Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda

Wiele było już prób opowieści o tym jak legendarny bandyta Jesse James został zabity przez członka swojego gangu. Jednak reżyser Andrew Dominik w 2007 roku podszedł do tematu z zupełnie innej strony. Jeśli spodziewacie się klasycznego westernu, gdzie cała ta historia będzie miała dynamiczno-sensacyjną otoczkę, lepiej sobie odpuśćcie. Ale po kolei.

Cała historia zaczyna się w momencie, kiedy banda braci Jamesa dokonuje ostatniego napadu na pociąg w 1881 roku. Tam dołącza drugi z braci Fordów, zafascynowany szefem gangu Robert. Po skoku, który nie przyniósł zbyt wielkiego profitu, bracia James rozdzielają się. Od tej pory w ferajnie dochodzi do zniknięć, aresztowań, zaś Jesse coraz bardziej czuje oddech ścigających go władz. Ford razem z bratem zostają przy Jesse’m, ale banda zaczyna się rozpadać. I dochodzi do pewnego niepokojącego wydarzenia, rzucającego cień na relację między Jesse a Robertem.

zabojstwo jesse'ego1

Reżyser opowiada swoją opowieść powoli, baaaaaaaaaaaaaaardzo powoli. Można odnieść czasem wrażenie, że akcja zostaje tutaj zepchnięta na dalszy plan. Wszystko jest tutaj podporządkowane budowaniu lekko melancholijnego klimatu oraz psychologicznego portretu dwójki bohaterów: idola oraz jego fana. Człowieka zmęczonego sławą oraz bardzo tej sławy pragnącego. Inteligentnego, opanowanego twardziela oraz niedojrzałego, skrępowanego, rozgadanego chłopaczka. Każdy dialog, każda scena może wydawać się rozciągnięta. Jakby twórca z niemal kronikarską precyzją chce odtworzyć tą historię. Bez pomijania żadnego detalu, co jeszcze bardziej podkreśla obecność narratora. I o dziwo, ten element – zazwyczaj zbędny i dopowiadający to, co nie zawsze wymaga dopowiedzenia oraz jest pójściem na łatwiznę – pasuje tutaj idealnie. Swoim ciepłym głosem dodaje charakteru temu dziełu, a także sprawia wrażenie, jakbyśmy czytali na głos powieść. I ona na naszych oczach się materializuje.

zabojstwo jesse'ego2

„Zabójstwo Jesse’ego…” może nie imponuje akcją (w ponad 2,5-godzinnym filmie jest jeden napad na pociąg, jedna strzelanina – pozbawiona patosu oraz celowo żenująca), a monotonne tempo powoduje, że lepiej przed seansem należy być wypoczętym. Wtedy można się rozsmakować w spokojnie budowanym świecie, z przepięknymi zdjęciami Rogera Deakinsa oraz bardzo klimatyczną (nie do końca westernową) muzyką duetu Nick Cave/Warren Ellis. To rozsmakowanie poszczególnych scen pozwala wejść w tą grę między Jamesem a Fordem. I każe się zastanowić, czy to zabójstwo było zabójstwem, czy może jednak zaplanowaną zbrodnią w celu utrzymania mitu Jamesa. Człowieka mającego opinię takiego amerykańskiego Janosika, ale tak naprawdę zmęczonego, bardziej wycofanego, ciągle ukrywającego się pod innym nazwiskiem. Ale wraz ze śmiercią Jamesa nie kończy film, tylko dostajemy epilog o tym, co stało się z jego zabójcą. I nie to zbyt radosna opowieść, ale o tym przekonajcie się sami.

zabojstwo jesse'ego4

Całość na swoich plecach noszą dwaj aktorzy, którzy tutaj przeszli samych siebie. Kapitalny jest tutaj Brad Pitt w roli Jamesa. Wydaje się wręcz nieobecny, ale jakby wiedział wszystko i nie daje po sobie tego znać. Jest to bohater będący ofiarą swojego mitu, zmęczony oraz patrzący niemal przed siebie. Bardzo zniuansowana, delikatna, niepozorna i nieoczywista kreacja, której się nie spodziewałem. Na tym samym poziomie grywa tylko Casey Affleck jako Robert Ford, będący totalnym kontrastem. Niepewny, zagubiony, czasem rozgadany oraz pragnący tylko jednego – uznania i szacunku. Również złożona postać, której relacja z Jessem pozostaje najmocniejszym punktem tego filmu. Reszta aktorów może wydaje się robić za tło, chociaż swoje zadanie wykonują bez zarzutu (głównie Sam Rockwell jako brat Roberta oraz Jeremy Renner, będący kuzynem Jamesa).

zabojstwo jesse'ego3

Film z 2007 powstawał w czasach, kiedy westerny swoje najlepsze lata miały już dawno za sobą. Film Dominika bardziej przypomina rewizjonistyczne dzieła Roberta Altmana czy Sama Peckinpaha, niejako dekonstruując gatunek. Powolny, ale bardzo klimatyczny i pięknie wyglądający tytuł, chociaż wymagający masę cierpliwości.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zdarzenie

W 2008 roku pewien amerykański reżyser hinduskiego pochodzenia nakręcił film, który powszechnie był (do czasu jego następnego filmu) uważany za najgorszą rzecz w jego dorobku. „Zdarzenie”, bo o tym filmie mowa, to film jedyny w swoim rodzaju i dla mnie dość nierówny. Ale po kolei.

Wszystko zaczyna się w Nowym Jorku, gdzie w Central Parku dochodzi do dziwnego, tytułowego zdarzenia. Ludzie nagle stoją w miejscu, zaczynają się cofać i… popełniają samobójstwo. Czym? Wszystkim, co się nawinie pod ręką – spinką do włosów, pistoletem, samochodem wjeżdżając na drzewo. Co jest przyczyną? Atak biologiczny, awaria reaktora atomowego, terroryści, kosmici, natura się zbuntowała? Nie wiadomo. I wtedy poznajemy Elliota Moore’a – nauczyciela biologii z Filadelfii. Ostatnio jednak coś nie układa mu się z żoną, Almą. Jest jakieś spięcie, może krąży jakiś facet. Oboje decydują się – za poradą władz – wyjechać z miasta, ale po drodze dochodzi do ataków w innych miastach.

zdarzenie1

Brzmi intrygująco? Reżyser ma ciekawy pomysł i potrafi budować napięcie, co widać przez pierwszy kwadrans: sceny w Central Parku i spadający ludzie z placu budowy – mrozi krew. Dalej też potrafi wzbudzić dezorientację oraz suspens: czy to ucieczka przed wiatrem na otwartym polu (wiem, że to brzmi idiotycznie, ale jak to jest zrobione), spotkanie z żołnierzem czy scena, gdy nauczyciel matematyki jedzie na stopa razem z rodziną i jest dziura w naszyciu. Do tego świetnie budująca poczucie zagrożenia muzyka Jamesa Newtona Howarda, klimat bezradności i takiej apokalipsy. Troszkę to przypominało „Wojnę światów”, tylko bez efektów specjalnych.

zdarzenie2

Z drugiej strony, „Zdarzenie” sprawia wrażenie filmu głupiego, wręcz durnego. I to jest wina dialogów, które brzmią sztucznie. Najmocniej to czuć pod koniec, gdy bohaterowie trafiają do domu zamieszkanego przez ekscentryczną panią Jones, której zachowanie bije na głowę wszystko – oskarżenia o próbę kradzieży, zabójstwo, uderzenie dziecka w dłoń. Żarty ocierają się o absurd (hot dogi dają radę, ale tekst o aptekarce – grube jaja), dialogi sprawiają ból uszom (rozmowy z panią Jones – na samą myśl zaczynam się śmiać czy rozmowy naszej pary – poza tą finałową, która była udana), wątek państwa Moore i ich problemów małżeńskich jakiś ledwo liźnięty, niedopracowany. A samo zakończenie wielu może rozczarować brakiem wyjaśnienia na przyczynę tej sytuacji. Sytuacji, która może się powtórzyć.

zdarzenie3

Aktorsko film kładzie Mark Wahlberg, któremu Shyamalan chyba celowo postawił kłody pod nogi. Albo wypowiada zdania kompletnie bez sensu i nie na miejscu (rozmowa przed śmiercią pani Jones czy gadka z plastikowym drzewem), albo ma to spojrzenie. Miało ono chyba wyrażać zagubienie, dezorientację i strach, a mówiło ono: „Mark, w coś ty się za kabałę wpierdolił”. Na partnerującą Zooey Deschanel przynajmniej można popatrzeć (te wielkie oczy), bo też nie ma tu zbyt wiele do zaprezentowania. Chemii między nimi brak, więzi też nie czuć – spece od castingu dali ciała. Najciekawsza postać to kolega matematyk Julien (John Leguizamo), ale dość szybko znika z ekranu. I jeszcze świrnięta pani Jones (znana ze „Split” Betty Buckley) – takiego dziwadła jeszcze nie widziałem.

zdarzenie4

Shyamalan „Zdarzeniem” strzelił sobie w stopę, zaliczając spektakularną wpadkę, którą – podobno – przebił kolejnym tytułem. Realizacja solidna, suspens też jest, ale scenariusz jest słaby, aktorzy też poniżej możliwości, a o dialogach nie chce mi się gadać. Duże rozczarowanie, balansujące między śmiertelną powagą a zgrywą.

5/10

Radosław Ostrowski

She & Him – Christmas Party

she7him

Wiem, że wielu z was może już mieć dość piosenek około świątecznych, jednak nie mogłem sobie odpuścić sobie tego wydawnictwa. Duet She & Him (śpiewająca aktorka Zooey Deschanel oraz gitarzysta i producent M. Ward) pojawiał się tu wielokrotnie, grając utwory utrzymane w stylistyce rock’n’rolla z lat 50. i 60. Pięć lat temu już wydali album świąteczny („A Very She & Him Christmas”), który nie był do końca takim oczywistym albumem. Teraz powrócili do klimatów bożonarodzeniowych i… wyszło całkiem nieźle.

Z jednej strony jest to bardzo bezpieczny zestaw z nieśmiertelnym „Let It Snow” (bardzo delikatna i ciepła gitara) czy otwierającym całość „All I Want for Christmas Is You”, jednak jest to ugryzione z innej strony (w tym ostatnim pojawia się nawet saksofon), bardziej stonowane oraz – tak jak przy poprzednim albumie – nie nadużywa się tutaj dzwoneczków, brnąc jednocześnie w retro stylistykę. A całość trwa niecałe pół godziny, niczym łyknięcie pastylki. Piosenki są dość krótkie, ale duet stara się, by to wszystko zróżnicować. Przyspiesza tempo („Must Be Santa” z akordeonem, meksykańskimi trąbkami oraz wspólnym zaśpiewem), dodaje inne instrumenty, poza perkusją i gitarą, co też dodaje kolorytu (Hammond w „Happy Holiday”), raz pierwsze skrzypce wokalne zagra Ward (daje radę w niepozbawionym pazura „Run Run Rudolph”), a nawet skręca w stroję Hawajów (nieoczywiste i śliczne „Mele Kalikimaka”).

Jednocześnie wszystko to jest bardzo spójne, pełne nostalgicznego klimatu oraz – przynajmniej ja to tak odebrałem – tęsknoty za dawnymi Świętami, gdy było się dzieckiem. Mógłbym wymieniać dalsze utwory, ale nie wiem, czy byłby w tym sens. Ona z Nim nadal trzymają się swojego stylu i nagrali ładny album świąteczny z klasą, smakiem, bez wchodzenia w kicz. No i jak zawsze urocza Zooey, którą po prostu uwielbiam. Takiej świątecznej imprezy nie przegapiłbym za nic.

7,5/10

Radosław Ostrowski

She & Him – Classics

Classics

Mnie ten duet dawno oczarował grając muzykę troszkę przypominającą pop z lat 50. i 60. Ale dopiero po czterech płytach (opatrzone nazwami „Volume” oraz płytą świąteczna) gitarzysta Matthew Ward oraz aktorka Zooey Deschanel nagrali album z coverami klasyków amerykańskiej muzyki rozrywkowej.

Tym razem jeszcze zostali wsparci przez 20-osobową orkiestrę, która nadaje pewnego eleganckiego sznytu. Można powiedzieć, że nagrywanie takich płyt jest bardzo bezpieczne i gwarantujące sukces komercyjny. Duet jednak pozostaje wierny swojemu stylowi znanemu z dawnych płyt, a stosunek do nowych wersji zależy tylko od sympatii do innych wersji tych piosenek, a samo brzmienie w sporej części budowane jest na perkusji oraz delikatnej gitarze elektrycznej Warda. Ale przebijają się zarówno płynące skrzypce („Oh No, Not My Girl”) oraz świetne solówki trąbki („Stay Awhile” czy „Teach Me Tonight”), nie wspominając o uroczych chórkach („I’ll Never Be Free”), eleganckim fortepianie („It’s Not For Me To Say”) czy bardzo eterycznym wokalu pani Deschanel skontrastowanym z bardziej „brudnym” głosem Warda, który – na szczęście – pojawia się bardzo rzadko.

Wszystko brzmiałoby czarująco i magicznie, gdyby nie dwie wpadki. Pierwsza to niemal ascetyczne „She”, które broni się tylko gra trąbki z wokalem Warda (facet sam nie daje sobie rady), a druga to „Unchained Melody” brzmiące niemal apatycznie. Ale jak to mówił słynny brytyjski filozof Mick Jagger: „Nie można mieć wszystkiego”. Na szczęście ta łyżka dziegciu nie jest w stanie zepsuć smaku tej beczki miodu. Przynajmniej nie mi. Są jacyś chętni?

8/10

Radosław Ostrowski


 

Jess i chłopaki – seria 1

Jessica Day jest nauczycielką, która ma dość pokręcony charakter. Po rozstaniu ze swoim chłopakiem, próbuje znaleźć nowe mieszkanie. W końcu odpowiada na ogłoszenie zawarte przez trzech facetów: podrywacza Schmidta, przeżywającego rozstanie barmana Nicka oraz wysportowanego Trenera, którego potem zastąpi były koszykarz Winston. I ona wniesie sporo zamieszania w ich życie.

jess_i_chlopaki1

Za ten sitcom od Foxa odpowiada Elizabeth Merriweather, scenarzystka komedii „Sex Story”. I trzema przyznać, że jest to całkiem sympatyczna propozycja. Po pierwsze, brak śmiechu z puszki, co ostatnio jest standardem. Po drugie, krótkie (20-minutowe) odcinki sprawdzają się naprawdę porządnie, a humor jest dość wyważony. Owszem, bywa trochę popijawy i seksualnych aluzji, jednak nie jest to ani wulgarne ani chamskie. Nie brakuje też i poważniejszych refleksji na temat związków, przyjaźni i miłości. Każdy odcinek to osobna historia, a wyraziste charaktery tylko nakręcają tą produkcje. Bo czy można nie przejąć się podrywami Schmidta, który jest maksymalnie napalony na piękne laski? Czy łatwo łamiącego się Nicka? Nie są to może gwałtowne i doprowadzające do ostrego bólu brzucha ze śmiechu, ale to się zaskakująco dobrze sprawdza.

jess_i_chlopaki2

Jednak i tak wszystkich przebija Jessica (urocza Zooey Deschanel). Jaka ona jest? Naiwna, postrzelona, pogodna i… niezdecydowana. W dodatku niemal ciągle śpiewa, zachowując sie lekko niedojrzale I doprowadzając wielu do szewskiej pasji. Całość ma odrobinę szaleństwa (gra w „Prawdziwego Amerykanina” – gra pijacka, próby znalezienia pracy u Winstona czy retrospekcje dotyczące poszczególnych postaci), ogląda się lekko, a panowie (zwłaszcza Max Greenfield – Schmidt, przywiązany do bogactwa oraz porządku podrywacz i Jake Johnson – będący jego kompletnym przeciwieństwem Nick) ładnie wspierają Jess, stając się jej kumplami. I jeszcze jest Cece (apetyczna Hannah Simone), która jest jej powiernicą. Taka paczka namiesza mocno.

jess_i_chlopaki3

Pierwsza seria jest dość spokojna i sympatyczna, miejscami idąc w absurd. Jeśli macie trochę wolnego czasu, możecie miło spędzić czas. Pod warunkiem, że lubicie Zooey Deschanel. W innym wypadku nie podchodźcie.

jess_i_chlopaki4

7/10

Radosław Ostrowski

She & Him – Volume 3

volume_3

No i znów duet Ward/Deschanel postanowił nagrać płytę. Po części II i płycie świątecznej, przyszła pora na część III. Wiedziałem czego się mniej więcej spodziewać i chyba nie było zaskoczenia.

Tak jak poprzednio jest to nostalgiczna podróż w czasie, utrzymana w stylistyce lat 60., nadal słucha się tego z frajdą i nadal jest zróżnicowanie między spokojniejszymi a szybszymi numerami („I Cound’t Been Your Girl”), a obie grupy. Znów grają nam smyczki (bardzo szybkie w „Never Wanted Your Love”, spokojniejsze w „Turn to White”), śpiewają chórki, gitara gra bardzo lekko i łagodnie, fortepian nadal czaruje („London”), pojawia się też wibrafon („Something’s Haunting Me”), ukulele („Turn to White”) i dęciaki („Together”, „Snow Queen”). Nudno nie jest, ale bardzo sympatycznie spędza się przy niej czas.

Ciągle zaskakuje mnie wokal Zooey Deschanel, której dziewczęcy głos nadal potrafi oczarować . Jak ona to robi? Nie mam pojęcia, ale nadal to działa. Pan Ward bardziej gra niż śpiewa, ale też wychodzi mu to nieźle („Baby”) Także teksty opowiadające o miłości w takim starym stylu, trzymają poziom i nie zgrzytają.

https://www.youtube.com/watch?v=QPPOyTiLgp4&w=300&h=247

Wybaczcie, że pisze tak krótko, ale więcej nie trzeba. Taka nostalgiczna podróż w czasie jest bardzo fajna i raz na jakiś czas warto wziąć udział w takiej wycieczce.

7,5/10

Radosław Ostrowski

She & Him – Volume Two

Volume_Two

Po sukcesie i dobrym przyjęciu debiutu, duet She & Him ruszył za ciosem i po dwóch latach pojawili się z druga płytą, pod prostym tytułem „Volume Two”.

Płyta ta również zawiera 13 piosenek, choć bardziej jest tu wyczuwalna stylistyka country z domieszką indie. Innymi słowy jest podobnie jak w przypadku poprzedniczki. Delikatnie gra gitara (najbardziej w „Lingering Still” z mandoliną), nie mogło zabraknąć fortepianu, perkusja wali jak trzeba, chórki są, pojawiają się za to smyczki, jest jeszcze gitara hawajska („You & Me”). Nadal jest to bardzo melodyjne, ładne, oldskulowe i urocze – to chyba najwłaściwsze określenie.

Jednak tutaj w porównaniu do poprzednika jest tutaj bardziej spokojnie, co jednak mi nie przeszkadza, ale nadal jest pewne zróżnicowanie aranżacyjne (akustyczne „If You Can’t Sleep” czy kończące album „If You Can’t Sleep” a capella). Całość jest delikatniejsza i bardziej stonowana, choć nadal ładna i także działa bardzo odprężająco („Home” czy „Lingering Still”). Głos Zooey jest nadal dziewczęcy i czarujący, Ward przede wszystkim gra, a śpiewa tylko w tle (wyjątkiem jest „Ridin’ In My Car”), czyli bez zmian tutaj. Także teksty są dobrze napisane i słucha się tego z przyjemnością.  Trudno tu wyróżnić jakiś utwór, bo całość jest dość wyrównana i trzyma poziom.

Duet konsekwentnie trzyma się stylistyki wyznaczonej przez debiut i robi to nadal dobrze. na tę porę roku wręcz to idealny materiał.

7/10

Radosław Ostrowski

She & Him – Volume One

volume_1

Ten duet okazał się małym zaskoczeniem dla fanów muzyki. On – Matthew Ward, znany też jako M Ward, gitarzysta i wokalista folkowy, ona – Zooey Deschanel, aktorka kojarzona przede wszystkim dzięki filmowi „500 dni miłości” oraz serialowi „Jess i chłopaki”. Ten duet powstał w 2006 roku i w tym czasie nagrał cztery płyty. Zanim opowiem o ostatniej, cofnijmy się do początku, gdy pojawiła się pierwsza płyta o prostym tytule „Volume 1”.

Album ten zawiera 13 piosenek utrzymanych w gatunku zwanym indie (i nie chodzi tu o państwo) pop. Zarówno tempo jak i instrumentarium jest bogate i interesujące. Najważniejsze są tu dwa instrumenty: gitara (delikatnie grająca zarówno akustyczna jak i elektryczna w „Why Do You Let Me Stay Here?”) Warda oraz fortepian, na którym gra Deschanel. Poza nimi pojawiają się też smyczki („Sentimental Heart”, „I Thought I Saw Your Face Today”), gwizdy („I Thought I Saw Your Face Today”), ksylofon („Change is Hard”), gitara hawajska („Take It Back”) czy chórków („I Was Made for You”).  Czasami pachnie to latami 60. i trochę country („Got Me”), co tylko dodaje smaczku. Jednak nawet te spokojniejsze numery nie są monotonne i naprawdę odprężają, co się niewielu udaje, a część piosenek to covery, całkiem nieźle zrobione („You’ve Really Got a Hold on Me” Smokeya Robinsona, „I Should Have Known Better” The Beatles oraz tradycyjna pieśń „Swing Low, Sweet Chariot” śpiewana a capella).

Zaś co do śpiewu, tutaj dominuje pani Deschanel, której głos jest bardzo dziewczęcy, delikatny i wręcz żywcem wzięty z innej epoki, dodając sznytu i luzu. Zaś pan Ward przede wszystkim gra, a jeśli podśpiewuje, to raczej w tle. Innymi słowy każdy robi to, co potrafi. Także teksty są całkiem przyzwoite (autorstwa Zooey Deschanel).

Mówiąc krótko, mamy do czynienia z dobrą płytą, która nie udaje, że serwuje coś więcej niż miłe spędzenie czasu.

7/10

Radosław Ostrowski