Kiedy artystyczne drogi braci Coen się rozeszły, bo Ethan Coen stracił pasję do kręcenia filmów, fani (w tym ja) czuli się przygnębieni. W międzyczasie Joel zrealizował „Tragedię Makbeta” z Denzelem Washingtonem, ale młodszy z braci skupił się na pracy w… teatrze. Nie na długo. Najpierw w 2022 roku Ethan stworzył dokument o Jerrym Lee Lewisie, a teraz pojawia się jego samodzielny film fabularny, który napisał razem z żoną Trishą Cooke.

Akcja zaczyna się w Filadelfii roku 1999, gdzie przyjaźnią się dwie lesbijki: Jamie (Margaret Qualley) i Marian (Geraldine Viswanathan). Pierwsza jest otwarta, ciągle napalona i właśnie rozstaje się ze swoją dziewczyną, policjantką Sukie (Beanie Feldstein); druga jest bardziej sztywna, zdystansowana społecznie i nawet słownictwo ma bardzo niedzisiejsze. Obie próbują zmienić swoje życie, by wyruszyć przed siebie. A dokładnie do Tallahassee, do ciotki Marian. Wynajmują wóz i jadą w drogę, ale… ten pojazd miał zostać odebrany przez gangsterów. Albowiem znajduje się tam parę cennych rzeczy.

I już widzę, że to miałoby zadatki na jakąś kryminalną komedię pomyłek. Coś, co mogłoby się znaleźć w klimacie „Raising Arizona”. Do tego skontrastowana para głównych bohaterek, skontrastowana para oprychów oraz opary absurdu. To brzmi jak prawdziwy samograj. Niestety, coś w trakcie realizacji tego scenariusza coś poszło nie tak. Oj, jak baaaaaaaaaaaaaardzo nie tak. Problemem nie jest tutaj prostota intrygi czy jej przewidywalność, ale coś o wiele bardziej gorszego. Reżyser kompletnie nie wie, o czym tak naprawdę chce zrobić „Żegnajcie, laleczki”. Czy to ma być komedia pomyłek, kino drogi, odrobinę pieprzna historia miłosna czy absurdalna opowieść z penisami w roli głównej. Tak naprawdę mamy tu wszystko i nic. Postacie są zaskakująco mało wyraziste i strasznie jednowymiarowe, zagrane niemal na jednej nucie. Samo w sobie nie jest złe na początku, lecz z czasem wywołuje to irytację. Jest tu też wiele scen w zasadzie niepotrzebnych i zbędnych (sny Marian, gdzie widzimy jak obserwuje sąsiadkę czy kompletnie odjechane wstawki psychodeliczne w stylu Lyncha po LSD), spowalniające tempo niezbyt długiego metrażu. Jeśli dodamy do tego kompletnie nieśmieszne dialogi oraz kompletnie zmarnowane aktorstwo, mamy totalną katastrofę.

Mógłbym bronić warstwy technicznej, bo ta jest solidna (szczególnie kilka przejść montażowych). To jednak jest tak jakby w torcie z gówna odnaleźć kilka pysznych truskaweczek. Z obsady najbardziej wybija się Qualley, szczególnie ze swoją mimiką i pewnością siebie. Złego słowa też nie powiem o Colmanie Domingo (szef) czy drobnych epizodach Pedro Pascala (kolekcjoner) i Matta Damona (senator). Ale to nie zmienia jednego faktu: po wyjściu z kina czułem się wewnętrznie martwy, przygnębiony, rozczarowany oraz wściekłym, że nikt mi tego czasu nie odda. Nie wierzę, że zobaczę coś gorszego w tym roku, chociaż może coś się zmienić.
2/10
Radosław Ostrowski
