

Czasami trzeba po prostu posłuchać czegoś mocniejszego i ostrzejszego od spokojnego popowego grania. Coś takiego proponuje działający już pod koniec lat 90-tych zespół Black Rebel Society pod wodzą Zakka Wylde’a, jednak doszło do pewnej roszady, gdyż zmieniono perkusistę (Mike’a Froedge’a zastąpił Chad Szeliga, który po wydaniu płyty odszedł z zespołu). Jako trio (Wylde, Szeliga i basista John DeServio) wydali kolejny, po 4 latach album.
I jest to naprawdę ciężkie granie, pachnące starym, dobrym rockiem, co słychać już na samym początku. Surowa gitara, mocne uderzenia perkusji plus naprawdę świetne riffy, bardzo takie współczesne – a nad wszystkim czuwa duch Led Zeppelin (siła i energia) i Black Sabbath. Jest brudno (gitary w „My Dying Time” czy perkusja w „I’ve Gone Away”), czasami spokojnie („Angel of Mercy” ze smyczkami w tle czy „Scars” z fortepianem), szybko („Heart of Darkness”), ale cały czas mrocznie. W rocku trudno wymyślić coś nowego, dlatego sięganie po sprawdzone wzorce nie jest niczym złym. Pod warunkiem, że umie się to zrobić. I nie brakuje tutaj mocnych killerów jak „Empty Promises” (bardzo klimatycznie uderzenia perkusji) czy „Damm the Flood”. Żadna z piosenek nie sprawia wrażenia niepotrzebnej, zaś głos Wylde’a jest naprawdę mocny i bardzo rockowy (czy tylko mi się wydaje, czy troszeczkę on przypomina Ozzy’ego Osbourne’a – zwłaszcza w tych ostrych numerach).
Nie jest tu nic, czego by moje uszy do tej pory nie znały, ale jest to naprawdę bardzo dobrze podane i smakuje po prostu pysznie. Miało być ciężko i ostro – tak też było. Na szarą i brzydką pogodę naprawdę odpowiedni materiał.
8/10
Radosław Ostrowski
