The Traveling Wilburys – Vol. 3

Vol._3

O tej supergrupie już opowiadałem wam. Minęły dwa lata od wydania debiutu i pojawił się drugi album tego składu, finezyjnie nazwany Vol. 3.

Panowie Harrison, Lynne, Dylan i Petty znów postanowili razem zagrać. Niestety, po nagraniu pierwsze płyty zespołu zmarł piąty członek zespołu – Roy Orbison (jemu dedykowany jest ten album). Poza tym nadal zespół wspierał perkusista Jim Keltner i Ray Cooper oraz saksofonista Jim Horn. I nadal jest to bezpretensjonalne, rockowe granie w starym dobrym stylu, choć otwierającym album „She’s My Baby” z mocnymi riffami Gary’ego Moore’a może być zaskoczeniem. Ale potem ruszamy właściwym torem – panowie nadal świetnie śpiewają, robiąc też za chórki, nadal czuć ten luz i bezpretensjonalność, choć nie brakuje tutaj urozmaiceń jak sitar („The Devil’s Been Busy”), utrzymane w stylistyce początków rock’n’rolla „7 Deadly Sins”, idące w country „Poor House”, fortepian w „Cool Dry Place” czy twist w nomen omen „Willbury Twist”. Oprócz tego są jeszcze dwa bonusy i obie piosenki są coverami: „Nobody’s Child” (country) i „Runaway” (rock’n’roll).

Teksty nadal są pełne humoru i lekkości, dopełniając tego luzackiego stylu znanego z poprzedniczki. Jedyne czego żałuję to fakt, że panowie już nigdy więcej się nie spotkali. Ale pozostawili po sobie naprawdę przyjemną muzykę.

8/10

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz