
Supergrupy to raczej jest już przeszłość minionych lat, ale nadal się zdarza, że kilku wybitnych muzyków mających już spore doświadczenie i działający w różnych zespołach, łączą siły i zakładają własny zespół. Opowiem wam teraz o jednej takiej grupie, która nagrała tylko dwie płyty, ale zrobiła spore zamieszanie.
Ich pierwsza płyta pojawiła się w 1988 roku, zaś członkami Traveling Wilburys byli nie byle goście. Jeff Lynne (Electric Light Orchestra), George Harrison (The Beatles), Roy Orbison, Bob Dylan i Tom Petty (Tom Petty and the Heartbreakers) – to nie byle kto, to wręcz legendy rocka i folku. Za produkcję ich debiutu odpowiada Lynne i Harrison (założyciel grupy), a muzykom towarzyszył perkusista Jim Keltner. Jak brzmi ten album po tylu latach? Czuć luz i bezpretensjonalność, a także sięganie po folkowo-rockowe brzmienia z lat 60. Czasem pojawią się jakieś dęciaki („Last Night”) czy syntezator („Not Alone Anymore”), ale jednak najważniejsze są gitary i wokaliści. Słychać, że panowie się świetnie bawili, gitary brzmią lekko, zaś wokale panów się świetnie uzupełniają i tworzą zgrabną całość – podniszczony Dylan, elvisowski Orbison, delikatny Lynne, lekko „kałbojski” Petty i mocny Harrison to koktajl Mołotowa, który mimo lat nadal działa, zaś każdy z panów ma swój utwór przy albumie i żaden nie dominuje nad resztą, która zazwyczaj dośpiewuje w chórkach.
Należy bardzo pochwalić teksty, które choć opowiadają o miłości nie są pozbawione ironicznego humoru („Congratulations”) oraz lekkości. Brzmi to bardzo interesująco i nie ma tu miejsca na nudę.
Mógłbym się tutaj rozpisać o całej płycie, tylko po co. Jeśli wam się podobały solowe dokonania przynajmniej jednego z członków zespołu, powinniście nabyć ten lekki i świetny album.
8/10
Radosław Ostrowski
