Paryż, czasy belle epoque. To właśnie w nich przyszło żyć Fredowi Peloux, zwanemu Cheri. Jego matka była kurtyzaną, która już porzuciła swoją profesję. Chłopak poznaje przypadkowo Leę – koleżankę matki po fachu i jedzie do niej. Niewinny romans zakończył się poważnym uczuciem, ale matka chłopca wydaje go młodej dziewczynie.
Stephen Frears to brytyjski spec od kina gatunkowego, a jednocześnie inteligentnego. Razem do spółki ze scenarzystą Christopherem Hamptonem (razem zrobili znakomite „Niebezpieczne związki”) wracają do tematu miłości i konwenansów. Miłości niespełnionej i skazanej na porażkę, bo oboje nie poznali się w odpowiednim czasie. Ona – dużo starsza, doświadczona, on – młody, zagubiony i lekko rozkapryszony, dopiero poznający uroki dorosłego życia. Czy może z tego coś wyjść? No właśnie. Reżyser bardzo stylowo i elegancko pokazuje realia początku XX wieku, a jednocześnie pokazuje tłumione i skrywane emocje, na które sobie damy lekkich obyczajów pozwolić nie mogą. Ale sama historia wydawała mi się średnio angażująca i przez to niezbyt ciekawa. Nie czułem tych emocji, wszystko jest tutaj takie letnie, zaś tej chemii i pożądania kompletnie nie widać. I jeszcze ten narrator, choć tutaj nie przeszkadzał i nie sprawiał wrażenia niepotrzebnej postaci.
Sytuacje próbują ratować aktorzy, ale jedna osoba bardzo mocno nawaliła. Rupert Friend może i nieźle wygląda, ale jako tytułowy bohater jest po prostu niewiarygodny. Ja widziałem w nim tylko rozkapryszonego gówniarza, który nie potrafi wybrać między żoną i kochanką. Znużony chłopak, marzący tylko i wyłącznie o zabawie. Dużo lepsza jest za to Michelle Pfieffer w roli zgorzkniałej Lei, która tłumi w sobie miłość, wygląda przepięknie i po prostu zachwyca. W parze za nią idzie gadatliwa i ekspresyjna Kathy Bates, czyli matka Cheri.
Frears może i rzadko nawala, ale ten film jest co najwyżej niezłą produkcją – elegancką i stylową, ale pustą w środku.
6/10
Radosław Ostrowski