII” i poprzedzający go wręcz taneczny „Kadoran” rozsadza na czynniki pierwsze. Album zdecydowanie do słuchania w pojedynkę, wymagający otwartego umysłu oraz skupienia. Wtedy jest w stanie pokazać się z najlepszej strony.
7,5/10
Radosław Ostrowski







Równie niezwykła jest ścieżka dźwiękowa do tego filmu. Zaś jej autorem stał się wówczas mało znany Yann Tiersen – multiinstrumentalista i muzyk rockowy. Ktoś może powiedzieć, że ten wybór wydawał się przynajmniej szaleństwem. Ale jak się potem okazało, był to strzał w dziesiątkę, zaś muzyk okazał się zaskakująco kreatywnym i piekielnie zdolnym kompozytorem. Pozornie słuchając poszczególnych instrumentów można odnieść wrażenie, że to typowe „francuskie” granie z nieodzownym akordeonem, fortepianem i smyczkami. Błąd. Wszystko zależy od sposobu podania, a tu mamy bardzo minimalistyczną formę, którą mogliby uprawiać Glass czy Nyman, gdyby używali akordeonu i skrzypiec zamiast fortepianu.